The Cult - Warszawa - 30.07.2024
The Cult - Progresja, Warszawa - 30 lipca 2014
To było popołudnie jakich wiele, z tym, że miał grać The Cult. Umówiłem się z siostrą, że siorbniemy piwko przed wejściem ot tak, żeby było miło. Spóźniła się zaledwie 45 minut, więc z piwka zrobiłem dwa piwka i na całe szczęście spotkałem dobrego kumpla, który pospacerował ze mną po zmieniającej się dosłownie w oczach okolicy klubu Progresja, terenie byłych Zakładów PZL-Wola. Siostra przybiegła w ostatniej chwili przed wejściem na teren klubu, dopiliśmy jej piwko pod samym autokarem chyba The Cult – licząc, że muzycy nas widzą robiliśmy z siebie konkretnych idiotów. Wtem usłyszeliśmy support, czyli Pana Jonathana Hulten’a, którego znam wyłącznie za sprawą jego udziału w absolutnym opus magnum melancholijnego metalu, albumie „The Children of the Night” zespołu Tribulation. To co słyszeliśmy zza przysłowiowego płotu niestety nie zachęcało nas do pogonienia pod scenę. Akustyczne folkowo nastrojowo dziwaczne dźwięki, rozpływały się jak mydło w morzu w braku jakiejkolwiek atmosfery, którą nie tworzył upał i nadal wiszące na nieboskłonie słońce. Gdyby ten człowiek występował w klubie, w ciemności, przerzedzonej wyłącznie delikatnym światłem, myślę, że miałby szansę na zaciekawienie swoim graniem. Podeszliśmy więc wolno pod scenę, poczekaliśmy w sumie nie długą chwilę i zaczęło się. Widziałem wcześniej setlistę jaką zespół zaprezentował na wcześniejszych koncertach, więc zaskoczenia wielkiego nie było. Co rzuciło mi się w uszy i zabolało, to fakt, że zespół grał krócej niż podczas wcześniejszych koncertów i nie dał się wyciągnąć na drugi bis, no ale może do rzeczy. Zaczęli od płyty od której ja w sumie zacząłem przygodę z tą kapelą, utworem „In the Clouds”, który przeszedł w „Rise” z „Beyond Good And Evil”. Tak, przyznaję, nie jestem The Cultowym fanbojem, który przy „Sweet Soul Sister” robił sobie dziary cyrklem na rękach lub łapał doła do takiego „Resurrection Joe”. Notabene obydwa utwory zostały zagrane tego wieczoru. Kapela zrobiła przekrój przez wszystkie swoje płyty, które zostały wydane do 2001 roku. Dodam od razu, że nie odniosłem wrażenia, żeby ktoś cierpiał z powodu, że nie grają nic nowszego. Lepszego też miejsca niż letnia scena Progresji nie wymyśliłbym na takie show. Duża kapela, duża scena, dużo ludzi, wieczór się zbliżał i jak to wszystko huknęło… Piękna sprawa. Co zawsze podziwiam i za co lubię takie koncerty, nawet jeżeli kapela nie jest moim numer jeden na plakacie na ścianie, to fakt, że wszystko brzmi jednolicie, spina się jak jeden album. The Cult był dla mnie zawsze zespołem, który trochę szukał swojej muzycznej drogi, ale na koncercie nie odniosłem wrażenia, że coś do siebie nie pasuje. Niesamowicie fajnie zabrzmiał utwór, który był dla mnie zawsze strasznie obciachowy, a mianowicie „Edie (Ciao Baby)” w wersji akustycznej. Było to w połowie tego pełnego mrocznego rockowego szaleństwa koncertu i spowodowało złapanie oddechu, ocknięcie się z tego uczestnictwa w muzycznym teatrze. Sam zespół był w świetnej formie, sprawiał wrażenie, że nic nie musi, a granie dla nas sprawia mu po prostu czystą przyjemność. Wokalista Ian Astbury pomimo dawno skończonych trzydziestu lat na karku (śmiech) śpiewał bardzo, bardzo dobrze. Machał rękoma, walił w tamburyn, rzucał nim gdzie popadnie, a potem magicznie znów skądś wyciągał (miał ich chyba kilka pod swoim obfitym ubraniem). Do tego skakał i zachowywał się jakby nie miał nigdy rwy kręgosłupa (nie ma czego żałować…), miło było popatrzeć na jego energię. Gitarzysta Billy Duffy to rasowy hardrockowiec, nie podskoczysz mu, uśmiechnął się może ze dwa razy (raz jak komuś się wylało piwo i się cały oblał). Jego ruchy są pewne siebie, zamierzone, a jednocześnie nie znudzone. Widać, że muzyka przez niego płynie i wychodzi z palców, które dotykając strun zamieniają jemu tylko znane struktury, na dźwięki. Basista schowany z tyłu, też trochę się pojawiał, ale był jak tajemniczy artysta z drugiego planu, pozostawiał po sobie ciekawość. Na perkusistę długo czekałem, bo jest nim słynny John Tempesta, który grał w bardzo ważnych dla mnie kapelach Exodus, Prong, Testament, White Zombie – kilka z nich wymieniając. Scena była wyłącznie oświetlana, nie było na niej żadnych przeszkadzajek czy innego rodzaju tła. To dawało poczucie skupienia wyłącznie na muzykach i na dźwiękach, które tworzyli. Ja oglądałem i słuchałem tych trzynastu (przypadek?) numerów plus jeden bis „She Sells Sanctuary” jak zaczarowany. Przebudziłem się dopiero kiedy zdałem sobie sprawę, że zespół zszedł ze sceny i przedstawienie się skończyło, nie wyjdą już więcej. Razem z siostrą i kumplem wychodziliśmy cały czas pod wrażeniem, z głową pełną dźwięków, które w tajemniczy sposób przeniosły nas w inny świat, z którego nie ukrywam, nie chciało się wracać. Jako puentę dodam, że siostra zamówiła sobie jedzenie, którego nie zjadła, bo nagle nie wiedziała po co je ma. Magiczny zespół, magiczny wieczór. Jeżeli jest coś, co jest w stanie przenieść cię w inne miejsce, sprawić, że poczujesz się inaczej, lepiej, trzeba to doceniać. The Cult – dziękuję.
Bartłomiej Łękarski