Satan, Haunt, Hell Fire - Warszawa - 21.09.2024
SATAN, Haunt, Hell Fire - Klub Odessa, Warszawa - 21 września 2024
Odkryłem nowe miejsce na mapie koncertowej Stolycy, chociaż i tak moglibyście powiedzieć, że gapa ze mnie, bo miejsce już nie takie nowe – klub Odessa działa od dłuższego czasu, zaspokajając gusta muzyczne wszelakiej publiczności; koncerty metalowe to ledwie rodzynki w cieście repertuarowym tego przybytku. Okazja była przednia, bowiem po raz drugi odwiedziła nas legenda NWOBHM – zespół Satan w prawie nienaruszonym stanie już od 1979 roku. Na przystawkę dwie kapele z USA – kto by pomyślał, że w kolebce thrash i death-metalu nastąpi tak spektakularny renesans klasycznego heavy-metalu? Ale od początku.
Punktualność jest grzecznością królów i w Odessie zastosowano się do tego dobrego obyczaju – o 20.00 na scenę wszedł Hell Fire z San Francisco. Nigdy jeszcze nie byłem w tym klubie, mały trochę, więc pomyślałem, że paczki wiszące po bokach sceny nie wyrządzą większej szkody mnie, od lat głuchemu jak opona. Odpalili tak głośno, że uszy szczypały! Lubię słuchać w mieszkanku metalu na maksa i nie kryguję się nawet po 22.00 ale tu wymiękłem – musiałem przynieść sobie krzesełko z ogródka, by usiąść pod ścianą i schować się za grupą gawiedzi, która szczelnie wypełniła klub.
Amerykanie nie spuszczali z tonu przez okrągłe pół godziny. Na stare lata kompletnie cofnąłem się w swoim niedorozwoju i słucham, wzorem inżyniera Mamonia, tylko starej, znanej mi muzyki. Rzadko co mnie porusza, bo uważam, że większość gatunków metalowych zjada swe ogony i wymyślono już wszystko. Jaki taki artystyczny ferment sieją wyjątki z black-metalowej rodziny (Oranssi Pazuzu, Aluk Todolo czy Mysticum). Dlatego nie miałem większych oczekiwań odnośnie dzisiejszych supportów. Ale energia i perfekcyjne wykonanie, oraz brzmienie, którego nie mogłem nie zauważyć, sprawiły, że się przełamałem i powiedziałem sobie: „A niech tam! Pochwalę ich za zaangażowanie, szacunek dla klasycznego metalu i perfekcyjny warsztat muzyczny.” To w końcu też dzięki takim kapelom stary heavy-metal jeszcze trzyma się na powierzchni. A mam w pamięci lata, kiedy przygnieciony falą thrashu a potem death-metalu łapał powietrze, podtapiając się w nurcie bezlitosnego rynku muzycznego lat 80-90.
Kwartet Hell Fire działa od 2010 roku i miał kilka perturbacji personalnych. Ale jego człon od początku stanowi dwóch muzyków – wokalista i gitarzysta Jake Nunn oraz gitarzysta Tony Campos. Zespół ma na koncie 4 płyty wydawane w miarę regularnie. Z siedmiu kawałków zaprezentowanych publiczności o dziwo nie było żadnego z pierwszych dwóch albumów! Albo zespół wstydzi się swoich początków, albo uznał, że podczas tak krótkiego występu trzeba zaprezentować coś świeżego, by poratować koncertowy merch. A na stoliku do wyboru – kompakty i winyle. Zaczęli utworem „Medieval Cowboys” z ostatniego materiału „Reckoning”. Hell Fire, jak na prawdziwych underground’owców przystało, jeszcze nie dali się skusić żadnej wielkiej wytwórni i po wydaniu pierwszych dwóch płyt własnym sumptem znaleźli spokojną przystań w RidingEasy Records. To niewielka niezależna stajnia, w której obok hard rocka mamy doom, rock psychedeliczny oraz proto-metal. Czyli klasycznie i bez zbędnej ekstrawagancji.
Repertuar, jaki zaserwowali Amerykanie to klasyczny heavy z elementami speed – albo raczej speed z elementami całej reszty, bo nie zauważyłem utworu nawet w średnim tempie. Zasuwali na swoich Gibsonach, niczym Anthraxowcy na „Fistful Of Metal”! Z najnowszego wydawnictwa zaprezentowali jeszcze kawałki „Addicted To Violence” oraz Thrill Of The Chose”. Wszystko to przeplatane utworami z poprzedniego albumu – „Mania”, „On The Loose” i „War Path”, którym zakończyli występ. Była energia i respons od fanów, jakiego się chyba nie spodziewali – ciepłe przyjęcie polskiej publiki, to w końcu nasza specjalność. Niech i oni głoszą to po świecie! Jedynym, jak dla mnie, słabszym punktem, był bardzo wysoki wokal Jake’a. Nie jestem przyzwyczajony do aż tak wysokich rejestrów – na płytach brzmi to trochę… dyskretniej. Ale koncertowa ekspresja ma swoje prawa!
Tylko 10 minut technicznej przerwy (prawdziwe mistrzostwo!) i na scenę wchodzi Haunt. Ten zespół pochodzi z małej miejscowości Fresno w Kalifornii i jest młodszy od swojego poprzednika, ale za to z bardzo bogatą dyskografią – panowie w ledwie sześć lat popełnili aż 10 płyt, nie licząc rozmaitych Ep-ek i kompilacji! Liderem grupy jest Trevor William Church i w ostatnich latach skład mocno się odświeżył. O frontmanie Haunt jeszcze wspomnę przy okazji gwiazdy wieczoru, bo to istotna koligacja. Największym atutem ich występu była melodyjność. To prawdziwy klasyczny heavy-metal według najlepszych wzorców. Bardzo urozmaicone rytmicznie kompozycje i perfekcyjne wykonanie – solidny amerykański warsztat. Na uznanie zasługiwały zwłaszcza solówkowe dialogi, gdzie Trevorowi godnie stawiał czoła młodziutki gitarzysta Andy Lei. Warto przy tym zauważyć, że lider Haunt to istna Zosia-samosia – na większości płyt nagrywał w studio wszystko, łącznie z bębnami. Prawdziwy Mike Oldfield metalu! Dopiero ostatni album prezentuje pełen zespół w studyjnej okazałości.
Chyba na każdym perkusiście na sali wrażenie zrobił postawny Andreas Alejandro Saldate, który walił w bębny niemiłosiernie. Haunt nie potrzebowaliby chyba nawet nagłośnienia, bo łomot ze sceny było słychać mimo to. Początek występu to „Steel Mountains” z ostatniego albumu. Z tak bogatej dyskografii mogli wybrać po jednym kawałku z każdej płyty a i tak zapełniliby całą set-listę. Również bardzo melodyjny „Luminous Eyes”, który był na tyle przebojowy, że zespół nagrał go na dwóch płytach. W bardzo chwytliwych refrenach asystował liderowi wokalnie basista Sammy Harman. Wyraźne przyspieszenie na „Hearts On Fire” – to klasyk na miarę speedu z czasów, gdy rodził się gatunek wg. najlepszych wzorów Razor i Exciter.
Kolejne utwory (m.in. „Mind Freeze”, „Light The Beacon” czy „Frozen In Time”) w bardzo sympatycznym tempie – można było tupać nóżką lub bujać się na boki. Koncert zakończył klasyczny „Burst Into Flame” z debiutanckiej płyty – tu początkowe harmonie gitarowe mogły nasuwać skojarzenie z poczciwym Iron Maiden, ale to zmyłka, bo dalej był już solidny speed. Publiczność odrobiła prace domowe i refren śpiewała bez fałszu. Trevor to wspaniały gitarzysta pokazujący, że nie obcy mu tapping, a Andy Lei nie ustępował mu na krok w gitarowych pojedynkach. Solidne 50 minut – panowie zlani potem, ale przeszczęśliwi. Niech no tylko nie spróbują przyjechać do nas ponownie!
Ostatnia przerwa była dłuższa, bo trzeba było zmienić bębenki i kilka gratów na scenie. Wreszcie po 40 minutach światła zgasły i przy akompaniamencie intro poprzedzającego „Testimony” wkroczył na scenę legendarny Satan. Rzadko się zdarza, by zespół, który tak długo działa i nie należy do mainstreamu nie był pokiereszowany personalnie – a tutaj mamy zgrany kolektyw aż od prapoczątków grupy. Podsumujmy: Russ Tippins na gitarze od 1979 roku, Steve Ramsey na gitarze od 1979 roku, Graeme English na basie od 1980 roku! Wyjątki w tym zestawieniu stanowią panowie z i tak przeogromnym stażem – lokomotywa kapeli Sean Taylor na bębnach od 1983 roku i charyzmatyczny wokalista Brian Ross, który dołączył w tym samym roku, chociaż zdarzało mu się dezerterować parę razy na dłuższy okres. W latach jego absencji przez Satan przewinęło się aż 6 wokalistów. Ale u nas wreszcie są w najbardziej klasycznym i pożądanym składzie!
Na początek zagrali „Blades Of Steel” z debiutanckiego krążka „Court In The Act” z 1983 roku. Doskonały numer w rytmie przyspieszonego marsza ze spokojna wstawką w środku. Brzmiało to wszystko optymalnie, jak na klub, który ma, wydawałoby się, ma niewielkie, ale kąśliwe głośniki na wyposażeniu. Na szczęście głośno i świdrująco uszy już tak nie było, jak na początku. Brzmienie selektywne i mięsiste. Zwłaszcza Brian Ross w doskonałej formie wokalnej – wszystko wyciągał wysoko, jak należy. Następny numer to „Ascendancy” otwierający przedostatni krążek grupy: „Earth Infernal”. Po patetycznym wstępie, numer nabiera speedowych rumieńców. W środku wspaniała wymiana solówek między Russem i Stevem. Satan dalej pociągnął wątek z tej samej płyty w postaci utworu „Burning Portrait” – dla równowagi wróciło marszowe tempo.
Generalnie zespół obdzielił nas w trakcie półtoragodzinnego występu zestawem kawałków z wszystkich płyt, na których śpiewał Brian. Był to sprawiedliwy wybór, chociaż jak później podejrzałem set-listę, wyleciało kilka pozycji (m.in. „Sacramental Rites”, „Incantations” i „Turn The Tide”). Z jedynki usłyszeliśmy „Break Free” – kolejny speedowy numer według najlepszych wzorców. Chociaż wiadomo, jak wygląda speed w wykonaniu brytyjskich kapel spod znaku NWOBHM. J Za to refren tego numeru zawsze przypomina mi, na kim tak naprawdę wzorował się amerykański Savage Grace... Niezmordowany Brian wyciągał w niesamowity sposób najwyższe rejestry – ten facet ma 70 lat! Ale też niezły temperament i brytyjskie fochy. Nie spodobały mu się ruchy w mosh-picie i wygłosił krótką pogadankę edukacyjną, że nie toleruje takich rzeczy na swoich koncertach – chce, żeby starym zwyczajem, zgromadzeni słuchacze poświęcili pełną uwagę zespołowi, a nie skakali w amoku, jak głupie małpy. W sumie mu się nie dziwię, chociaż po tylu koncertach, jakie dał w ostatnich latach, nie powinna go już dziwić nowa świecka tradycja moshowania. Powołał się przy tym na swój autorytet nauczyciela, którym w sumie był przez jakiś czas (ależ zazdroszczę tym uczniom – kto by nie chciał mieć takiego belfra?).
Marszowy werbelek i już leci „The Devil’s Infantry” – kolejny szybki numer tym razem z dzieła „Atom By Atom”. Nie biorą jeńców! W środku numeru ponownie oberwało się delikwentowi, nazwanemu eufemistycznie „motherfuckin’ ashole”, który uskuteczniał moshing. Szczęście, że znalazł się tylko jeden, bo nie wiem, jak Brian by zniósł cały kilkunasto- lub, nie daj Boże, kilkudziesięcio-osobowy mosh pit! I tak musiał odreagować, bo w trakcie wymiany solówek opuścił scenę. Utwór się skończył i zanosiło się na to, że nie wróci, ale zszedł schodkami z lewej strony sceny – na szczęście profesjonalizm wziął górę nad fochami. Piątą płytę „Cruel Magic” reprezentował utwór „Ophidian”. Wolniejszy numer z bardzo intrygującym riffem – Satan to bardzo inteligentny zespół nie klepiący beznamiętnie utartych patentów. Ich muzyka osadzona na klasycznym metalowym fundamencie nie zestarzała się, mimo że wiele innych drugoligowych kapel NWOBHM już dawno gryzie ziemię…
„Twenty Twenty Five” to pierwszy dzisiaj reprezentant „trójki” z 2013 roku – albumu „Life Sentence”, którym Satan powrócił w wielkim stylu po ćwierćwieczu przerwy. Ostatni materiał Anglicy nagrali w 1987 roku! W dziejach metalu to cała epoka a nawet dwa pokolenia fanów. Żywsze tempo utworu, które co i rusz jeszcze przyspieszało. Tutaj Brian zaprezentował bardzo nowatorskie, jak na zespół z tego gatunku, linie melodyczne. Zawsze mi się podobał ten numer i byłem ciekaw, jak wypadnie na żywo. Środkową partię publiczność odkrzyczała wzorowo. Wyszło przewybornie! Maidenowskie dialogi solówkowe – palce lizać! Następny w kolejce „Into Mouth Of Eternity” otwierający album „Cruel Magic” – to chyba ich utwór z najszybszymi fragmentami, chociaż sam w marszowym rytmie. Aż dziw bierze, że zespół z takim potencjałem przebojowych kompozycji nie przebił się do mainstreamu na początku lat 80.
„Testimony” to kolejna sztandarowa pozycja z płyty „Life Sentence”. I znowu swobodny speed, ale oczywiście z melodyjnym zacięciem. Jak już wspominałem, znajdzie się miejsce dla wokalisty Haunt i oto i ono. Trevor Church został zaproszony na scenę, by odśpiewać ten utwór wspólnie z Brianem Rossem. Wydaję mi się, że obecna wspólna trasa z Satan jest formą podziękowania dla tego artysty, za pomoc, jaką okazał Brytyjczykom podczas koncertów w ubiegłym roku, gdzie zastępował niedysponowanego weterana na wokalu. Duet wypadł wspaniale, chociaż Trevor na początku był za cicho nagłośniony. Brian kilka razy się włączył a potem obaj śpiewali razem. Okazję do wokalnych popisów miał też solowy gitarzysta Russ Tippins, któremu Trevor co i rusz podsuwał mikrofon. Wspaniałe dialogi gitarowe, na które czekałem, wypadły na żywo przepięknie a melodyjny refren głaskał moje obolałe uszy! Młodość młodością, ale trzeba przyznać, że potężniej i wyraziściej w tym starciu wypadł głos Briana Rossa.
No i w ten sposób zbliżyliśmy się do końca, bo z żelaznego zestawu na dzisiaj był jeszcze kultowy „Alone In The Dock”. To prawdziwy klasyk w epickim stylu, są w nim zmiany tempa, chwytliwa linia melodyczna, spokojniejsze fragmenty i dramatyzm wokalny, nie wspominając o brawurowych solówkach. Zawsze lubiłem długie kompozycje z patetycznym zakończeniem… No i było oczywiste, że wyjdą na bis. Tylko co zagrają? Wybór padł na utwór „Siege Mentality” poprzedzony dramatycznym intrem z sali sądowej (jakżeby inaczej). Znowu szybkie tempo – który to już utwór z kolei podkręcał wiekowy perkusista Sean Taylor? Kondycji mogliby mu pozazdrościć obaj dzisiejsi bębniarze supportujący Satan. Na finał oczywiście najstarsza kompozycja zespołu „Kiss Of Death” z pierwszego demo zespołu z 1981 roku. Szmat czasu a ten utwór nadal kąsa! I tak wspaniała podróż dobiegła końca. Wszyscy muzycy trzech kapel krążyli wśród fanów – można było pogadać, zrobić fotki, zebrać kolekcję autografów. Jak na porządnym undergroundowym koncercie. Za co chwała Black Silesia Productions!
A przynudzał jak zwykle – Wasz Pit