Glenn Hughes - Warszawa - 24.04.2024
GLENN HUGHES - Progresja, Warszawa - 24 kwietnia 2024
Ahh ta Progresja... Pamiętam, że był tam kiedyś klub dyskotekowy, straszna remiza, strach było w weekend przechodzić obok tego miejsca; a teraz takie rzeczy, że widzę tam Glenna Hughes'a. Miło, że nasz świat się zmienia. Wszedłem do środka, patrzę, a ludzi dużo nie ma. Pomyślałem sobie, serio? Sprawdziłem merch - piękna koszulka z trasy, obrazek jak z plakatu, a z tyłu rozpiska z klubami i miastami, no ale nie stać mnie tego dnia było, więc pochlipałem i poczłapałem pod scenę. Rook Road zaczął grać i już po kilku numerach chciałem czymś rzucić w tego ich parapeciarza. No tak kompletnie im ten hammond tam nie potrzebny, że aż mnie zęby bolały jak to słyszałem. A tak to solidny, mocny hard roczur, ze wskazaniem na r. Ludziom się podobało, ja udawałem, że nie słyszę tam tych klawiszy i dało jakoś radę. Zacząłem już jednak przestępować z nogi na nogę, no gdzie ten chuligan z Deep Purple? Ludzi nasypało się więcej – serio, cała Progresja, masa! Oczywiście wiekowo to tatuśki tak jak ja, oraz moje tatuśki, ale każdy w wyśmienitym humorze, siorbiący to i owo i czekający na akcję. W końcu - stało się. Maestro wyszedł ubrany jak przystało na eleganckiego fircyka w jakiejś marynarce bordowo/czerwono/czarnej czy coś, oczywiście w przyciemnianych okularach w ciemnej sali, jak go nie uwielbiać. Reszta kapeli w moim wieku (hyhy), ale też dobrana nie tylko chyba po tym jak gra, ale też po tym jak wygląda. Perkman - z Irlandii w kaszkieciku, zarośnięty jak ja po weekendzie w Bieszczadach. Gitarzysta - wściekły dzik z lat 70., goła klata, na to marynarka i apaszka. I na koniec klawiszowiec – uosabiający swoim wyglądem w jednym całą dekadę lat 70. Jak zaczęli od "Stormbringera", to wiadomo, że już idzie burza. Glenn piszczał wysoko, żeby pokazać, że umie, ale na basie też się nie opieprzał. Po tym jednym akcencie dalej szły numery z "Burn". Po chyba trzech kawałkach poszło solo gitarzysty - takie przeciągnięte jak znam niestety tylko z filmów z dawnych lat; wiecie, co gość z jednego dźwięku przeciąga do 10 minut dobrej zabawy z publicznością. Po zaś czterech (chyba) numerach znów poszło solo, tym razem Pana Kaszkiecika - bardzo luźne, uśmiechnięte i chyba sobie chłopak czasy pracy w cyrku przypomniał, bo tak świrował, że nie wiem gdzie on to wcześniej oćwiczył. "Mistreated" wiadomo z czego, a następnie dwa numery z "Come Taste The Band" "Gettin Tigher" oraz "You Keep On Moving". Zagrali więc coś z całej dyskografii Glenna w Purplach. Był tylko jeden bis i był to kawałek "Burn". Co ja mogę więcej dodać: wykonanie tego koncertu było magiczne. Czułem się jak w latach świetności tego albumu, choć nie było to na szczęście odgrywane 1:1, było dużo zmian i innych aranżacji, ale to tylko dodawało posypki z lukru na tym solidnym ciastku dla hardrockowca. Zabawa z publiką, ale przede wszystkim zabawa na scenie! Było czuć, że chłopaki to lubią i miałem wrażenie, że są młodsi od suportu, tak dobrze się bawili. Tyle razy od Glenna usłyszałem ze sceny, że nas kocha, że w to cholera uwierzyłem. Dla mnie Glenn był zawsze takim najbardziej luźnym typem z Deep Purple, dlatego mi tam nie do końca pasował. Ale to co wniósł od siebie na "Stormbringerze" i na "Burn" to jest majstersztyk i ożywienie już lekko zielonego po "Who Do We Think We Are" (ble) trupa. "Come Taste The Band" nie robi już na mnie niestety takiej wrażki, ale tam w tym okresie jak pamiętam już za dużo rock’n’rolla w życie muzyków wjeżdżało. Ale to oczywiście według mnie, co podkreślam. Nie rzucać proszę niczym we mnie!!! Wspaniały koncert, oby więcej takich zaskakujących zaskoczeń w tym ciekawie się zapowiadającym roku.
Bartek Łękarski