Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 91sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

JEFF LYNNE’S ELO - Alone In The Universe

 

(2015 Sony Music)
Autor: Włodek Kucharek
jefflynneselo-aloneintheuniverse
Tracklist:
1.When I Was A Boy
2.Love And Rain
3.Dirty To The Bone
4.When The Night Comes
5.The Sun Will Shine On You
6.Ain’t It A Drag
7.All My Life
8.I’m Leaving You
9.One Step At A Time
10.Alone In The Universe
 
SKŁAD:
Jeff Lynne (wokal/ gitary/ fortepian/ bas/ perkusja/ instr. klawiszowe/ wibrafon)
Steve Jay (tamburyn/ instr. perkusyjne “shakers”)
Laura Lynne (wokal, “Love And Rain”, “One Step At A Time”)
 
Dawno, dawno temu, na Wyspach, zwanych przez Europejczyków, Brytyjskimi, w osadzie Birmingham trzech członków tej społeczności, Roy Wood, Jeff Lynne i Bev Bevan postanowiło wspólnie pomuzykować i założyło zespół o dziwnej nazwie ELO, Electric Light Orchestra. Cała trójka udzielała się już w innej grupie, The Move, opuszczając jej szeregi ostatecznie w roku 1972. W tym samym czasie muzyczne formacje rodziły się jak „grzyby po deszczu” i każda z nich marzyła o tym, żeby zaistnieć na muzycznym polu i zwrócić uwagę na swoją ofertę. Jedna z nich wpadła na pomysł, że chociaż mianowali się grupą rockową, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby do typowego w tym czasie instrumentarium w postaci gitar, bębnów czy fortepianu, włączyć takie składniki, które wyróżnią brzmienie składu na tle setek innych muzycznie- rozrywkowych ekip. Realizując swoją koncepcję znaleźli w zakresie brzmienia miejsce dla takich dosyć nietypowych dla rocka „urządzeń grających” jak wiolonczela, skrzypce czy obój. Tak wyposażeni ruszyli na podbój kontynentu.
Tak mogłaby się zaczynać, w moim wydaniu dosyć kiepska bajka, o historii i losach bandu, który nazwał się „Elektryczną Orkiestrą” dodając atrybut „Lekka”. Nie będę próbował „rozbierać” tego miana w poszukiwaniu źródeł pochodzenia, czyli fachowo etymologii pojęcia, a skupię się na kilku kamieniach milowych, które- taką mam nadzieję- uzasadnią powód, dla którego tak wielu ludzi ucieszyła publikacja „srebrnego krążka” z kolejnymi, zapisanymi cyfrowo dźwiękami o tytule „Alone In The Universe”. Bo to, że naprawdę ucieszyła nie podlega dyskusji. Wystarczy zajrzeć na strony różnych pism, zarówno tych w wersji papierowej, jak też online. Niekiedy nawet można by wykazać zdziwienie, co robi nazwa ELO na łamach tak niemuzycznych pism jak „The Wall Street Journal”, albo „The Times”. Odpowiedź na taką wątpliwość jest jednoznaczna, przynajmniej moim zdaniem, wiele osób śledziło z uwagą przez dekady losy  twórczości Jeffa Lynne, którego osiągnięcia stały się gwarancją solidnego poziomu, „wskakującego” w przeszłości na sam szczyt jakościowej drabinki. Niekiedy bywa też tak, że medialny balon zostaje nadmuchany do takich rozmiarów, że jak wreszcie pęknie, to zostają z niego marne strzępy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności tak nie stało się w przypadku wydawnictwa „Alone In The Universe”, chociaż już na początku analizy można postawić uzasadniony „zarzut”, że jak na dysk kompaktowy, jego pojemność i ilość zarejestrowanej przez Lynne’a muzyki, to wygląda to dosyć marniutko, bo dziesięć nagrań trwa raptem trzydzieści sekund więcej niż trzydzieści dwie minuty. Przyznać trzeba, że czasami nawet niektóre tzw. EP-ki poszczycić się mogą większą objętością czasową. No, ale rozpowszechnione jest także mniemanie, że nie w ilości sztuka, lecz w jakości. A w tej kwestii ELO spełnia oczekiwania najwyższej próby. Fani zespołu, albo słuchacze znający dorobek „Orkiestry” z przeszłości mają wszelkie prawo do stwierdzenia, że powróciły dni chwały ELO zapisane na kartach rockowej historii. Bo ta muzyka, skromna czasowo, jest zwyczajnie piękna, tak melodyjna, że poruszy nawet umarlaka (co za porównanie, chyba na Helloween!). Od pierwszego tonu po efektowne zakończenie słyszymy wspaniale ułożone dźwięki, kapitalne aranżacje smyczkowe, z których ekipa Jeffa Lynne słynęła od dekad. Ale zanim przejdę do skonkretyzowania sądów na temat zawartości płytki, pomarudzę odrobinę o historii zespołu, jego dokonaniach, oraz o teoretycznych założeniach pop kultury, bo muzyka ELO, to typowy przykład kierunku pop, może ze wskazaniem na pop rock. Jeżeli ktoś z Szanownych Czytelników w oparciu o lekturę wcześniejszych tekstów zdążył pobieżnie poznać moje preferencje stylistyczne, to może wykazać zdziwienie, że W. K. ni stąd ni zowąd „wbiegł” na tory lżejszej, zdecydowanie mainstreamowej  muzy, porzucając rock progresywny i jego odłamy. Zapewniam, że taka strategia postępowania nie ma nic wspólnego z próbą reorientacji muzycznych zainteresowań. Szerzej wyjaśnię to w dalszej części tekstu. Uprzedzam lojalnie w tym miejscu, że kto nie ma ochoty na czytanie „refleksji szalonego recenzenta”, ten kolejny fragment tekstu śmiało może pominąć, bo znajdą się w nim skrócony pakiet informacji z biografii „Elektryków” (kiedyś w polskim radiu powszechnie używano takiej właśnie nazwy), oraz kilka wytycznych związanych z istnieniem i założeniami programowymi bliskimi tzw. pop kulturze, czyli kulturze popularnej. Wbrew pozorom ta wiedza ma ścisły związek z działalnością artystyczną ELO, ponieważ zespół ten to prawdziwa kopalnia kawałków przebojowych, lekkich i melodyjnych, które wielu odbiorców muzyki zalicza do kategorii inteligentnego popu. Co się za tym stwierdzeniem kryje, już za chwilę.
 
ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA- KARTY HISTORII MUZYKI POP
Zespół założyła w roku 1970 trójka wyżej wymienionych sympatyków muzyki rockowej. Cel jaki sobie postawili określili jako kontynuację inspiracji zaczerpniętej z kompozycji The Beatles „I Am The Walus” (1967 Lennon/ McCartney), czyli umiejętnie zespolić muzykę rockową z awangardowo- klasyczną, stąd obecność w/ w zupełnie nietypowych dla rocka instrumentów. Nikt nie przypuszczał, że realizacja koncepcji przyniesie tak znakomite rezultaty, przede wszystkim w jednym punkcie, ukształtowania wyznaczników stylistycznych i wygenerowania jedynego w swoim rodzaju brzmienia. Bywa przecież w tej dziedzinie tak, że grupa potrzebuje kilku płyt długogrających, żeby zdefiniować swoje priorytety w tym zakresie. ELO udało się to już na pierwszym longplayu. Kapitalne melodie, „Elektryczność” zamieszczona w nazwie i rewelacyjne partie smyczkowe. Żaden z tym elementów nie kłócił się z całościową strukturą kompozycji, niezależnie od faktu, czy miały one 3- 4 minutowy żywot, czy osiągnęły, tak jak na winylu „ELO II” progresywny wymiar, przekraczając dwucyfrowe granice. Przed wydaniem „Dwójki” szeregi „Elektrycznego” towarzystwa opuścił Roy Wood, a jednoosobowe kierownictwo przejął Jeff Lynne. Nie będę zanudzał opisami dalszych zmian personalnych, niezbyt dla klasy muzyki znaczących, bo to osobowość i umiejętności Jeffa wywindowały zespół od samego startu na niesamowity poziom. Już pierwszy, debiutancki album z podtytułem „No Answer” wkroczył do elitarnego grona najlepiej sprzedających się płyt, nie tylko w Imperium Brytyjskim, ale również na największym rynku konsumenckim, czyli w USA. Rozpoczynający płytę „10538 Overture”, wytypowany na singiel, całkowicie zawojował tysiące słuchaczy, stanowiąc wizytówkę stylu grupy. A później było jeszcze lepiej. Czego Lynne się nie dotknął to jak alchemik, każdy pomysł potrafił „obrócić”  w złoto. Osiągnięcie takiej popularności już na progu kariery jest tym bardziej godne szacunku, że należy mieć świadomość warunków w branży rozrywkowej, w których grupa musiała umieć się znaleźć. A przypominam, że okoliczności były niezwykłe, ponieważ do „walki” o uznanie słuchaczy wyruszyło setki kapel bardzo dobrych, dziesiątki wybitnych i każda z nich miała dużo do zaoferowania, stając na rewolucyjnych barykadach rocka. Kto nie wierzy, niech poświęci kilkanaście minut i prześledzi w sieci, kogo ELO miała za konkurentów, a zapewne zakręci mu się w głowie. Same sławy, artyści, z których niektórzy od pół wieku wywierają wpływ na kształt sceny rockowej. Śmiem twierdzić, że gdyby współcześnie taki gwiazdozbiór zaistniałby we Wszechświecie, to przeważająca większość dzisiejszych wykonawców spod szyldu rocka, zostałaby już na wstępie „zadeptana” jak marne robaki, znikając z powierzchni planety. Ale pozostawmy dygresje natury ogólnej, wracając do postępów ELO. W 1973 zespół opublikował album „II”, na którym „scoverował” hit Chucka Berry’ego „Roll Over Beethoven” i to jak! Nie minął nawet tydzień, a brawurowo wykonany song znalazł się na pozycji 6 listy hitów w United Kingdom. Także za Oceanem poradził sobie doskonale. A Jeff Lynne komponował, pisał teksty, projektował aranżacje, grał na klawiszach i gitarze, produkował, czyniąc z drogi rozwoju zespołu nieustające pasmo sukcesów. Nieważny dla odbiorców był charakter kolejnych albumów, czy była to muzyka bardziej wymagająca i złożona jak na „Eldorado” (1974, o suitowej strukturze, ponad pół miliona sprzedanych płyt w pierwszym okresie po edycji tylko w Stanach), czy „A New World Record” (1976) z wyśmienitymi przebojami, albo dwupłytowy „Out Of The Blue” (1977), o tak równym i wysokim poziomie artystycznym, że niemożliwym jest wskazanie choćby jednego słabszego składnika. Co utwór to „kosmiczny” temat melodyczny, uzależniający każdego słuchacza od jego piękna. ELO przez swoje kompozycje sformułował definicję inteligentnego przeboju, ustawiając poprzeczkę tak wysoko, że nawet dzisiaj, po kilkudziesięciu latach, gdy sięgam po ich płyty, a czynię to dosyć często, to nie mogę się nadziwić, jak świeżą muzykę proponował Lynne i jego Orkiestra, ile w tych dźwiękach piękna, ile klasycznej elegancji. Każdy, kto poznał zawartość albumów ELO przyzna mi zapewne rację, że dzisiejsi twórcy przebojowych piosenek mogą za J. Lynne i jego kolegami nosić najwyżej skrzynki ze sprzętem, licząc czasami na uścisk dłoni artysty. Nie obawiam się takiego stwierdzenia, tym bardziej, że raptem wczoraj odsłuchałem po raz n- ty „Out Of The Blue”, zbiór fantastycznych kompozycji, które już po pierwszych taktach stają się rozpoznawalne, a ich melodyka poraża, prowokując do tańca, nucenia, zachwycania się ze słuchawkami na uszach, czy to w domowym zaciszu, czy w samochodzie, czy na imprezie karnawałowej. Nie wiem, czy w dyskotece, bo nie sądzę, żeby współcześni D-je w ogóle wiedzieli o istnieniu takich skarbów fonograficznych. Może się mylę, ale jeżeli tak, to najwyżej w granicach błędu statystycznego. Także kolejne pozycje dyskograficzne trzymają standardy i prezentują dalekie od schematu, niesamowicie nośne, starannie opracowane piosenki. Z jednej strony otrzymujemy produkt o dosyć prostej strukturze, chwytliwy, łatwy w „obsłudze”, z drugiej zaś strony możemy cieszyć uszy świetnym brzmieniem, profesjonalną instrumentacją i co podkreślę ponownie, super melodiami. ELO stworzyli coś w rodzaju wzorca muzyki należącej do kultury popularnej. Estetykę tych dźwięków doceniły miliony na całym świecie, a następujące po „Out Of The Blue” duże płyty, bez trudu zdobywały już w pierwszych tygodniach istnienia na rynku muzycznym ponad milionowe rzesze sympatyków. Ten stan utrzymywał się praktycznie do końca lat 90- tych, po czym zespół, a właściwie Jeff Lynne zamilkł na blisko piętnaście lat. Artyści się rozeszli, każdy w swoją stronę, dając sporadycznie koncert, ale nie pod szyldem Electric Light Orchestra, lecz dodając kolejne człony do nazwy, żeby uniknąć komplikacji prawnych.
Twórczość ELO miała także znaczący wkład w rozwój tzw. popkultury, której jednym z elementów była muzyka popularna (pop music), której początki w tej formie notujemy w roku 1965. Było to w tamtych czasach, także w latach 70- tych, zjawisko typowo młodzieżowe, stając się z czasem powszechnie akceptowanym społecznie fenomenem, składnikiem kultury powszechnej. Dopiero w następnej dekadzie muzyka rozrywkowa w wydaniu pop przekroczyła pewne granice, sadowiąc się coraz odważniej na terytorium wytyczonym wcześniej dla publiczności niemłodzieżowej, dojrzałej i starszej wiekowo. Początkowo „obarczano” muzykę pop atrybutami „prostoty”, „trywialności”, „schematyzmu na granicy banału”. Dopiero później odrzucono te pejoratywne określenia, dostrzegając coraz większą złożoność harmoniczną, struktury rytmicznej, nośną melodykę, przy zachowaniu tradycyjnej, wręcz klasycznej budowy songów, składających się z klarownego podziału na zwrotkę i refren. Wiele utworów z kategorii pop- music prezentowało kompleksowość rozwiązań oraz wielopłaszczyznowe profile rytmiczne czy harmonie. Zmieniła się także rola wokalu, który coraz częściej prowadził linię melodyczną. Czytając rozważania teoretyczne nietrudno zauważyć, że kompozycje ELO to modelowy przykład muzyki inteligentnej, której powierzchowna prostota staje się zaletą, nie przekraczając pewnych, dosyć umownych granic, niedaleko leżących od kiczu i tandety.
„ALONE IN THE UNIVERSE”
Jeff Lynne, 68 lat, absolwent starej szkoły pop- rocka, założyciel i szef artystyczny legendy Electric Light Orchestra, której płyty licząc tylko w latach 70- tych 20. wieku sprzedano w ilości znacznie przekraczającej 50 milionów egzemplarzy. W tamtych latach dzień bez chwytliwych, zabójczo melodyjnych piosenek ELO, prezentowanych powszechnie w radiu, był dniem straconym. To trochę żartobliwe określenie, ale nie odbiegające daleko od prawdy. Świat dźwięków mister Lynne’a to wspaniałe melodie, klarowne i bogate brzmienie z partiami orkiestrowymi, a ściślej z bardzo rozbudowaną sekcją instrumentów smyczkowych, szczypta rozmachu i monumentalizmu, absolutny profesjonalizm wykonawczy i doskonała produkcja.
Milczał ze swoją Orkiestrą od blisko 15 lat i nagle ten wokalista, gitarzysta, songwriter, kompozytor i producent w jednej osobie przerwał milczenie wkraczając w blasku świateł ponownie na scenę kultury popularnej, publikując swój najnowszy album „Alone In The Universe” z roku 2015. Dziesięć utworów o skromnym łącznie wymiarze czasowym, ledwo 32 minuty z sekundami, dziesięć piosenek porywających pomysłami melodycznymi. Wszystko jest tutaj na miejscu jak za dawnych lat, gdy ELO świętowała wielkie triumfy na globalnym świecie. Ten magiczny, specyficzny, ciepły głos, który pomimo upływu lat wydaje się być identyczny jak w epoce lat 70- tych. Te aranżacje smyczkowe, inteligentne połączenie brzmień symfonicznych z rockowym, lekkim i łagodnym „pazurkiem” przypominają nostalgię poprzedniego wieku, w którym bywało i tak, że Lekka Elektryczna Orkiestra królowała na dyskotekowych i balowych salach. Te kunsztowne, acz krótkie, bardzo eleganckie partie solowe gitary świadczą nadal, że Mistrz potrafi rozruszać palce na progach i strunach, zachwycając lekkością i precyzją, choć sam Jeff mówi skromnie o sobie, że matka natura poskąpiła mu talentu do gry na tym instrumencie strunowym. Te harmonie wokalne, czarodziejskie, uwodzicielskie, ciepłe, z akcentami wielogłosowymi, tak melodyjne, że nie sposób przy ich słuchaniu zachować spokój, bo porwą każdego w tany bądź zmuszą do nucenia. Ta precyzja i kultura wykonania, bez epatowania techniką, bez zbędnych dźwięków, akordów, spokojnie, bez nerwowych szarpnięć, zawsze w poszanowaniu tradycyjnych standardowych  rytmicznych i w ustawicznej dbałości o kształt linii melodycznej. J. Lynne to nie kategoria współczesnych, modnie „odpicowanych” plastikowych „gwiazdek”, nie umiejących grać ani śpiewać bez elektronicznych wspomagaczy. Dyrygent Orkiestry to szacowny jegomość, można nawet powiedzieć stateczny, świadomy swojej klasy i umiejętności, który dobrze wie, co należy uczynić, żeby stworzyć „zwykłą”, rockową piosenkę, która już przy pierwszym kontakcie porwie zmysły słuchacza swoją estetyką na najwyższym poziomie, która oczaruje wyszukaną prostotą (myślę, że takie zestawienie się nie wyklucza), która nie straci swojego czaru także po latach, bo ma w sobie to wręcz metafizyczne „coś”, racjonalnie zupełnie niewytłumaczalne. „Alone In The Universe” to zestaw utworów, które chwytają „za gardło” swoją melodyką, są piękne, śliczne, świeże i gustowne, z którymi chcemy się od razu zaprzyjaźnić, bo ta muzyka jest naturalnie swojska, „kumpelska”. Może do końca nie rozumiemy, dlaczego tak jest, ale wyjaśnienia wydają się zbędne, wystarczy muzyka, kapitalnie wypełniająca kryteria klasowego przeboju. Pomimo faktu, że ELO to wykonawca stojący po tej lżejszej, piosenkowej stronie sztuki muzycznej, nie wyobrażam sobie, żeby nawet metalowi ortodoksi pozostali obojętni na jej uroki. Bo ta muzyka łączy pokolenia integrując młodszych i starszych, obywateli różnych narodów, biednych czy bogatych, zwykłych obywateli i artystów. Ot, socjologiczny fenomen epoki globalizacji.
Bez sensu byłoby pisanie o poszczególnych składnikach tego albumu, analizowanie charakteru utworów. Tę dziesięcioutworową perełkę fonograficzną należy przyjąć z szacunkiem należnym wielkim artystom, bo na to w pełni zasługuje. Tutaj nie ma słabych punktów, nie rejestrujemy wahnięć poziomu. A słuchając pamiętajmy tylko, że ten album startuje w kategorii pop- rock i poszukiwanie na nim skomplikowanych rozwiązań, licznych i rozbudowanych partii solowych to nieporozumienie. Traktując muzykę jako jeden świat, płyta „Alone In The Universe” zasługuje moim zdaniem na najwyższą ocenę.
Ocena 6 / 6
Włodek Kucharek
 
PS. Sam jestem sympatykiem progrocka, ale nie pozostaję głuchy na przedstawicieli innych nurtów, także tych trafiających do masowego odbiorcy. A w tej klasyfikacji Jeff Lynne’s ELO to mistrzowie świata!

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5528704
DzisiajDzisiaj1244
WczorajWczoraj5040
Ten tydzieńTen tydzień9404
Ten miesiącTen miesiąc14385
WszystkieWszystkie5528704
18.97.9.174