Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

CAMEL - Breathless

 

(1978 Deram/ Decca/ CD 1992 Decca/ Remaster 2009 SHM Japan)

Autor: Włodek Kucharek

 

 

camel-breathless

1.Breathless (4:17)

2.Echoes (7:17)

3.Wing And A Prayer (4:41)

4.Down On The Farm (4:20)

5.Starlight Ride (3:21)

6.Summer Lightning (6:05)

7.You Make Me Smile (4:14)

8.The Sleeper (7:04)

9.Rainbow’s End (3:00)

SKŁAD:

Andy Latimer (gitara/ flet/ wokal)

Peter Bardens (instr. klawiszowe/ melofon/ wokal)

Andy Ward (perkusja)

Richard Sinclair (bas/ wokal)

Mel Collins (saksofon/ flet)

         Według definicji językoznawczej „łabędzi śpiew” to ostatnie dzieło artysty kończące jego karierę, końcowy twór jakiejkolwiek działalności. I tak też można określić wydany u schyłku lat 70-tych album „Breathless”, ponieważ ze składu ówczesnego kwintetu Camel „ostał się ino” sam boss, czyli Andy Latimer. Pozostali członkowie zespołu rzekłszy „Goodbye” zwinęli manatki i poszli „w siną dal”, pojawiając się w następnych produkcjach Camela okazjonalnie. Swoistym paradoksem jest również fakt, że repertuar formacji, w złotych latach 70-tych ambitny i przemyślany, zaczął dryfować w kierunku prostych, popowych piosenek. Ta tendencja stała się widoczna, wprawdzie na razie tylko fragmentarycznie, na ścieżkach płyty „Rain Dances”, a wydawnictwo „Breathless” w mocny sposób ją ugruntowało. Songi stały się bardziej zwarte, mniej w nich miejsca na skłonności improwizatorskie instrumentalistów, krótsze, z łatwo „wpadającymi w ucho” melodiami klasyfikowanymi jako przebojowe, ale niestety niebezpiecznie ocierającymi się o banał a nawet, o zgrozo, o kicz. Całe szczęście, że to chwilowe obniżenie poziomu artystycznego dotyczy pojedynczych utworów, jednak longplay „Breathless” nie jest tego „grzechu” pozbawiony, występując w roli fazy przejściowej, obejmującej wycinek lat 80-tych (wyjątkiem jest „Stationary Traveller”, pozbawiony ewidentnie słabych punktów), w czasie której nastąpiło tąpnięcie jakości kompozycji. Owszem, z listy tracków zawartych na płycie „Breathless” można wybrać takie, które zadowolą nawet wybredne gusta. „Przypadkowo” należą do nich te dłuższe opowieści jak „Echoes” czy „The Sleeper”, ale wśród dziewięciu utworów znaleźć można bez trudu knoty, od słuchania których mogą rozboleć zęby. Wśród nich o moją prywatną „nagrodę” „Zdepniętego Ucha” rywalizują pseudo dyskotekowy, nudny jak przysłowiowe „flaki z olejem”, denerwujący pretensjonalnością „You Make Me Smile” czy „wyróżniający” się prymitywizmem struktury rytmicznej i prostacką melodią „Down On The Farm”. O rany, nigdy bym nie przypuszczał, że takie słowa przejdą mi przez gardło przy ocenie dorobku ukochanego Camela! Obecność 2-3 przedstawicieli „wielbłądziej starej szkoły” powoduje, że słuchając kolejnych odcinków albumu „Breathless” emocje słuchacza, jego poczucie estetyki oraz oczekiwania falują raz w górę, a innym razem bęc tyłkiem o podłoże, z tym, że na twardym, chropowatym gruncie znajdujemy się znacznie boleśniej. Do czego to doszło, gdy jak Sherlock Holmes szukając pozytywów „ukrytych” na tym krążku, chwalimy wyrwane z muzycznego kontekstu fragmenty, niekiedy króciutkie frazy, by udowodnić, że ekipa Camel nie straciła całkowicie swojego blasku artyzmu. Wracając po raz ostatni do konfrontacji „Breathless” z tym najlepszymi publikacjami ocenianych autorów można pokusić się o wzmiankę, że multum albumów tej grupy, zarówno tych wczesnych, jak też znacznie późniejszych przypominało w całości pyszny tort, a rolę wisienek pełniły niezwykle kunsztowne, artystycznie spełnione solowe frazy instrumentalne poszczególnych członków zespołu.„Breathless” to dosyć zakalcowate „ciasto”, a skomponowany przez Sinclaira „Down On The Farm” woła o „pomstę do nieba”. Owszem można zaangażować się w poszukiwania udanych sekwencji dźwięków, ale są one nieliczne i pełnią dla słuchacza raczej funkcję odtrutki w zbiorze skażonych tanią komercją dźwięków. Nie chciałbym szukać taniego usprawiedliwienia dla autorów, ale myślę, że w sporządzeniu takiego „kroju” albumu maczała swoje paluszki wytwórnia płytowa goniąca za przebojowym sukcesem i narzucająca zespołowi taką a nie inną konwencję działania. Łyżkę dziegciu dodał też zapewne narastający konflikt na linii dwóch silnych osobowości Latimer- Bardens, który zakończył się „krótkim pożegnaniem”.

             Nie będę próbował przeprowadzać analizy wszystkich zebranych na płycie piosenek, ponieważ niektóre z nich nie są godne nawet wzmianki i szkoda oczu przy czytaniu tych informacji. Jak już wspomniałem wyżej w programie wydawnictwa można wyróżnić kilka rezultatów pracy twórczej autorów i są to niewątpliwie dwie najdłuższe kompozycje. „Echoes” to program obowiązkowy dla każdego fana dobrego artrocka, najlepsza rekomendacja „camelowej” stylistyki. Liderująca gitara wprowadza odbiorcę dynamicznie na ścieżki dźwiękowe, oddając momentami kierownictwo syntezatorowi. Urozmaicona struktura rytmiczna, z licznymi zmianami tempa, od energetycznych przyspieszeń aż po takie radykalne spowolnienia, jak to w okolicy 2 minuty. W środku tej ponad 7- minutowej kompozycji sporo zagrywek duetu gitara- klawisze, a po 3 minucie nagły zwrot konwencji stylistycznej wpadającej nawet w strefę wpływów hard rocka. Wokal pojawia się dopiero po 4:10 ozdobiony następną typowo „latimerowską” solówką, wspieraną beatami perkusyjnymi i stonowanym „mruczeniem” keyboardów. Odpowiednio wygenerowany nastrój uzupełnia obraz „Echoes”. Artyści doskonale zdawali sobie sprawę z potencjału tego utworu i włączyli go na długie lata do swojego repertuaru koncertowego. Pozytywnie można również napisać kilka słów o tracku z numerem 8, „The Sleeper”. Powoli rozwijająca się fraza instrumentalna, moim skromnym zdaniem, podobna nastrojowością do niektórych odcinków wędrówki „The Snow Goose”, ale to zupełnie poboczna kwestia. Po 1:30 „karawana” dźwięków przyspiesza za sprawa „dyktatu” syntezatorów, wkraczając nieco później w zakres funky, przynajmniej takie wrażenie buduje praca elektrycznego fortepianu. Zresztą tak na marginesie należy dodać, że Peter Bardens wykazuje skłonność do eksperymentowania we wnętrzu brzmienia, czego ukoronowaniem są partie mało znanego instrumentu dętego, blaszanego, zwanego melofonem, odmianą waltorni. A wracając jeszcze na chwilę do „Śpiocha”, zaznaczyć należy piękny pasaż duetu gitara- klawisze po 4:20, w którym „karty” rozdaje Latimer swoją wariacją na elektryczne struny, ale nic nie brakuje także występowi zestawu baterii klawiszowych spinających klimatycznie strukturę utworu. „The Sleeper” należy bez wątpienia do „starej szkoły” Camela. Jak się dobrze rozejrzeć za atutami „Breathless” to wskazać można „Summer Lightning”, który może delikatnie drażnić funkującą dyskoteką, choć to kwestia gustu, ale nagrodą dla wszystkich jest na pewniaka partia solowa, ponad 3- minutowa wirtuoza gitary, który „wycina” kształty brzmienia i melodii rodem z „podręcznika kreatywnego gitarzysty”. Jedno z najbardziej udanych dzieł w karierze Latimera. W pewnej odległości od wymienionych plasują się jeszcze finałowy „Rainbow’s End”, podniosły, rozmarzony i wielobarwny jak tytułowa „tęcza”, oraz piąty w kolejności „Starlight Ride”, powolny, zdominowany przez flet, z dodatkiem tonów elektrycznego fortepianu, powiedziałbym, że medytacyjny w nastroju. I to tyle. Nad resztą utworów niech zapadnie zasłona milczenia! Po co się denerwować. Oczywiście po tylu latach od wydania „Breathless”, znając historię muzyki rozrywkowej z dekady lat 80-tych można stępić trochę ostrze krytyki i udawać, że na tle syntezatorowej rewolucji i dyskotekowych wyskoków tamtego okresu, muzycy pod naciskiem otaczającego świata starali się tylko dostosować do wkraczających trendów, ale niestety nie wszystko można Camelowi wybaczyć. Pewnikiem jest, że ten właśnie album chwały zespołowi nie przyniósł i stał się zaczątkiem całej dekady kryzysu w twórczości „Wielbłąda”, którego kres nastąpił dopiero w roku 1991.

Ocena 2/6

Włodek Kucharek

PS. Boli mnie serce a dusza płacze przy wpisywaniu tak niskiej oceny, ale chcę być zgodny z własnym sumieniem, a ono dyktuje ocenę w szkolnej skali „dopuszczający”. Niestety!

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5037169
DzisiajDzisiaj1229
WczorajWczoraj3656
Ten tydzieńTen tydzień12592
Ten miesiącTen miesiąc40820
WszystkieWszystkie5037169
3.145.63.136