SARATAN - Asha
(2015 Fonografika)
Autor: Grzegorz Cyga
Tracklist:
01. Hvare Khshaeta
02. Asha
03. Dakhma - the Tower of Silence
04. The Chinvat Bridge
05. Khvarenah
06. Sacred Haoma
02. Asha
03. Dakhma - the Tower of Silence
04. The Chinvat Bridge
05. Khvarenah
06. Sacred Haoma
Line up:
Jarosław Niemiec (wokal, bas, tar, setar, baglama cura, kamancheh)
Adam Augustyński (gitara)
Małgorzata “Maggie” Gwóźdź (wokal)
Marcin Stefański (perkusja)
Adam Augustyński (gitara)
Małgorzata “Maggie” Gwóźdź (wokal)
Marcin Stefański (perkusja)
Nie jestem typem odbiorcy, do którego adresowana jest ta płyta. O Saratan dowiedziałem się na kilka tygodni przed koncertem Kata i Romana Kostrzewskiego w Progresji, którego supportowali, nie podejrzewałbym, że „Asha” to już ich czwarta płyta, a tym bardziej, że w ich szeregach grał kiedyś obecny gitarzysta Kata, Jacek Hiro. No, ale w życiu recenzenta są takie chwile, kiedy musi napisać o czymś, po co sam raczej by nie sięgnął. Ale zacznijmy od początku, gdy przeczytałem, że Saratan to połączenie death metalu z orientalną muzyką, głównie arabską i turecką to zarówno oczekiwałem wiele jak i nie oczekiwałem niczego, bo w pewnym sensie tego typu połączenia i smaczki w mniejszym lub większym stopniu były stosowane już wcześniej i dużym prawdopodobieństwem było, że to będzie po prostu zwykły death i gdzieś tam pobrzdąka przez kilka sekund sitar czy lutnia, ot i mamy całą arabską muzykę, z drugiej strony jednak czułem, że to może być coś świeżego, zwłaszcza na polskiej scenie, która jak wiemy death metalem od lat stoi. I pierwszy kawałek „Hvare Khshaeta” utrzymał mnie w tym przekonaniu. To było dokładnie to, czego oczekiwałem. Mocny, chwytliwy motyw przewodni, dobrze wyeksponowane brzmienie poszczególnych sekcji (z wyjątkiem basu, który gra to samo, co gitara, przez co jest praktycznie niewidoczny), arabskie instrumenty są dość dobrze widoczne, bo nie dość, że rozpoczynają owy utwór, to jeszcze w środku utworu są i wprowadzają taki chwilowy oddech, bo trzeba przyznać, że pierwszy numer, który jest też singlem, jest niesamowicie rytmiczny i bardzo łatwa wpada w ucho, po części zasługa jest też to wokalistki, która swoimi chórkami prowadzi melodię. Czyli wszystko ładnie pięknie, niczego więcej nie trzeba zdawałoby się. Lecz jednak dalej już jest trochę inaczej, ponieważ drugi numer to kolejny singiel a i przy okazji tytułowy numer, więc analogicznie można oczekiwać, że dostaniemy równie dobrą kompozycję. I w zasadzie tu też nie jest wcale najgorzej, mamy dość podobny schemat. Słychać tu nawet inspirację Behemothem, która jeszcze nie raz będzie obecna. Jednak ten kawałek sprawia wrażenie nie do końca przemyślanego, dobrze posklejanego. Początkowo utwór może nas już nieco znużyć, bo jest zdecydowanie wolniejszy od poprzednika, bardziej monumentalny, majestatyczny, lecz gdy już zaczynamy łapać bakcyla, nagle orientalne wstawki wybijają nas z rytmu na nieco ponad dwie minuty i jesteśmy oszołomieni, nie wiedząc tak naprawdę, co się stało, a sama sekwencja jakoś nie zapada nam szczególnie w pamięć i od tego momentu zaczyna się sypać, bo motywy zaczynają się powtarzać, refren sztucznie wydłuża kawałek. Całość jednak ratuje iście behemotowska solówka. Płyta zamyka się po sześciu utworach, co oznacza, że dotarliśmy do połowy albumu, jak i najdłuższej kompozycji na całym wydawnictwie. Niestety jest to bardzo sztucznie wydłużany kawałek i naprawdę może zmęczyć, bo samo intro, które mimo, że ciekawe i wpada w ucho po trzech i pół minuty po prostu nudzi. Potem znów wszystko nabiera rozpędu, ale już nie wpada tak w ucho jak wcześniej, co muzycy chyba sami odczuli, bo po kilku minutach znowu wszystko zwalnia i gwałtownie siada, by znów przyśpieszyć. Istna sinusoida, tym razem jednak słychać zapatrzenie w Vadera, które w Saratanie jest ogólnie bardzo mocne, ponieważ wokalista growl ma jeden do jednego niczym Piotr Wiwczarek, ale w „Dakhma – The Tower Of Silence” również gitary idą śladem legendy polskiego metalu. Jednak nie zmienia to faktu, że ten track powinien być zdecydowanie krótszy. Później dobitnie widać, że muzykom zabrakło pomysłów i mimo, że „The Chinvat Bridge” ma jeszcze momenty, gdy Maggie wydobywa z siebie anielskie dźwięki to i tak cały utwór idzie wyznaczoną trasą typowej napierdalanki i jest on bardziej skłonem w stronę Behemotha, a następny „Khvarenah” Vadera. Warto jeszcze zwrócić uwagę na ostatni utwór, gdzie obowiązki wokalne w pełni przejęła frontmanka i możemy w pełni rozkoszować się jej możliwościami. Niestety największą wadą całego wydawnictwa jest jego powtarzalność i długość. Owszem są zmiany tempa, wstawki, smaczki, o których wspominałem, ale są tak do siebie podobne, że gdy się tego słucha ma się wrażenie, że to ciągle to samo. Każdy utwór za wyjątkiem w pewnym sensie mojego ulubieńca w postaci „Hvare Khshaeta” jest grany według tego samego schematu: typowe riffy bez większego urozmaicenia doprawione schematycznymi blastami i całą sekcją rytmiczną, chórkami, które za wyjątkiem „Haomy” i kilku momentów brzmią jak jodłowanie czy zwykłe jęki. Do tego wszystkie utwory nawet ten pierwszy, są za długie, za bardzo rozciągnięte, co zwłaszcza później skutkuje brakiem pomysłu i zaczynają po prostu usypiać i mówię to bez kozery, bo słuchając tego na żywo widziałem, że ludzie się nudzą, a ja sam póki nie zagrali „Hvare Khshaeta” czułem się senny, aż w końcu na ostatnich dwóch utworach usnąłem. Słuchając tego w wersji studyjnej wcale nie było lepiej i naprawdę za każdym razem słuchając tej płyty byłem zamroczony i zmęczony. Nie znaczy to jednak, że jest zła, po prostu niczym się nie wyróżnia, a że ja nie przepadam za bezmyślnym łojeniem i odgrywaniem podobnych schematów to już inna sprawa.
(3)
Grzegorz Cyga