Black Silesia Open Air VII - Byczyna - 26.06.2024
Black Silesia Open Air VII - Byczyna - 26 czerwca 2024
Od jakiegoś czasu obserwowałem szum wokół festiwalu muzycznego na Opolszczyźnie odbywający się w gminie Byczyna. Impreza z wyraźną przewagą dość ekstremalnej muzyki, nawet ściągając wybitne heavymetalowe załogi, nie zdołała zmotywować mnie do jednak do zakupu biletu. W tym roku jednym konkretnym strzałem zostałem przekonany do odwiedzenia VII edycji Black Silesii. Wystarczyło ogłoszenie Cirith Ungol bym zdecydował się na wpisanie tej imprezy w swój raczej skromny koncertowy grafik.
Pomimo, że festiwal odbywa się na świeżym powietrzu to z uwagi na ścisły limit uczestników można odnieść wrażenie, że to impreza klubowa, a nie typowy napchany open air. Przez cały czas trwania festiwalu muzycy nie tylko pozowali do zdjęć, wdawali się w dyskusje czy podpisywali podsuwane materiały, ale również uczestniczyli w zabawie ramię w ramię ze swoimi fanami. Nigdy wcześniej nie udało mi się skraść tyle czasu muzykom na wszelakie pogawędki. Dla mnie to był główny powód tego, że bardzo łatwo, nawet przyjeżdżając pierwszy raz do grodu rycerskiego, można dać się porwać atmosferze tego święta metalu.
Przede wszystkim przebywając w Byczynie trzeba przygotować się na to by żyć muzyką non stop. Większość uczestników śpi w pobliskim lesie na polu namiotowym z całkiem dobrze zorganizowanymi sanitariatami. Ta bliskość pozwala w dowolnym momencie udać się na krótki odpoczynek lub bardzo długie rozmowy po koncertach czy wspólne rozważania od samego rana. Dodatkowo może pobliskie jezioro nie zachęca do kąpieli, ale niewielka przystań oferuje relaks na kajakach czy rowerkach wodnych. Lekko utrudniony jest tylko proces transportu na miejsce festiwalu, ale wszyscy zainteresowani po krótkim oczekiwaniu mogą skorzystać z prywatnego transportu busem. Organizacyjnie warto jeszcze wspomnieć o przyzwoitej ofercie gastro i sprawnych służbach ratunkowe, które były gotowe nieść pomoc zmęczonym upałem uczestnikom.
Motywem przewodnim festiwalu należałoby uznać hasło „old school”. Organizator od lat stawia sobie za cel ściąganie zespołów bardzo klasycznych bądź współczesnych, ale nawiązujących do grania z lat minionych. Pośród tego klasycyzmu łatwo dostrzec miażdżącą przewagę muzyki ekstremalnej. Na 16 zespołów mogliśmy usłyszeć zaledwie raz heavy metal, miks epickości i doomu oraz całą wariację speed/thrash/black/death w różnych proporcjach. Tak naprawdę tylko te dwa wyróżniające się zespoły mam dobrze obsłuchane, z pozostałych ledwo znam Whiplash, a cała reszta była dla mnie wielką niewiadomą.
Uczestnicząc w festiwalu staram się zawsze podchodzić bez uprzedzeń i wysłuchać choć fragment koncertu jak najwięcej zespołów, nawet jeśli stylistycznie to nie jest muzyka z którą obcuję na co dzień. Pierwsze dwa czyli Abominated oraz Venefices musiałem odpuścić po kilku minutach oglądania dość szybko uznając, że lepiej spożytkuję czas stojąc w kolejce po festiwalowy merch. Tak naprawdę ta kolejka to jedyne do czego chciałbym się mocniej odnieść. Oprócz głównego stoiska wystawiły się również sklepy ze zróżnicowanym asortymentem, gdzie wymiana gotówki na koszulki, płyty czy naszywki przebiegała bardzo sprawnie. Oprócz nowości szło wyszukać brakujące płyty do kolekcji, co oczywiście cieszy zbieracza. Niestety główne stoisko oprócz koszulek festiwalowych oferowało jednocześnie merch zespołów, ale było obsługiwane przez tylko jedną osobę. Chęć zakupu czegokolwiek w początkowych godzinach wymagała co najmniej 40-60 minut oczekiwania. Później kolejki ulegały skrócenie, ale oferta ograniczeniu. Czas umilały oczywiście rozmowy i odsłuch sceny za pomocą ustawionej w pobliżu kolumny głośnikowej.
Wracając do muzyki żaden z obu otwierających zespołów mnie nie porwał, dopiero trzeci Dragon występujący z bardzo starym materiałem zaoferował żywiołowy koncert. Zarówno Ci co czekali na występ jak i nowi fani dali się porwać zabawie wzbudzając tumany kurzu pomiędzy drewnianą konstrukcją grodu. Dość zbliżenie jakościowo wypadł Unpure. Speed/thrashowa jazda z mocno wygaszonymi już blackowymi naleciałościami może i nie zapadła w mojej pamięci, ale zostawiła nad wyraz pozytywne wrażenie. Na pewno pomagała tym zespołom jak i kolejnym wyjątkowa akustyka przestrzeni. Brak sufitu oraz zamknięcie konstrukcji drewnem daje mocno amfiteatralny klimat. Brak górnych odbić likwiduje wiele niepożądanych efektów, które czasem ciężko skontrolować w niewielkich pubach, dodatkowo zamknięcie przestrzeni pozwało utrzymywać dźwięk w ryzach oraz wyjątkowo dobrze go wyselekcjonować. Nie wiem na ile w tym pracy akustyków, a na ile samych warunków, ale możliwości miejsca zostały wykorzystane w pełni. Wędrówki uczestnika koncertu nie były powodowane chęcią lepszego rozróżnienia dźwięków, a raczej lepszego widzenia. Niemalże każde miejsce oferowało bardzo dobre doznania muzyczny. Może jedynie sam środek barierek czy fosa potęgując wrażenia wizualne zakłócały lekko odbiór muzyki.
Kolejny zespół swoim występem przegonił mnie do stoiska płytowego by zapatrzeć się w choć jeden album. O ile niemiecki thrash ze swojego początkowego okresu lubię bardzo wybiórczo tak występ Darkness pokazał dokładnie to czego szukam w tej muzyce. Szybki, agresywny, ale bardzo urozmaicony koncert przywoływał najlepsze momenty karier bardziej znanych kolegów. Tuż przed wielką gwiazdą na scenie rozegrał się spektakl w wykonaniu Tankard, Venom podlany rock’n’rollem Motӧrhead. Z tej mieszanki wyszła naładowana promilami Gehennah, która nie miała w sobie wbrew nazwie żadnego cierpienia, a czystą zabawę. Oglądając część koncertu z krużganku można było stwierdzić, że gród zamienił się w centrum tornada pochłaniającego coraz więcej osób. Olbrzymi circle pit rósł ku uciesze muzyków z każdą chwilą.
Około 22, już po zachodzie słońca, scenę przejęła czwórka muzyków z Ameryki. Klasyczne „I’m Alive” wywołało euforię tych, którzy mieli okazję po raz pierwszy zobaczyć Cirith Ungol. Początkowo miałem olbrzymie oczekiwania wobec koncertu. Był to jeden z zespołów w ścisłej topce moich zespołów „do zobaczenia”, a charakterystyczny śpiew Bakera od bardzo dawna umieszcza go wysoko na mojej liście ulubionych wokalistów. Niestety problemy z gitarzystami o których wiedziałem lekko studziły moje nadzieje, dodatkowo prześledziłem setlisty trasowe i zorientowałem się, że zabraknie kilku najbardziej pożądanych utworów z Paradise Lost. Mając to na uwadze usłyszałem dokładnie taki koncert jakiego się spodziewałem. Armand Anthony z Night Demon występuje na żywo z zespołem już od 6 lat i moim zdaniem zdążył się dobrze ograć. Niestety nie jest gitarzystą tej klasy co Jim Barraza. Sama idea grania na 1 gitarę wymuszała pewną zmianę aranżacji, ale nie było to krytyczne. Wszak zespół w czasach swojej świetności grał koncerty na 1 gitarę co doskonale widać na dołączonych DVD do King of the Dead czy Servants of Chaos. Większym problemem było to, że Armand nie był w stanie oddać magii solówek Jima. Zdecydowanie największym zawodem całego koncertu dla mnie była środkowa część Looking Glass z ostatniej płyty. Uwielbiam to długie, majestatyczne solo, a na żywo zabrzmiało kompletnie płasko i bez wyrazu. Drugim zawodem była koncertowa wersja Down Below z tej samej płyty. Wersja studyjna czaruje i intryguje, tutaj zabrakło mistycyzmu albumu. Utwór był tylko poprawny. Zupełnie inaczej zadziałał na mnie grany na początku Sailors on the Seas of Fate. Jako kontynuator epickiej trylogii z Paradise Lost wspaniale wypełnił brak tych trzech utworów. Stojąc wśród drewnianych murów, nieopodal jeziora moja świadomość przeniosła się na trzeszczący statek w mroczną podróż bez nadziei w objęcia chaosu. Zdominowana przez drugi album setlista oddała palmę pierwszeństwa niesamowitemu Robertowi. Pomimo wielu lat na karku to on jest sercem i motorem zespołu. Wraz ze wsparciem Jarvisa na gitarze basowej utworzyli monumentalny fundament oddający wielkość klasycznych utworów zespołu. Niestety nie mogę opisać takich samych pochwał dla Tima. Jego głos owszem ciągle był rozpoznawalny, ale gdzieś uciekło całe szaleństwo. Trudniej mu było śpiewać wysoko, a ruchy sceniczne były bardzo stonowane. Czas obszedł się z perkusistą znacznie łaskawiej niż wokalistą. To nie był ten poziom śpiewu co chociażby na koncertówce „I’m Alive”. Moje wielkie marzenie zostało spełnione i pomimo braku perfekcji naprawdę poczułem podczas ostatniego utworu, że w końcu dołączyłem do legionu. Koncerty to bardzo często dla mnie nie tylko muzyka, ale część wizualna, możliwość spotkania z artystami czy samo współdzielenie pasji z podobnymi wariatami. Tutaj ten aspekt wyskakiwał poza skalę.
Ostatnim zespołem piątku był angielski Adorior. Siłą rzeczy, główna gwiazda schodząc ze sceny zabrała ze sobą olbrzymią część widowni. Ci, którzy zostali mogli podziwiać pełne zaangażowanie zespołu. Zwłaszcza wokalista Jaded Lungs urzekała swoją energią i muzycznym szaleństwem. O ile w domu praktycznie nie sięgam po muzykę z kręgów black/death na tym koncercie bawiłem się wspaniale.
Sobota zaczęła się dość niemrawo. Polski Dominance ani niemiecki Omegavortex nie zaoferowały nic co mogło mnie zaciekawić. Większą nadzieję miałem wobec Hellish Crossfire, ale ich kwadratowy, prymitywny thrash jest idealnym przykładem dlaczego preferuję amerykańskie granie. O ile Darkness zaprezentował to co mnie urzeka w graniu zza Odry tak HC idealnie ich uzupełnił pokazując wszystko co zniechęca mnie do tej muzyki.
Kiedy na scenie zaprezentował się najlżejszy z całego towarzystwa Night Demon zostałem powalony piorunem. 4 utwory z nowej płyty oraz 6 starszych było dokładnie tym czego potrzebowałem jako antidotum po poprzednich zespołach. Pomimo, że Outrider jako płyta nie trafia do mnie to wymiksowanie utworów z niej ze starymi dało świetny efekt. Greendayowe naleciałości zostały lekko przykryte klasycznym graniem, a muzycy dali z siebie więcej energii niż podczas występu Cirith Ungol.
Część koncertu Cruel Force przeleciała mi bokiem, ale w zamian skorzystałem z dość długiej rozmowy z Robertem Garvenem uzupełniając pokoncertowe wrażenia wczorajszego dnia. Ten facet po prostu kocha grać heavy metal oraz przebywać pośród ludzi do których trafia muzyka. Zero gwiazdorstwa, a samo szczęście, że może dzielić się tą pasją. Niemniej dźwięki wygrywane przez kolejnych Niemców błagalnie prosiły by zameldować się pod sceną. Niestety oszołomiony jakością ich muzyki zupełnie nie pomyślałem by pobiec zakupić płytę w okazyjnej cenie. O ile podczas pierwszego etapu działalności obracali się głównie w klimatach blackowych, tak teraz przenieśli się znacznie bliżej ku speed/thrashowemu młóceniu.
W kolekcji posiadam dokładnie 4 płyty Death Metalu, co siłą rzeczą sprawia, że bardzo rzadko słucham takiej muzyki. Jednakże obcowanie z legendarną Massacre powaliło mnie jakością i dokładnością ich muzyki. Było bardzo intensywnie, a jednocześnie mocarnie selektywnie. Zabawa pod sceną chyba ogarnęła jeszcze więcej osób niż podczas występu Gehenny. Na pewno najlepszy koncert Death Matalu na jakim byłem w swojej karierze. Wielkim finałem był występ Whiplash. Nie jestem fanem zespołu, nie mam idealnie wysłuchanych wszystkich płyt, ale wiem, że po koncercie zasługuje bym to nadrobił ich muzykę w trybie pilnym. Zaledwie trzy osoby na scenie zgromadziły zdecydowanie najliczniejszą publiczność całego festiwalu. Podczas tych dwóch dni to ich thrash był muzyką środka. Riffowo-solówka wirtuozeria lidera grupy czarowała muzycznie i zachęcała do zostawiania potu na ubitej już glebie. Sekcja rytmiczna nie była tylko tłem, ale wspaniale uzupełniła zarówno muzycznie jak i scenicznie cały występ.
Ten koncert kosztował mnie na tyle dużo sił, że nie byłem już w stanie ogarnąć kończącego Bloody Vengeance. Ich ściana dźwięku była już poza moim progiem akceptowalności ekstremy. Skąpani w czerwonym świele muzycy zagrali dla mocno opustoszałego grodu, ale mnie w odróżnieniu od Adorior nie zainteresowali nawet na krótką chwilę.
Czy warto było jechać? Zdecydowanie tak. Nawet mając w pamięci, że muzycznie nie doświadczyłem idealnego występu swoich idoli. Wrażenia około muzyczne uzupełniały to wydarzenia na tyle intensywnie, że jako całość na pewno zapadnie mi na długo w pamięci. Po koncercie usłyszałem od innych fanów zarówno, że to było dno pokryte mułem jak i peany dziękczynne. Gdzie leży prawda? Chyba nie ma na to dobrej odpowiedzi. Dodatkowo wspaniałe miejsce położone na uboczu, mnóstwo życzliwych starych oraz nowych znajomych czynią to wydarzenie niezwykłą odskocznią od codzienności. Przez 48 godzin można odbywać fascynującą podróż w czasie. Na 16 zespołów aż 10 zagrało co najmniej dobrą w mojej ocenie sztukę, czego nie spodziewałem się jeszcze podczas podróży do Byczyny. Czy to wszystko wystarczy bym zakupił bilet w ciemno na przyszły rok? Na tę chwilę nie, ale mając na uwadze możliwość spotkania z jakimś idolem na pewno będę wypatrywał zapowiedzi.
Łukasz Ragnus