Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

CAMEL - I Can See Your House From Here

 

(1979 Deram/ Decca; CD-1990 Decca; 2009 Remaster SHM- Japan)

Autor: Włodek Kucharek

 

 

camel-icanseeyourhousefromhere

1.Wait (4:50)

2.Your Love Is Stranger Than Mine (3:14)

3.Eye Of The Storm (3:42)

4.Who We Are (7:26)

5.Survival (1:04)

6.Hymn To Her (5:23)

7.Neon Magic (4:39)

8.Remote Romance (4:01)

9.Ice (10:10)

SKŁAD:

Andy Latimer (wokal/ gitara/ flet)

Andy Ward (perkusja)

Jan Schelhaas (instr. klawiszowe)

Kit Watkins (instr. klawiszowe)

Colin Bass (bas/ wokal)

GOŚCIE:

Mel Collins (saksofon)

Phil Collins (perkusja)

Rupert Hine (wokal)

Kto by pomyślał? 35 lat minęło od wydania tego albumu. Z kilku powodów stał się on przełomowy, choć być może to za duże słowo do określenia zmian, które zaszły w różnych strefach działania Camela. Najboleśniej odczuł zespół turbulencje kadrowe, ponieważ ze składu, który nagrał poprzednie, tak udane płyty, pozostało tylko duo Latimer – Ward. Szczególnie szkoda rozstania z Peterem Bardensem, który wnosił sporo do repertuaru formacji, stanowiąc tym samym pewną przeciwwagę dominacji Latimera, także w zakresie doboru i kształtu kompozycji. Nagle okazało się, że to Andy musiał objąć logistycznie i artystycznie całość działań Camela. Jeśli chodzi o dobór personalny, to poradził sobie bez zgrzytów, a nawet więcej, ponieważ udało mu się niejako na chwilę „przyciągnąć” do prac studyjnych nad nowym wydawnictwem trzech znamienitych gości, o których wspomnę poniżej. Gorzej wypadły decyzje szefa w kwestii programu płyty, czyli tego elementu, który z punktu widzenia słuchacza odgrywa najważniejszą rolę. Na krążku umieszczono trzy niewypały, których „rozbrojenie” przed odbiorcę kończy się „urwaniem uszu”. Te trzy pozbawione blasku, mdłe „gwiazdki” to „Your Love Is Stranger Than Mine”, „Neon Magic” oraz przedostatni „Remote Romance”. Są to ewidentne wpadki, za które odpowiedzialność ponoszą solidarnie wszyscy współtwórcy, czyli między innymi nowy klawiszowiec Jan Schelhaas, oraz drugi z keyboardzistów Kit Watkins, wymienieni jako współkompozytorzy. Najgorsze jest to, że stylem, melodyką, cała wymieniona trójka nagrań ma się do pozostałych jak „pięść do nosa”, czyli nie pasują kompletnie do przyjętych rozwiązań artystycznych całego projektu. Nie chcę się tutaj pastwić nad chwilową nieudolnością autorów, ale słuchając takiego g…. jak „Remote Romance” cholera mnie bierze, że coś takiego dopuszczono do „camelowej” sfery muzycznej. Nastrój przygnębienia pogłębia, a to też robótka Latimera i spółki, umieszczenie dennego kawałka bezpośrednio przed cudownym, genialnym, porywającym 10- minutowym spektaklem „Ice”. Pod wpływem tych czarujących, magicznych minut słuchacz wręcz lewituje zostawiając za sobą realny świat z jego problemami. To kapitalna próbka wielkiego Wielbłąda, jego potencjału, umiejętności, poczucia estetyki, wrażliwości. Możnaby mnożyć różne ochy i achy, bo ta kompozycja warta jest grzechu. Z moich słów wynikać może jedna zauważalna tendencja, mianowicie album „I Can See Your House From Here” „dzięki” trzem odszczepieńcom jest pioruńsko nierówny, sąsiadują w nim prawdziwe perełki, a dotyczy to nie tylko „Ice”, z badziewiem totalnie nieakceptowanym nawet dla zaprzysięgłych fanów Camela. Dobrze, że czasowe proporcje wskazują zwycięzcę tej niechlubnej rywalizacji po stronie tej bardziej wartościowej muzy, bo degrengolada poziomu artystycznego trwa w sumie niecałe 12 minut. Cóż pozostaje biednym odbiorcom? Zignorować i udawać, że nic się nie stało! Tak czynię od lat, i powtarzam sobie z uporem maniaka, odpuść sobie te trzy kawałki, stąd dla mnie ten album trwa trochę ponad 30 minut i na ich zawartości możemy się koncentrować.

Ciekawostką jest informacja, że Latimerowi udało się zainteresować swoim projektem trio autorytetów rockowych, z których jeden, o czym poniżej, został producentem płyty. I tak, jak Mela Collinsa trudno z perspektywy czasu postrzegać jak zupełnie nową postać w składzie ekipy, bo udzielał się w wielu projektach rockowych, także Camel korzystał z jego saksofonowych usług, począwszy od ambitnych przedsięwzięć typu King Crimson, David Sylvian, Roger Waters, Eric Clapton czy Dire Straits, aż po bardziej komercyjne dokonania Alan Parsons Project, Tears For Fears, Clannad, Tina Turner albo Cliff Richard, to już obecność Phila Collinsa, wówczas wokalisty i perkusisty Genesis stanowi zapewne pewną niespodziankę. O trzeciej osobowości w tym towarzystwie the guests napiszę oddzielnie, bo to wielce niedoceniona po dziś dzień indywidualność świata rocka. Chodzi o pana nazwiskiem Rupert Hine. Jak ktoś przeczyta moją pisaninę i stwierdzi, że nie kojarzy tego artysty przez duże „A”, to w try miga powinien uzupełnić swoją wiedzę. Rupert Hine to znakomity artysta, współcześnie już trochę zapomniany, który podjął się zadania wyprodukowania recenzowanego longplaya i uczynił to znakomicie, bo pomimo upływu lat i rewolucji technicznej oryginalny krążek zachował bardzo dobre brzmienie, przeniesione następnie bez uszczerbku na dysk kompaktowy. Ale Hine to także wyśmienity artysta, typ wrażliwca, którego muzyka przesiąknięta jest wszystkimi ludzkimi emocjami, tak sugestywnie wyrażonymi dźwiękami, że człowiek ma wrażenie, jakby mógł ich dotknąć. Rupert Hine znany jest także jako istny pedant procedur technicznych, dopieszczający w studio każdy szczegół, ale kierujący się zawsze mottem, że w muzyce najważniejsze są emocje. Twórca ten obok współpracy producenckiej z wieloma wielkimi rocka, m.in. Kevin Ayers, Tina Turner, Howard Jones, Saga czy Rush, sam zarejestrował kilkanaście solowych płyt, z których serca słuchaczy podbił absolutnie genialnym albumem „Immunity” z 1981 roku, na ścieżkach którego znalazła się królowa nocnych audycji „Trójkowych”, słynna, przepiękna pieśń „Samsara”, w tamtych latach mega przebój, w dobrym tego słowa znaczeniu.

Powracając do programu obejmującego dziewięć utworów, chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami na ich temat. Zacznę przewrotnie, od ostatniej pozycji, czyli wzmiankowanego już w tym tekście, instrumentalnego poematu „Ice”. Z „lodem” mam różne skojarzenia, w zasadzie wzajemnie się wykluczające. Raz jest to zamarznięta biel, często nieprzyjazna ludziom, „eksportująca” chłód, także ten emocjonalny. Z drugiej strony w niektórych sytuacjach lodowy okład przynosi ulgę, staje się balsamem pomocnym w powrocie do stanu równowagi, zarówno tej fizjologicznej, jak też uczuciowej. Ten „Ice” z płyty to zdecydowanie ta druga opcja. Instrumentalny raj z przyjaznym klimatem, przepięknie zagrany bez zbędnych udziwnień, pastelowy, rytmicznie zrównoważony z cudownymi partiami gitarowymi, tymi elektrycznymi oraz akustycznymi. Takty płyną zwiewnie i niezbyt szybko, dźwięki bogate i naturalne opanowują zmysły słuchacza swoją łagodnością. „Ice” stanowi także impuls dla każdej ludzkiej istoty, która pod jego wpływem uruchamia swoje niekiedy skryte, osobiste pokłady wrażliwości inspirując wyobraźnię. Śliczna panorama dźwięków poruszająca serce, tworząca klasyczny dla Camela i Latimera klimat, z którego wyrosła sława zespołu i romantyczna proweniencja gitarzysty. „Ice” to kanon, zadanie obowiązkowe dla każdego osobnika eksplorującego ówczesną twórczość kwintetu. Ale to bynajmniej nie wszystkie skarby „ukryte” na płycie. „Survival” i „Hymn To Her” wyróżniają się pysznymi orkiestracjami. Fragment pierwszy to rodzaj instrumentalnego intro, w którym akcenty kształtują klawisze, stawiając na lśniącą pięknem nastrojowość przepełnioną nostalgią. Po tym drobiazgu na scenę z rozmachem wkracza gitara Mistrza prowadząca godny zapamiętania temat melodyczny, urodziwy, pełen rytmicznej proporcjonalności, spokoju, podkreślony delikatnymi tonami fortepianu w tle z wokalnym dialogiem, ozdobionym w części środkowej chórkami. Po przekroczeniu 3 minuty następuje znaczące przyspieszenie rytmu przynoszące istotne dla struktury songu wstawki solowe (gitara, keyboardy). Pozycję z numerem cztery „Who We Are” nomen omen zgodnie z tytułem trudno sklasyfikować. Sporo w tej kompozycji odniesień do wcześniejszych albumów z dorobku formacji Camel, liczne partie solowe, soczyste granie gitary, zwroty i zmiany tempa i ładniutka melodia. Jest jednak jedno „ale”, mianowicie chwilami ta siedmiominutowa sekwencja dźwięków zbliża się niebezpiecznie do strefy nazbyt tanecznej, zapowiadając niejako przyszłą katastrofę w stylu dance. Jednak „Who We Are” katorgą dla uszu na pewno nie jest, oferując sporą dozę artrockowych subtelności, eksponujących także udane aranżacje orkiestrowe. „Eye Of The Storm” to kolejna instrumentalna próbka umiejętności muzyków, a przede wszystkim Latimera, który prowadzi znakomicie delikatną partię fletu. Do poziomu dostosowuje się również swoją grą na gitarze basowej Colin Bass, schowany do tej pory gdzieś w tle, Colin Bass, który w późniejszej karierze Wielbłąda odgrywać zaczął coraz istotniejszą rolę. Wymieniając po raz trzeci nazwisko Colin Bass zwrócę uwagę, że jest on autorem partii wokalnej w inaugurującym wydawnictwo utworze „Wait”, dosyć dynamicznym, przebojowym songu, z charakterystycznym refrenem, zdominowanym gitarami, z wyjątkiem króciutkiego sola syntezatorowego po 2:10 w środku kompozycji.

„I Can See Your House From Here” można wysłuchać z umiarkowanym zadowoleniem, skreślając jednak ze świadomości nagrania 2, 7 i 8, które powinny pozostać anonimowe, ponieważ psują całościowy wizerunek płyty i zespołu „narodzonego” w nowym składzie. Wypunktowane „czarne owce” albumu utrudniają też znacząco jego ocenę, stanowiąc „himalaistyczną” dysproporcję wobec pozostałych tracków na liście, w niebagatelny sposób obniżając poziom i jakość całości.

Ocena 3/6

Włodek Kucharek

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5039787
DzisiajDzisiaj3847
WczorajWczoraj3656
Ten tydzieńTen tydzień15210
Ten miesiącTen miesiąc43438
WszystkieWszystkie5039787
13.59.82.167