„Ponadczasowa muzyka o współczesnym brzmieniu” (Marty Friedman)
“Dramę” zapowiadano jako kontynuację “Scenes” (1992). Miało być przestrzennie, melancholijnie i orkiestrowo, choć bez udziału orkiestry. Miał to być prawie w całości instrumentalny album gitarowego wirtuoza, ale z nastawieniem na poruszające oraz zapadające w pamięci melodie, a nie na popisywanie się. Tak w istocie się stało. Marty Friedman zatoczył w swej solowej karierze koło i powrócił do charakterystycznego dla Japonii stylu melancholijnych ballad. Dał nam to, co czuje najbardziej i co wychodzi mu najlepiej. Oczekując na wieści o europejskich koncertach, z odkręconą na cały głos “Dramą”, zobaczmy, co miał do powiedzenia specjalnie dla polskich fanów.
W odwecie po wyrzuceniu z Metalliki, jeszcze zanim ta wydała swój pierwszy longplay “Kill’em All” (1983), rudowłosy gitarzysta Dave Mustaine założył własny zespół Megadeth. W latach osiemdziesiątych całkiem dobrze mu szło, ale dopiero w 1990 roku Megadeth ostatecznie przyćmił Metallikę za sprawą “Rust In Peace”. Jak mu się to udało? Znokautował bezpośrednich konkurentów o miano najgenialniejszego zespołu thrash metalowego wszech czasów dzięki temu, że na drugiej gitarze zagrał jedyny w swoim rodzaju wizjoner Marty Friedman.
Urodzony dnia 8 grudnia 1962 roku w Waszyngtonie Marty Adam Friedman poszukiwał własnej tożsamości muzycznej, grając w rozmaitych zespołach metalowych od początku lat osiemdziesiątych. Do najważniejszych spośród nich należy zaliczyć Hawaii oraz Cacophony, ten drugi wraz z Jasonem Beckerem. Metal w tamtych czasach był gatunkiem bardzo innowacyjnym, ale jemu zależało na czymś więcej: by grać tak, jak nikt inny nie gra na świecie. Pragnął oryginalności bardziej niż czegokolwiek innego.
Marty Friedman wydał swój pierwszy album solowy przed połączeniem sił z Dave’m Mustainem, bo “Dragon’s Kiss” wyszedł w 1988 roku, kiedy Marty był jeszcze bezdomny. Jego los na dobre odmienił się dopiero wraz z nadejściem kolejnej dekady. To on przyczynił się do powrotu Rudego z odwyku wprost na najwyższy piedestał. Niektórzy Megadeth już skreślili z powodu potwornie silnych oznak uzależnienia lidera, ale Marty zagrał tak, że “Rust In Peace” (1990) wniósł ich na niedościgły poziom, przyniósł im pieniądze i niebotyczną sławę.
W latach dziewięćdziesiątych Marty Friedman kontynuował jednocześnie grę w Megadeth oraz karierę solową, wydając kolejne albumy i przemierzając cały świat w ramach przyciągających kolosalne tłumy ogromnych tras koncertowych. Ostatecznie jednak Marty przeprowadził się na przełomie wieków do Japonii, gdzie wkrótce poznano się na jego nieziemskim talencie i stał się telewizyjnym celebrytą oraz największą metalową gwiazdą wszech czasów w Japonii.
W 2017 roku rząd Japonii oficjalnie przyznał Marty’emu Friedmanowi tytuł Ambasadora Japońskiego Dziedzictwa Kulturowego. W maju 2024 roku ukazała się jego najnowsza, szesnasta solowa płyta studyjna, pt. “Drama”. Na grudzień 2024 planowana jest premiera jego pierwszej autobiografii w języku angielskim “Dreaming Japanese” a prawdopodobnie w 2025 roku będzie można go zobaczyć na żywo podczas europejskiej trasy koncertowej.
HMP: Gdy mówimy Singapur, myślimy JJ Lin. Gdy mówimy Tajwan, myślimy Jay Chou. A gdy mówimy Japonia, myślimy Marty Friedman. Czy w związku z tym, że nosisz oficjalny tytuł Ambasadora Japońskiego Dziedzictwa Kulturowego, Twoją rolą jest promowanie muzyki japońskiej bardziej niż jakiejkolwiek innej?
Marty Friedman: Jestem fanem muzyki japońskiej, ale podoba mi się również muzyka pochodząca z innych stron świata. Wspomniany przez Ciebie Jay Chou należy do jednych z moich ulubionych wokalistów a kilkanaście lat temu grałem trasę z tajwańską wokalistką A-Mei. Interesuję się sceną muzyczną na Tajwanie, w Chinach, w Singapurze i w Hong Kongu, ale to japońskie dźwięki najbardziej ze mną rezonują.
Twój najnowszy longplay studyjny nazywa się “Drama”. Co postrzegasz za najbardziej dramatyczny aspekt japońskiej kultury?
W japońskiej muzyce dominuje silna tendencja do popadania w melancholię. Twórcy dążą do wprawiania słuchaczy w specyficzny rodzaj smutku, ale odczuwanego wraz z nadzieją na zmianę. Trudno mi to precyzyjnie wyjaśnić. Niektóre utwory utrzymane są w tonacji major, a mimo tego posiadają smutny wydźwięk. Stosuję to podejście we własnej muzyce.
W skali od zera do stu, jak bardzo japońska jest “Drama”?
Japończycy prawdopodobnie odpowiedzieliby, że “Drama” jest w dziewięćdziesięciu procentach albumem utrzymanym w japońskim stylu. Ale słuchacze z innych obszarów geograficznych raczej uznają “Dramę” za płytę typową dla mnie a niekoniecznie dla Japonii. Z czego to wynika? Otóż wielu ludzi kojarzy japońską muzykę ze specyficznymi instrumentami, np. shamisen, koto czy też z japońskim fletem shakuhachi, których ja w ogóle nie używam. Nie stosuję także żadnych tradycyjnych motywów japońskich. Nawiązuję jednak często do współczesnych melodii japońskich, rozpoznawanych przez lokalnych słuchaczy jako japońskie, ale przez globalną publiczność jako po prostu egzotyczne.
W takim razie, dlaczego, choć w teledysku “Dead of Winter” promującym “Dramę” mogłeś pokazać sceny z dowolnego miejsca na ziemi, bo przecież liryki dawały Ci bardzo szerokie pole do wizualnej interpretacji, to jednak zdecydowałeś się nie na Japonię, a na Hollywood?
Ponieważ reżyser Andrew Ward mieszka w Los Angeles. Planowaliśmy sprowadzić go na czas realizacji zdjęć do Tokyo, ale jego pomysł na historię ukazaną w teledysku bardzo nam się spodobał i zdecydowanie bardziej pasował do klimatu Los Angeles. “Dead of Winter” to romantyczny utwór z happy endem, ale aż do podnoszącej na duchu solówki (w rzeczywistości ta solówka pojawia się nieco później niż wynikałoby z wypowiedzi, przyp. red.) jest bardzo mroczny. Sceny teledysku należą wręcz do depresyjnych, ale zdecydowanie zmieniają swój charakter wraz z nadejściem solówki. Pod jej koniec świat wygląda o wiele piękniej a historia przybiera pozytywny obrót. Uważam więc, że teledysk idealnie pasuje do charakteru kompozycji.
“Dead of Winter” jest jedynym śpiewanym utworem na “Dramie”. Jego tekst nie przedstawia żadnej historii, tylko konkretną sekwencję zmieniających się emocji. Rozumiem, że Twoim zamiarem było zaproponowanie słuchaczom, aby powrócili do trudnych zdarzeń z przeszłości i spróbowali wypracować wobec nich lepsze, bardziej konstruktywne podejście?
Za każdym razem gdy tworzę nową muzykę, lubię zaczynać od drobnych motywów, który mają szansę wyzwalać w słuchaczach osobiste wspomnienia. Od najmłodszych lat ludziom towarzyszą rozmaite dźwięki i choć do pewnego wieku nie zwracają uwagi na nazwy, zasłyszana muzyka stanowi część codziennych doświadczeń. Gdy gram melodię podobną do motywu, który ktoś słyszał we wczesnej młodości, może dojść do przywołania pewnych wspomnień. Wiele moich melodii ma charakter nostalgiczny. Nie są one jakoś strasznie nowoczesne. Tego rodzaju melodie równie dobrze mogłyby się pojawić w filmie Walta Disney’a czy też przed laty w radiu, ale ja gram je na gitarze w jak najbardziej współczesny sposób.
Jednak jeśli ktoś słucha na co dzień wyłącznie metalu, może nie odnaleźć na “Dramie” zbyt wielu bliskich sobie dźwięków. Ta płyta brzmi tak niekonwencjonalnie.
No cóż, moje serce jest zakorzenione w heavy metalu. Dorastałem na heavy metalu i do dziś heavy metal stanowi ogromną część mojej muzykalności. Dlatego nawet jeśli moja muzyka jest romantyczna, łagodna i orkiestrowa, w dalszym ciągu wpływy heavy metalu dają w niej o sobie znać w warstwie melodycznej, a przede wszystkim w jej duchu. Zestawienie metalu z balladami daje unikalne efekty. Metalowcy również mają serce i interesuje ich coś więcej niż tylko hałas i krzyki.
“Thrill City” to jeden z najbardziej metalowych utworów na “Dramie”.
W zasadzie, “Thrill City” jest jedynym metalowym utworem na mojej nowej płycie. Wszystko inne to ballady (Marty Friedman machnął ręką na detale - przyp. red.). Dla kontrastu chciałem zamieścić jeden heavy metalowy kawałek. Kontrast daje poczucie, że heavy metalowe momenty wydają się brzmieć ciężej, a ballady jeszcze bardziej balladowo.
Jak dotąd, najdłuższa przerwa pomiędzy Twoimi solowymi albumami trwała sześć lat, tj. pomiędzy “True Obsessions” (1996) i “Music for Speading” (2002). “Drama” jest już Twoim trzecim dziełem po “Wall of Sound” (2017), bo po nim wydałeś jeszcze “B: The Beginning – The Image Album” (2018) oraz “Tokyo Jukebox 3” (2020), ale ponieważ to był soundtrack i album z kowerami, to zapytam, czy czujesz, jakby to właśnie “Drama” ujrzała światło dzienne po najdłuższej przerwie wydawniczej w Twojej solowej karierze?
“Drama” jest dla mnie zdecydowanie czymś bardzo świeżym i nowym, ale nie tyle ze względu na ilość czasu, jaki upłynął po “Wall of Sound” (2017), lecz dlatego, że nie zrobiłem niczego podobnego po moim drugim albumie, “Scenes” (1992). Zawarte na obu płytach utwory cechują się bardzo orkiestrowym charakterem, posiadają mnóstwo otwartej przestrzeni i subtelnych melodii, ale “Drama” brzmi znaczniej dramatyczniej, głębiej i mroczniej. Ukazuje też szersze spektrum emocji. W pewnym sensie, nie nagrałem nigdy takiej samej płyty jak “Drama”.
Co skłoniło Cię, byś obrał na “Dramie” właśnie taki a nie inny kierunek artystyczny?
Zanim świadomie zabrałem się za pracę nad “Dramą”, miałem już gotowych sporo kawałków o takim charakterze. Wielu fanów mówiło mi, że “Scenes” (1992) jest ich ulubionym albumem w całej mojej solowej dyskografii i wiele dla nich znaczy. Mimo, że “Scenes” (1992) nie okazał się moim najlepiej sprzedającym się wydawnictwem, bo jak dotąd rozeszło się najwięcej egzemplarzy “Loudspeaker” (2006), to zdecydowanie najwięcej osób jako ulubiony krążek wskazuje na “Scenes” (1992). Zastanawiałem się, co takiego było na “Scenes” (1992), że spotkało się z tak pozytywnym odzewem i spróbowałem przenieść to do współczesnego kontekstu.
Między “Scenes” (1992) a “Dramą” wydałeś sporo nowocześniej brzmiących metalowych płyt solowych. Upierałbym się, że nie uświadczymy nowoczesnego metalu na “Dramie”.
Mam nadzieję, że “Drama” okaże się ponadczasowym albumem. Niektóre motywy są nostalgiczne i melancholijne, ale całość brzmi tak świeżo i nowocześnie, jakby została nagrana w 2025 roku. Nie usiłowałem uzyskać ani efektu vintage ani pójść w zbyt futurystycznym kierunku. Możliwe, że ktoś już za pierwszym odsłuchem uzna pewne melodie za znajome, lecz nie będzie wiedział, dlaczego. Skąd taki efekt się bierze? Stąd, że ciężko pracowałem, by uzyskać pożądane, bardzo współczesne brzmienie.
Moim zdaniem, produkcja jest nowoczesna, ale same utwory oraz zawarte w nich pomysły muzyczne – ponadczasowe.
Na tym polegało podjęte przeze mnie wyzwanie. Skoro tak mówisz, dziękuję.
“Scenes” (1992) kończyło się utworem “Triumph” (1992), który ponowiłeś na “Dramie”. Gdybyś umieścił “Triumph” w pierwszej kolejności na “Dramie”, moglibyśmy powiedzieć, że rozpoczynasz “Dramę” tam, gdzie zakończyłeś “Scenes” (1992). No ale tak się nie stało, bo “Triumph” słyszymy na “Dramie” dopiero po dwóch innych numerach. To dlaczego nie wrzuciłeś “Triumph” na sam początek “Dramy”?
To bardzo ciekawe spostrzeżenie i całkiem możliwe, że masz rację. W tamtych czasach (druga, bo pierwsza znalazła się na debiucie “Dragon’s Kiss”, 1988 - przyp. red.) wersja “Triumph” (1992) była najlepszą, jaką potrafiłem nagrać. Przyznam jednak, że nigdy do końca nie byłem z niej zadowolony. Nie podobało mi się brzmienie, nie podobała mi się aranżacja ani wykonanie. Ale wówczas nie potrafiłem zrobić tego lepiej, więc cieszyłem się tym, jak mi to wyszło. Nie długo. Wkrótce potem, wraz z moim artystycznym, muzycznym i producenckim dojrzewaniem, coraz bardziej zaczęło mnie to uwierać. Uświadamiałem sobie, że istnieje lepszy sposób na zaprezentowanie “Triumph” (1992). W końcu udało mi się wypracować najlepszą możliwą wersję na “Dramie”, więc przy tytule zamieściłem dopisek “(Official Version)”. Jestem z niej najbardziej zadowolony, ale oczywiście każdy sam może sobie zadecydować, co tam kto woli. Muzyka nie istnieje w próżni - składają się na nią też osobiste doznania podczas słuchania. Włożyłem w oficjalną wersję “Triumph” mnóstwo pracy, ale potrzeba czasu, by ludzie przeżyli ją na swój indywidualny sposób. Ta wersja nie wiąże się jeszcze ze wspomnieniami słuchaczy. Trzeba z nią trochę pożyć, by stworzyć jej własny obraz w wyobraźni.
Bez wątpienia, jesteś super kreatywnym artystą, ale zauważyłem, że lubisz czasami powracać do poprzednich pomysłów i ponownie je rozwijać. “Dead of Winter” dostaliśmy w aż dwóch wersjach, bo i w angielskojęzycznej i w hiszpańskojęzycznej (ta druga została zatytułowana “2 Rebeldes” - przyp. red.). Wydałeś kilka płyt z kowerami, a był jeszcze taki kawałek “Perfect World” na “B: The Beginning – The Image Album” (2018) i na “Tokyo Jukebox 3” (2020), też w co najmniej dwóch różnych wersjach.
Czuję, że wiele muzyki nie zostało w pełni ukończonej. Zdarza mi się, że słucham swoich poprzednich nagrań i dochodzę do wniosku, że z jakiegoś powodu mógłbym je zrobić lepiej, więc tworzę nowe wersje. Coś wewnątrz mnie mówi mi, że tu lub tam mógłbym coś dodać, że utwór jeszcze nie jest w stu procentach kompletny i czegoś konkretnego wymaga. Pierwsza wersja “Perfect World” (2018) brzmiała znakomicie, ale uznałem, że kobiecy głos zdziałałby cuda, jakich żaden męski głos nie byłby w stanie uczynić. Podczas prac nad “Tokyo Jukebox 3” (2020) nadarzyła się idealna okazja, aby zaprosić wspaniałą japońską wokalistkę Alfakyun. Bardzo się cieszę, że zaśpiewała “Perfect World” (2020). Pierwsza wersja też jest fajna, ale wiesz, czasami męskie i kobiece głosy operują w różnych tonacjach, w związku z czym warto spróbować obu podejść. Daję sobie szansę, by powracać do poprzednich nagrań i odkrywać je na nowo. Nie znam wielu artystów, którzy regularnie by to robili, ale mi zdarzyło się to zrobić wielokrotnie.
Zazwyczaj metalowcy rozpoczynają znajomość Twojej muzyki od Megadeth. W zeszłym roku wystąpiłeś gościnnie na ich dwóch koncertach. Jak było?
Wspaniale. Szczególnie koncert w Japonii okazał się magicznym doświadczeniem. Super sprawa dla mnie i dla fanów, a z pewnością też dla Dave’a Mustaine’a oraz całego jego zespołu. Przypadkiem obaj graliśmy na tej samej edycji Wacken Open Air w Niemczech, gdzie spontanicznie zdecydowaliśmy się to powtórzyć. Niemiecką współpracę odczułem jak coś zwykłego, ale zależało mi, by europejscy fani mieli taką samą frajdę jak japońscy.
Czy kiedykolwiek po opuszczeniu Megadeth w 2000 roku pomyślałeś, że chciałbyś ponownie być częścią tego zespołu?
Nie... Wolę pozostawić historię taką, jaka jest. Jestem niezmiernie dumny z tamtego okresu 1990 – 2000 oraz z tego, co Megadeth wtedy osiągnął. Podziwiam również ich dokonania bez mojego udziału. Cieszę się, że odegrałem ważną rolę w ich historii. Myślę, że mój wkład mówi sam za siebie. Zrobiliśmy wspólnie mnóstwo udanych rzeczy a ludziom wciąż podoba się stworzona wtedy przez nas muzyka.
Pod koniec obecnego roku ukaże się Twoja oficjalna autobiografia “Dreaming Japanese”. W pewnych źródłach widziałem informację, że będzie to Twoja czwarta książka.
“Dreaming Japanese” to moja pierwsza autobiografia napisana w języku angielskim. Wydałem wcześniej kilka książek po japońsku, ale ta będzie zupełnie inna. Przedstawia całą moją historię i opowiada o wszystkich moich zespołach. A przede wszystkim ukazuje moje osobiste przeżycia, które doprowadziły do muzyki, jakiej dziś możesz słuchać na albumie “Drama”. Nigdy nie mówię w wywiadach o moim życiu prywatnym, o mojej rodzinie, dorastaniu ani o relacjach pomiędzy różnymi ludźmi. Nie wyjawiam też, co dzieje się za kulisami. Gdy ludzie dowiedzą się o przebytej przeze mnie drodze, o moich perypetiach jeszcze sprzed dołączenia do Megadeth, uzyskają kompletnie nową perspektywę na mój dorobek muzyczny. Zdziwią się. Przeczytają ze szczegółami, jak to było dla mnie dołączyć do Megadeth, jak wyglądało codzienne życie, trasy i sesje nagraniowe.
Czy w ramach promocji książki możemy liczyć na specjalne talk - show?
Mam nadzieję, że tak. Obecnie można składać wstępne zamówienia na stronie internetowej nazwanej “Dreaming Japanese Book” https://premierecollectibles.com/dreamingjapanese lub za pośrednictwem sklepu Amazon. Dostępne są numerowane edycje kolekcjonerskie z autografami. Im więcej osób zamówi, tym większe szanse na trasę promującą książkę. Póki co jestem zaskoczony, jak dobrze idzie sprzedaż, więc nastawiam się przychylnie do takiej trasy. Nigdy dotąd czegoś takiego nie robiłem. Może być ciekawie. Składajcie zamówienia, a chętnie wybiorę się z książką w drogę.
Tymczasem potwierdziłeś już trasę po Ameryce Północnej na początku 2025 roku. Co z Europą?
Pracujemy nad tym, ale chcę mieć wszystko potwierdzone, zanim ogłoszę szczegółowe informacje w mediach społecznościowych oraz na mojej stronie Internetowej. Mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć do Polski wiosną 2025. Ostatnio grałem w Polsce wiele lat temu (Kraków 2014 - przyp. red.), a wciąż pamiętam, że to był udany występ. Polscy fani stanowią ogromną część moich odbiorców, zawsze mnie wspierali. Spotkałem w Polsce wielu ludzi, którzy doskonale znali się na muzyce i wsłuchiwali się we wszelkie detale na moich płytach. Doceniam to. Dziękuję za Wasz support i mam nadzieję, że wkrótce zagram dla Was na żywo.
Sam O’Black