Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 91sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

BEARDFISH - + 4626- Comfortzone

 

(2015 InsideOut Music)
Autor: Włodek Kucharek
beardfish-4626comfortzone
TRACKLIST:
1.The One Inside Part 1 (Noise In The Background) (1:47)
2.Hold On (7:47)
3.Comfort Zone (9:34)
4.Can You See Me Now? (3:43)
5.King (5:43)
6.The One Inside Part 2 (My Companion Through Life) (4:05)
7.Daughter/ Whore (5:22)
8.If We Must Be Apart (A Love Story Continued) (15:34)
9.Ode To The Rock’n’Roller (7:20)
10.The One Inside Part 3 (Relief) (4:33)
 
SKŁAD:
Rokard Sjöblom (wokal/ instr. klawiszowe/ gitara)
David Zackrisson (gitara/ wokal)
Robert Hansen (bas)
Magnus Östgren (perkusja)
 
            Skandynawia wydaje się od lat niewyczerpaną kopalnia muzycznych talentów. „Rockowy przemysł wydobywczy” systematycznie obwieszcza z triumfem światu muzyki, że na europejskiej Północy oto natrafiono na kolejny brylancik, który po oszlifowaniu zdobywa spore grono słuchaczy. I każdy przeciętnie wyedukowany odbiorca rocka doskonale wie, że wymieniony zakątek obdarował fanów licznymi prezentami muzycznymi, od kapel grających ciężki rock, przez progresję, aż do muzyki popularnej zwanej pop. Nie mam zamiaru w tym artykule tworzyć encyklopedycznego spisu rockowych składów z tego regionu geograficznego, ale jestem przekonany, że każdy, kto posiada w sobie „zacięcie” popularyzatorskie, bez trudu napisałby niejeden esej, którego bohaterem zostałyby nordyckie formacje, grające muzykę rockową. Ich stylu nie sposób pomylić z innymi przedstawicielami muzycznej kultury masowej, a istota prawdziwości tego stwierdzenia tkwi prawdopodobnie w warunkach zewnętrznych, związanych z właściwościami klimatycznymi tej części Europy. W wielu tekstach szukając uzasadnienia dla charakteru skandynawskiej muzyki wskazuje się na depresyjny klimat, związany z długimi okresami chłodu i ciemności, niebem zasnutym często burymi chmurami, rzadkim zaludnieniem i …otwartością mieszkańców na innej nacje. Nie potrafię powiedzieć, czy teza jest słuszna, ale coś specyficznego istnieje w osobowości Skandynawów, a to z kolei ma przełożenie na charakterystykę tworzonej muzyki, z tą typową melancholią, mrokiem, smutkiem, czy racjonalnością postrzegania świata.
            Z tej strefy geograficznej, konkretnie ze Szwecji pochodzi kwartet Beardfish, który powstał i zainaugurował swoją działalność artystyczną krótko po przekroczeniu progu nowego Millenium. Inicjatorem założenia zespołu rockowego był w roku 2001 wokalista, gitarzysta i klawiszowiec Rikard Sjöblom wraz z gitarzystą Davidem Zackrissonem. Niedługo potem skład uzupełnili koledzy ze szkoły wymienionego duetu, grający na gitarze basowej Robert Hansen, oraz perkusista Magnus Östgren. Czwórka niedoświadczonych jeszcze muzyków szybko „uwinęła się” z realizacją debiutanckiego albumu, z tekstami w języku szwedzkim, o tytule „Fran En Plats Du Ej Kan Se” (2003), wydanego w nakładzie tylko 500 kopii i zarejestrowanego w studio, którego właścicielem był Stefan Aronsson, początkowo piąty członek grupy. Trzy lata później ukazał się dwupłytowy album „The Sane Day”, już
zaśpiewany po angielsku. Publikacja tego wydawnictwa nie przeszła w Europie bez echa i Beardfish związał się kontraktem z niemiecką wytwórnią InsideOut Music, a sytuacja w tym zakresie nie uległa zmianie do dziś. Ważnym aspektem dla młodych artystów był fakt, że nikt nie próbował ingerować w proces tworzenia nowych kompozycji, nikt nie ograniczał inwencji twórczej Szwedów, a rezultat takiej rozsądnej polityki był olśniewający w postaci dwuczęściowego dzieła „Sleeping In Traffic”, którego druga część zawierała tytułową suitę, najdłuższe, ponad 35- minutowe dzieło w dotychczasowej, kilkunastoletniej historii bandu. Utwór ten jak korona zwieńczył album i zawiera większość charakterystycznych pierwiastków stylu zespołu, które są zbieżne z zainteresowaniami poszczególnych muzyków, którzy „przyznają” się do fascynacji retro progrockiem, czyli sztuką muzyczną, która narodziła się na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Główny kompozytor Beardfish, R.Sjöblom sugeruje wpływy z twórczości Gentle Giant, Franka Zappy. Pozostali wymieniają jeszcze szwedzką Kaipę, jazz, Scenę Canterbury. Wszyscy zachwycają się dorobkiem King Crimson i akcentują poza rockowe oddziaływanie wczesnej muzyki Eltona Johna, Radiohead oraz musicali. Z tego pobieżnego przeglądu doskonale widać, jak różnorodność inspiracji znajduje swoje odzwierciedlenie na płytach kwartetu. A to jeszcze nie wszystko, bo należy dodać inklinacje do projektowania tzw. albumów koncepcyjnych („Sleeping In Traffic” to odtworzenie 24 godzin z życia przeciętnego człowieka), pewna doza powściągliwego humoru, ironii i tendencja do łączenia z muzyką teatralności. Żarty i ironiczne dwuznaczności odkryć można na przykład w tytułach songów („In Real Life There Is No Algebra”), albo w pewnych zapożyczeniach, czego dowodem aluzja do światowego przeboju Bee Gees „Stayin’ Alive” zamaskowana w suicie „Sleeping In Traffic: Part Two”.
            Każdy album Beardfish wyróżnia się solidną dawką pozytywnej energii, prezentacją multum cech z różnych muzycznych subgatunków, trendów i tendencji twórczych. Nie do przecenienia jest również staranność edycji, dbałość o jakość techniczną brzmienia i wierność analogowemu instrumentarium. Wspaniale brzmiące pasaże organów Hammonda, często wykorzystywany mellotron i aranżowanie partii smyczkowych, integrowanie pierwiastków jazzowych z rockiem, priorytety melodyczne, swoboda wykonania zarówno tych krótszych, prostszych fragmentów, jak też złożonych, rozbudowanych kompozycji, otwartość na inne odmiany rocka, nierzadko korzystanie z hard rockowych koncepcji, racjonalne wykorzystywanie walorów heavy metalu, a nawet delikatne ozdobniki ze skandynawskiego folku. Całość kreacji Beardfish tworzy istny tygiel idei, rozwiązań, koncepcji, które zsumowane układają się w monolit, spójny organizm, który nie „rozjeżdża” się na ścieżkach chaosu. Albumy Beardfish to gwarant określonego, wysokiego poziomu artystycznego, wymagają jednak od słuchacza czasu, cierpliwości w zgłębianiu ich tajników, bo powierzchowna ocena i analiza kończy się najczęściej niepowodzeniem i nie pozwala na docenienie wartości estetycznych.
            Tak wygląda też sprawa z najnowszą publikacją płytową o trochę dziwnym tytule „+4626- Comfortzone”, wypełnioną dziesięcioma utworami, ponad 65 minut muzyki, o bardzo zróżnicowanym czasie trwania, od miniaturowego prologu aż po dźwiękowe monstrum „If We Must Be Apart (A Love Story Continued)”. W towarzystwie wsparcia szwedzkiego bandu znaleźli się zapewne potomkowie Sherlocka Holmesa i po krótkim acz owocnym śledztwie odcyfrowali tajemnicę „ukrytą” pod numerem „+4626”. Pierwsze dwie cyfry oznaczają numer kierunkowy do Szwecji, a liczba „26” to kierunkowy do miasta Gävle, siedziby Beardfish w Szwecji. Ot i cała tajemnica ujawniona bez udziału CIA, CBA, CBŚ czy PZU.
Ale powróćmy do meritum, czyli do muzyki. Już w przeszłości grupa udowadniała, że nie przejmuje się czasem trwania utworu, proponując zarówno kameralne, urokliwe miniatury skomponowane często na skromne, częstokroć akustyczne instrumentarium, jak też epickie suity. Z takim przypadkiem spotykamy się także na ścieżkach aktualnie wydanego albumu, funkcję intro wypełnia króciutki „The One Inside Part 1”, niespełna dwie minuty, a pomimo swojej „krótkości” można w nim wyróżnić dwie strefy dźwięku, od wstępu melorecytacja, elektroniczne „przeszkadzajki” klawiszy i schowana głęboko w tle, dyskretna elektryka gitary. Około 50 sekundy następuje radykalny zwrot, znika zupełnie wokal, a przestrzeń wypełnia smyczkowa aranżacja i partia fletu. Całość jako zaproszenie do „intelektualnego zwiedzania” albumu posiada niepokojący, intrygujący, tajemniczy klimat. Beardfish sprawnie porusza się po dosyć znanych sobie i słuchaczom terytoriach, ale przypominam, że w ich muzycznych opracowaniach zgodnie z autorskim „manifestem” artystycznym natrafimy na sporą liczbę odcinków nawiązujących do czasów retro, nieco uwspółcześnionych brzmieniowo, ale ciągle stwarzających wrażenie muzyki z innej epoki. Stąd biorą się charakterystyczne kompleksowe aranżacje, których architektem są instrumenty klawiszowe, ze wskazaniem na tradycyjne i ciepło brzmiące organy oraz zjawiskowy mellotron. Ponieważ autorzy i wykonawcy „żonglują” często różnorodnymi akcentami, których genezą są rozmaite style i odłamy muzyczne, między innymi jazz, folk, hard rock, czy balladowe pasaże, nie powinno budzić zdziwienia przechodzenie w ramach jednej kompozycji z jednego pola stylistycznego na inne, nie tracąc przy tym z zasięgu widzenia tak ważnego czynnika jak spójność. W związku z powyższym nie ma żadnych podstaw zarzut, że te najbardziej rozbudowane utwory stanowią zlepek luźno połączonych fragmentów, przeciwnie tworzą one dzięki wielu trafnie dobranym wspólnym elementom wyrafinowany konglomerat. Natomiast czwórka Szwedów do perfekcji opanowała stylistyczne balansowanie na różnych „linach” rozciągniętych pomiędzy kluczowymi punktami poszczególnych utworów, dlatego gwałtowne zmiany i niespodziewane przejścia między rozbuchaną symfonicznością, folkowym minimalizmem a ognistym hard bądź progmetalowym zagraniem stały się od startu kariery bandu swoistą normą, napiszę więcej, pewnym znakiem identyfikacyjnym czy rozpoznawczym sposobu ich rozumienia i interpretacji rocka progresywnego. Najnowsza publikacja spełnia w tym zakresie oczekiwania publiczności i oferuje zarówno balladowe frazy, łagodne i śliczne melodycznie, oraz ostre rockowe kawałki z drapieżnymi riffami i mnóstwem gitarowych, dynamicznych odjazdów ze swoim apogeum w postaci akapitu „King”, w którym motoryczny riff uzyskuje potężne wsparcie od sekcji rytmicznej, basowych salw i perkusyjnej nawałnicy. Niewyszukana, acz chwytliwa melodia łatwo przekona „nóżki do tupania”, a masywny wokal i rock’n’rollowa moc odarta całkowicie z klawiszowych dźwięków zaprowadzi nas do krainy metalicznych przeżyć. Ciekawe, czy to celowy zabieg, takie ukształtowanie tracklisty, ponieważ „King” działa jak antidotum na charakter „Can You See Me Now?”, melodyjnej, rockowej piosenki, z refrenowymi chórkami. Zestawione obok siebie stanowią raczej ogień i wodę, które kwartet z powodzeniem próbuje pogodzić. Beardfish zdążył już także przyzwyczaić swoich fanów, że w ich kompozycjach nie istnieje opcja, że coś jest niemożliwe, gdyż niejeden raz w trakcie ponad 65 minut trwania albumu „+4626- Comfortzone” dochodzi do połączenia we wnętrzu jednego utworu ryzykanckich sekwencji dźwiękowych, które w rezultacie wcale nie prowadzą do jakiegoś dysonansu. Takie zdarzenie rejestrujemy przykładowo w rozdziale tytułowym „Comfort Zone”, prawie 10- minutowej wymianie dźwiękowych argumentów, gdy już na wstępie wręcz „powala” naszą estetykę swoją urodą gitarowy motyw, w towarzystwie pasażu mellotronu, nieco późniejsza wspaniała, pełna romantycznego uniesienia i zapalonych świec partia fortepianu, oraz cudownie spokojny głos, prowadzący zachwycająco piękny temat melodyczny. W miarę upływu czasu zmienia się dramaturgia kompozycji, rośnie napięcie, a motoryczne zachowanie bębnów zwiastuje nadejście czegoś nieoczekiwanego. Jeszcze tylko przed granicą siódmej minuty repetycja bazowego pomysłu melodycznego z ciągle rewelacyjną gitarą i tym „osłabiającym wolę” człowieka, staroświeckim i niepodrabialnym brzmieniem mellotronu i po kolejnych kilkudziesięciu sekundach nadchodzi przełom. Na scenę wkraczają z przytupem „purpurowe”, „Lordowskie” Hammondy w kapitalnej partii solowej, stanowiąc niedługo potem także akompaniament dla zrównoważonego wokalu. W dziewiątej minucie wyciszenie emocji i powrót do melancholii za sprawą fortepianowej intymności. Jednym słowem, „Comfort Zone” dźwiękowe piękno w kulminacyjnej formie. Najbardziej typowym dla Beardfish utworem jest moim zdaniem „Hold On”, w którym wykonawcy od pierwszych sekund rozpędzają song jak lawinę, by po osiągnięciu odpowiedniej intensywności brzmienia i właściwego „momentu pędu” (przepraszam fizyków za ignorancję przy transponowaniu fizycznej zasady na grunt muzyki rockowej), rozpocząć wszelakie manipulacje tempem, radykalnie zwalniając bądź przyspieszając. Autorzy modelują krzywą dynamiki, która faluje, raz wznosi się od spokojnego poziomu akustycznej ballady po hard rockowy ogień, innym razem spada ze szczytu hard rockowej furii wywołanej przez koalicję instrumentalną gitara-bas- perkusja- organy do etapu kompletnego wyciszenia, zaznaczonego nieśmiałymi akordami gitary akustycznej. Raz podziwiamy śliczny urywek melodyczny, harmonijnie skonfigurowany, by za moment śledząc bacznie rozwój muzycznych wypadków wpaść w istną kakofonię, stwarzającą wrażenie zbioru nieuporządkowanych, źle skonstruowanych sekwencji dźwięku prowadzących do nieprzyjemnego zgiełku. Ale w tym pozornym szaleństwie jest metoda, a strukturze kolejnych utworów nie można zarzucić żadnych niekonsekwencji, poszczególne frazy się zazębiają, tworząc jednolity „organizm” dźwiękowy. Do współzawodnictwa ruszają także członkowie instrumentarium, wymieniając się funkcjami, oddając prowadzenie, dlatego na czele tego specyficznego instrumentalnego „peletonu” raz harcownikiem jest elektryczna gitara, za chwilę zepchnięta ze swojej uprzywilejowanej pozycji przez dynamiczne wejście organów, po którym porządek burzy kolejna salwa perkusyjnych uderzeń, po nich zaś poziom muzycznej ekspresji wydatnie się obniża aż do balladowego wyciszenia. Podobnie zachowuje się wokal Rikarda Sjöbloma, który inicjuje wielokrotnie wędrówki od melodyjnej łagodności po agresję, gdy głos epatuje krzykiem, wspierany przez gitarę, grającą przed momentem w stylu romantycznych rockowych klasyków, aby za sekundy dosłownie rozszarpać kilkoma akordami wcześniej wytworzoną sielską atmosferę. Tych impulsów gromadzi się tyle, że cały przekaz staje się niezwykle intensywny, ofensywny i energiczny i gdyby autorzy nie „wpięli” w całość materii akapitów spokojnych, refleksyjnych i zrównoważonych, to trudno by było, kolokwialnie pisząc, „połapać” się w regułach rządzących przekazem zespołu. W najdłuższej kompozycji albumu „If We Must Be Apart (A Love Story Continued)” zespół wykorzystuje ogół komponentów ze swojego autorskiego katalogu, kreując klimat, określając profil rytmiczny, definiując brzmienie. Klimat utworu „przeżywa” różne fazy, od ostrej, hard rockowo- metalowej intonacji po melancholię i liryzm aż do ciszy. Podziały rytmiczne, w których dużo się dzieje, rozciągają się od celowej nieregularności po wartości porządkujące system, przyczyniając się do ożywienia kompozycji. Podobnie wszechstronnie wygląda kształtowanie brzmienia, w którym wykorzystuje się multum możliwości różnicowania dynamiki brzmienia, zarówno tego elektrycznego, jak również akustycznego. Strukturalne eksperymenty przeplatają się z natchnionymi, finezyjnymi fragmentami. Czasu na pokaz perfekcji wykonawczej jest aż nadto, bo ponad 15 minut. Charakterystycznymi momentami pozostają przejścia „międzystrefowe”. Przez pierwsze dwie i pół minuty króluje hard rock z agresywną gitarą i „mięsistymi” Hammondami, ale dokładnie w punkcie 2:30 jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki „odcięty” zostaje prąd i na scenie rządzą wyłącznie wokal i gitara akustyczna, zgodnie z trybem melodii łagodnej folkowej piosenki. Za chwilę do akompaniamentu przyłączają się delikatne organy i taki krajobraz dźwięków utrzymuje się do 4:55. Potem wydatnie rośnie dynamika, a stali członkowie instrumentarium ponownie wkraczają na pola hard rocka. To także sygnał do zwięzłych, treściwych partii solowych. Końcowe półtorej minuty przed wybrzmieniem kształtuje powrót do motywów akustycznych, epizodycznych dźwiękowych plam organów i wyważonej wokalistyki. Beardfish lubi niespodzianki, zamieszczając odniesienia do twórczości starego Yes czy Genesis, projektując odcinki aranżacji, wykonując zupełnie „odjechane” kawałki balansujące na granicy chaosu, będące często rezultatem nieprzewidywalnych zwrotów muzycznej akcji. Zaskakuje również- nazwałbym to może kontrowersyjnie „multikulturowością”, czyli dozowanie cytatów z klasycznej progresji, hard rocka z progmetalem, jazzu, folkowej ballady, a nawet śladowo bluesa. Ogół tych czynników powoduje, że słuchając takiego „długasa” jak „If We Must Be Apart (A Love Story Continued)” nawet wielokrotnie słuchacz nie jest w stanie się go „nauczyć”, a to wyklucza znużenie i monotonię. Tutaj należy przestrzec niedowiarków, że album „+4626- Comfortzone” nie nadaje się do „konsumpcji” w czasie jazdy samochodem, kiedy nasza koncentracja zajęta jest kontrolowaniem innych bodźców. W takiej sytuacji szkoda czasu na zajmowanie się zawartością albumu, gdyż po ponad godzinie wiedzieć o tej muzyce będziemy tyle, ile na wstępie, czyli nic.
            Reasumując, chciałbym z czystym sumieniem polecić ten ósmy już w dyskografii Beardfish album. Już na poprzednich płytach, co łatwo sprawdzić, zespół przyzwyczaił swoich zwolenników do wyśrubowanych standardów jakościowych, które konsekwentnie realizuje i osiąga, pomimo penetrowania, zdawałoby się, „zgranej rockowej” historii, czyli retro progresji. Podobnie wygląda ocena longplaya „+4626- Comfortzone”, wypełnionego po brzegi kompozycjami częstokroć znakomitymi, oferującego przemyślane riffy, świetne harmonie, urozmaicone rytmy, liczne, dobrze rozpisane role solowe, technicznie dopracowane brzmienie, perfekcyjną współpracę różnych frakcji instrumentalnych i wiele dobrych i błyskotliwych tematów melodycznych. Trudno tej „wysokokalorycznej” płycie cokolwiek sensownego zarzucić, a dysk nadaje się na pewno do każdego odtwarzacza, budząc już po inauguracyjnym przesłuchaniu sympatię i zainteresowanie. A przy kolejnych spotkaniach z tą „Komfortową” muzyką jest jeszcze lepiej!
Ocena 5/ 6
Włodek Kucharek
 
PS. Oprócz opisanego w powyższym tekście wydawnictwa jednopłytowego znaleźć można limitowaną edycję w wersji dwudyskowej, w której druga płyta nosi podtytuł „Outtakes And Demos” i wyraźnie wskazuje, jakie nagrania zawiera. Jej zawartość pochodzi z lat 2001- 2008, zawiera utwory częściowo niepublikowane, oraz częściowo nagrania demo, które powstały w trakcie sesji kolejnych albumów studyjnych Beardfish. Tracklista wygląda następująco:
1.Factory (8:28)
2.Sense Of Timing (7:55)
3.Luminaire (5:37)
4.Sun Down (5:30)
5.Seem (3:38)
6.Jack Of All Trade (4:34)
7.Dilly Dally (Roulette) (1:35)
8.Ya Ya (7:29)
9.Pyramid Extract (2:54)
10.Now (8:55)
11.Mystique Of The ARP Synthesizer (2:41)
12.El Nino (4:42)
13….And Terry Takes The Christmas Route (11:22)
 
Wymienione trzynaście fragmentów wyszło także „spod ręki” tworzącej podstawowy skład czwórki Szwedów, ale w nagraniach uczestniczyło dodatkowo czterech gości, a wśród nich:
Gabriel Olsson (bas)
Stefan Arousson (flet)
Sofie Lindgren (saksofon tenorowy)
William Blackmon (efekty dźwiękowe- Terry SFX)
Na pewno ekstra załącznik stanowi gratkę dla fanów chociażby z jednego względu, jego zawartość nie składa się z „odgrzewanych kotletów” w alternatywnych wersjach, lecz utworów dokumentujących drogę rozwoju zespołu, które nawet jeśli znalazły się na regularnym albumie, to w formie dalekiej od oficjalnej. Zestaw prezentuje również zmiany koncepcji twórczej, różnorodne źródła inspiracji, surowe brzmienie demówek w naturalnej formie, bez wygładzania i ulepszania ich wizerunku. Jedyna rzecz, do której można mieć zastrzeżenia to spójność przedstawionego materiału, ale takie były założenia. Zespołowi nie zależało, żeby te próbki oszlifować, a przekazać je fanom w wersjach surowych, mając świadomość potencjalnych uchybień. Dlatego należy potraktować ten dodatek z pełną wyrozumiałością w kategoriach ciekawostki. Co wcale nie znaczy, że ten materiał tworzą jakieś wybrakowane nagrania. Bez trudu dostrzec w nich można wiele ciekawych fragmentów, które kiedyś z zapewne uzasadnionych powodów odrzucono, a dzisiaj jest okazja, by je przypomnieć jako etap rozwoju artystycznego kwartetu, który przez te kilkanaście lat wypracował sobie uznanie licznych kręgów słuchaczy.

 

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5528663
DzisiajDzisiaj1203
WczorajWczoraj5040
Ten tydzieńTen tydzień9363
Ten miesiącTen miesiąc14344
WszystkieWszystkie5528663
18.97.9.174