„Inventauralzation do posłuchania” (Jacek Korzeniowski)
Jacek Korzeniowski jest doskonale znany zwolennikom polskiego rocka, ale na swej pierwszej solowej płycie wraca do jego korzeni. „Inventauralzation” to udany, zróżnicowany materiał, złożony z bardzo osobistych, czerpiących nie tylko z bluesa i rocka, piosenek. I kto wie, może doczekamy się jego kontynuacji, również w wymiarze koncertowym, tak więc warto trzymać kciuki za realizację tych pomysłów.
HMP: Jesteś aktywnym muzykiem od blisko 40 lat, ale dopiero teraz wydałeś pierwszy w pełni autorski, solowy album. Dlaczego trzeba było czekać na tę płytę tak długo?
Jacek Korzeniowski: Właśnie dlatego, że byłem (i jestem) aktywnym muzykiem, który angażował się w wiele różnych projektów, trudno mi było znaleźć czas, żeby wreszcie zrobić coś tylko dla siebie. Kiedy ktoś proponował mi współpracę, poświęcałem temu cały mój wolny czas. Oczywiście w tych wszystkich, jak to się teraz mówi, projektach, pracowaliśmy też nad moimi piosenkami. Tak było w przypadku współpracy z Wojtkiem Pogorzelskim na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy jeszcze nie reaktywował się Oddział i Wojtek postanowił stworzyć nowy zespół. Materiał został nagrany w studiu Izabelin, ale niestety nigdy nie ukazał się na żadnym wydawnictwie. Tak było też w przypadku pracy z Mariuszem Nieniewskim nad jego projektem Revolver i płytą „Retrolux” (ta została wydana). Poza tym cały ten czas pracowałem (i pracuję) na wyższej uczelni, prowadząc na wydziale medycyny i prawa lektoraty języka angielskiego.
Słuchacze kojarzą cię przede wszystkim z różnymi odmianami rocka, zwłaszcza z zespołami Collage i Oddział Zamknięty, ale „Inventauralzation” to przede wszystkim blues rock. Wracasz w ten sposób i do korzeni rocka, i do swych pierwszych fascynacji muzycznych, kiedy słuchałeś Allmanów czy naszego Breakout?
To prawda, ale słuchałem (i słucham) nie tylko bluesrockowych wykonawców. Na mojej półce z płytami można znaleźć całe spektrum stylów i gatunków muzycznych (od Zappy i Beefhearta przez Coltrane’a i Davisa do Waitsa i Hüsker Dü. Ale rzeczywiście pierwszy poważny zespół, w którym grałem w ogólniaku, był o charakterze bluesowym. Chodziłem do ogólniaka w Otwocku, w który była prężnie działająca scena bluesowa. Zespół o którym mówię był prowadzony przez Krzysztofa Dąbałę, głownego animatora tej sceny. Było to dla mnie duże wyróżnienie grać z muzykami o takim doświadczeniu, no i dwa razy starszymi.. Dało mi to dużo więcej niż wszystkie szkoły muzyczne.
Nie jest to jednak blues oczywisty, powiedziałbym typowy – dobrze odczytuję, że to twoje własne spojrzenie na te dźwięki, wzbogacone też odniesieniami choćby do country czy jazzu?
No tak… Nie zamykam moim piosenek w typowej bluesowej triadzie. Nie jest to działanie celowe. Jest mnóstwo doskonałych numerów napisanych na tych trzech akordach. Bardzo często pisząc piosenkę punktem wyjściowym jest triada, ale później tak jakoś samo z siebie układa mi się to w bardziej złożone harmonie. Pewnie wynika to z tego, że zdarzało mi się również grać w jazzowych układach.
Skąd wzięła się ta tytułowa zbitka słów? Czy ten tytuł ma dla ciebie jakieś szczególne znaczenie, dlatego został aż tak wyeksponowany?
Nie wydaje mi się, żeby został jakoś szczególnie wyeksponowany. Może tylko w tym sensie, że AI – według relacji jednego z moich studentów – nie potrafiła go wyjaśnić. Dwa słowa: inventarization i aural. Interpretacja inwentaryzacji jest dość oczywista – kompletując listę utworów na płytę najpierw dokonałem inwentaryzacji i selekcji tego co mam w swoich „archiwach”. Aural oznacza „przeznaczony do słuchania”. Innymi słowy inwentaryzacja źródeł audio – do odsłuchu.
„Inventauralzation” jest twoją w pełni samodzielną produkcją, bo odpowiadasz za wszystkie partie wokalne i instrumentalne zarejestrowane na tej płycie. Od razu założyłeś, że będzie to w 100 % solowy projekt, bez zapraszania do udziału żadnych innych muzyków?
Tak. Takie było założenie od samego początku i nie było to inspirowane płytą Johna Mayalla „The Blues Alone”. To uświadomiłem sobie zupełnie niedawno. Jako że jestem przede wszystkim pianistą, musiałem poświęcić sporo czasu na doskonalenie gry na gitarze i gitarze basowej, żeby efekt ostateczny był dla mnie satysfakcjonujący. Zawsze preferowałem sporty indywidualne. Wtedy jest przynajmniej oczywiste komu przypisać porażkę lub ewentualny sukces.
Czy pozwoliło ci to dopracować ten materiał na spokojnie, bo mogłeś tworzyć i nagrywać nie licząc się z czasem, aż do osiągnięcia założonego efektu?
Tak. Proces był długotrwały z dwóch powodów. Po pierwsze każdą piosenkę musiałem się nauczyć zagrać na tyle dobrze, żeby móc ją zarejestrować w naturalny, spontaniczny sposób (bez wgrywania się co pięć sekund...). Po drugie pełną strukturę utworu można usłyszeć i ocenić dopiero po nagraniu większości instrumentów. Oczywiście zawsze układałem sobie poszczególne części utworu w myślach, ale nie jest to proces ze zrozumiałych względów doskonały. Takich problemów nie ma zespół przygotowujący się do nagrania płyty, ponieważ obie kwestie (gry na istrumencie i struktury utworu) same się rozwiązują podczas wielokrotnych prób.
Jest to też jednak w pewnym sensie rodzinna produkcja – nie chciałeś oddawać kwestii ostatecznego brzmienia i szaty graficznej płyty w obce ręce?
Za szatę graficzną odpowiedzialny był Jerzy Jamiołkowski – muzyk i grafik – którego wcześniej nie znałem i który moim zdaniem świetnie zrealizował moje pomysły, kreatywnie je rozwijając. Poza tym rzeczywiście reszta pozostała w rodzinie. Zdjęcia robiła moja żona Agnieszka, która pasjonuje się malarstwem i fotografią, a miks i mastering jest dziełem mojego syna Kuby, który mimo młodego wieku ma własne studio i duże doświadczenie realizatorskie, i któremu mogłem w pełni zaufać, że zrobi wszystko, żeby materiał brzmiał jak najlepiej.
To po prostu piosenki: stylowe, urokliwe, niekiedy bardzo osobiste, oszczędnie zaaranżowane, bez epatowania przepychem i superprodukcją. Tak teraz podchodzisz do muzyki jako twórca, liczy się treść, nie forma?
Cieszę się, że tak te piosenki odbierasz. Rzeczywiście zamysł był taki, żeby zabrzmiały jak najbardziej naturalnie. W przypadku gdy za aranżacje odpowiedzialna jest jedna osoba, mogą być one bardziej poukładane, instrumenty mogą uzupełniać się nawzajem i przenikać jeśli kontekst na to pozwala. Jednocześnie chciałem, żeby słuchacz miał wrażenie spontaniczności i improwizacji. Więc forma też jest dla mnie ważna, ale nie w sensie „bizantyjskich” aranżacji i przeładowania efektami. Treść tekstów jest ważna, dotyczą moich przemyśleń, przeżyć i doświadczeń, chociaż w paru przypadkach po prostu są grą słów.
Dlaczego śpiewasz po angielsku? Uznałeś, że w tej stylistyce polskie teksty nie zabrzmią tak dobrze jak anglojęzyczne, a może masz plany promocji „Inventauralzation” poza Polską?
To, że język angielski jest bardziej „muzyczny” od polskiego jest truizmem. Wszyscy od lat powtarzają to samo – że więcej samogłosek, że mniej sylab w słowach, że melodyjne dyftongi, że bardziej podatny na rytmizację, że bardziej elastyczny... itd. I to wszystko prawda... Jestem dwujęzyczny, język angielski jest dla mnie równie naturalny jak polski. Skończyłem anglistykę. Piszę i śpiewam po angielsku ponieważ do pierwszej piosenki, która powstała wiele lat temu napisałem angielski tekst . I tak już zostało. Do niektórych piosenek na płycie są też polskie teksty, ale nie chciałem mieszać, bo uważałem że zakłóci to spójność przekazu. Nie myślałem o promocji poza Polską, ale podoba mi się ten pomysł...
Podoba mi się brzmienie tej płyty, bo to produkcja w dawnym stylu, ciepło brzmiąca i bardzo naturalna – to nie przypadek, co podkreślasz przede wszystkim okładką z różnego rodzaju taśmami, od szpulowych przez kasety CC i DAT, ale też zdjęciami z wkładki, gdzie widać klasyczne instrumentarium i płyty winylowe?
Miło mi to słyszeć. Takie było zamierzenie. Prawdziwe instrumenty, prawdziwe wzmacniacze, efekty, żadnych samplerów, sekwencerów, emulatorów i innych cyfrowych oszustw. Miało być tak jak kiedyś, kiedy nagrywało się na taśmę i rzeczywiście trzeba było umieć grać, bo nie było kwantyzacji, autotuningu i poprawiania błędów wynikających z technicznych niedoskonałości muzyków. Stąd ta okładka i zdjęcie w książeczce, gdzie widać faktycznie te instumenty których używałem do nagrań.
Wciąż je zbierasz, kupujesz nowości, czy hołubisz już tylko płyty pozyskane przed laty? Jest szansa, że „Inventauralzation” ukaże się nie tylko na CD, ale też na winylu?
Mam wszystkie płyty, które kupowali moi rodzice i które ja kupowałem jako nastolatek. Nigdy nie przestałem kupować winyli i kupuję też nowości choć wiadomo że niektóre są tłoczone przecież z cyfrowych matryc. W przypadku winyli chodzi bardziej o sposób w jaki się ich słucha, że trzeba wyjąć z koperty, położyć na talerzu gramofonu, przeczyścić igłę, zmienić stronę, że jest to rytuał który wymaga skupienia na jednej czynności – słuchaniu muzyki. W przypadku innych nośników bardzo często słucha się mimochodem...
To długa płyta, bo trwa blisko godzinę, tak więc pod tym względem też niezbyt przystaje do współczesnych, streamingowych realiów. Chciałeś być tu przede wszystkim sobą, zaprezentować to, co grało i nadal gra ci w duszy?
Wiem, że teraz wydaje się głównie single i epki, ale jest jednak pewna nisza, w której wciąż królują dłuższe formy. Ludzie wciąż wydają dwupłytowe albumy, więc sądzę że w porównaniu z tym moje wydawnictwo nie jest jakoś imponująco długie.. Chciałem zamknąć pewien rozdział, wydać fizycznie to, co zbierało się przez lata. Wiele materiału nie weszło na płytę i dalej istnieje w formie pomysłów na riffy, teksty, fragmentów refrenów, zagrywek, itp. Może do wykorzystania w przyszłości.
Wydanie tej płyty musi być dla ciebie sporym wydarzeniem. Pytanie tylko, czy jest to już na tę chwilę zamknięty rozdział, czy też myślisz o ciągu dalszym, również w wydaniu koncertowym?
Jest szansa, że jeśli wszystko dobrze pójdzie zbiorę grupę muzyków, z którymi będziemy mogli zagrać ten materiał oraz ten, który powstaje. Poza tym myślę już o następnym wydawnictwie, które prawdopodobnie będzie miało nieco inną formułę. Time will tell...
Wojciech Chamryk





