Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

UNITED PROGRESSIVE FRATERNITY - Fall In Love With The World

 

(2014 InsideOut Music)
Autor: Włodek Kucharek

unitedprogressivefraternity-fallinlovewiththeworld

1.We Only Get One World
2.Choices
3.Intersection
4.The Water
5.Don’t Look Back- Turn Left
6.Travelling Man (The Story Of ESHU)
7.Fall In Love With The World
8.Religion Of War
Bonus Track:
The Water (Alternative Mix)
 
SKŁAD:
Mark (truey) Trueack (wokal)
Dan Mash (bas)
David Hopgood (perkusja/ wokal)
Guy Manning (instr. klawiszowe/ gitary/ mandolina/ wokal)
Marek Arnold (saksofon/ klarnet/ instr. klawiszowe)
Matt Williams (gitary/ wokal)
Tim Irrgang (perkusja)
 
GOŚCIE:
Jon Anderson (wokal)
Steve Hackett (gitara)
Steve Unruh (flet/ skrzypce)
Laurie Larson (wokal)
Claire Vezina (wokal)
Guillermo Cides (stick bass)
Brittany and Holly Trueack (wokale)
Jonathan Barrett (bas bezprogowy)
Ian Ritchie (saksofon/ flet)
Steve Layton (aranżacje/ programowanie)
 
            Narodzony z popiołów renomowanej australijskiej grupy rocka progresywnego Unitopia band United Progressive Fraternity (w dalszej części używał będę logo z okładki płyty UPF) przeżył w roku 2014 w swojej biografii dwa istotne wydarzenia, najpierw rozwód z szyldem Unitopia, nieco później chrzciny nowego „dziecka” w dziedzinie progrocka. Rozwód odbył się wstydliwie i po cichu, chrzciny z pompą i mnóstwem zaproszonych gości, w wersji „na bogato”. Pierwsze upominki od zgromadzonych w „domu rodzinnym” UPF w Adelajdzie w Australii są bardzo obiecujące, ale po pierwszych symptomach nie należy wyciągać daleko idących wniosków, także dlatego, że dopiero za jakiś czas okaże się, czy premiera zostanie szybko zapomniana, czy nowy rockowy twór „pociągnie” linię stylistyczną poprzednika Unitopia i wzbogaci archiwa muzyczne o kolejne wydawnictwa. Za wcześnie na definitywne rozstrzygnięcia, trzeba uzbroić się w cierpliwość i czekać, „wyławiając” z sieci informacje o poczynaniach kolektywu nazwanego UPF, a w zasadzie zgodnie z priorytetami „ojców- założycieli” jednej wielkiej rockowej rodziny, której celem jest tworzenie „muzyki dla ludzi”. Tak wypowiedział się Mark Trueack w jednym z wywiadów o perspektywach nowej grupy, nie rozwijając terminu „muzyka dla ludzi”, ale słuchając albumu „Fall In Love With The World” można pokusić się o interpretację, stwierdzając, że chodzi tutaj o muzykę dosyć przystępną, niesamowicie melodyjną, stonowaną w zakresie dynamiki, emocjonalną i ciepłą, z pokaźną dawką symfonicznych orkiestracji, chórów i epickich rozwiązań brzmieniowych. Jedno jest pewne, zestaw ośmiu nagrań podstawowych programu plus bonus robi piorunujące wrażenie i długo pozostaje w głowie, kusząc następnym przesłuchaniem. I jeszcze jedna uwaga zgłoszona przez projektodawców, UPF ma posiadać charakter familijnego stowarzyszenia, w którym pod jednym artystycznym „dachem” spotykają się wirtuozerskie umiejętności członków towarzystwa, życiowe doświadczenia i tekstowe idee z pogranicza filozofii, socjologii, ekologii, teatru, nauki o świecie z relacjami interpersonalnymi nazwanymi braterskimi. Mark Trueack- idealista? Nie wiadomo, ale z przecieków medialnych wynika, że wspólne wysiłki udało się bezkonfliktowo połączyć, wytworzyć chemię między twórcami, a efektem działania tej „progresywnej rodziny” jest właśnie premierowy krążek „Fall In Love With The World” wydany pod egidą InsideOut Music.
            Pierwsze, co się „rzuca w uszy” to wręcz bizantyjski dobór środków kształtujących wizerunek stylistyczny albumu, a mam w tym miejscu na myśli niezwykle rozbudowane instrumentarium, niekiedy dalekie od utartych standardów rocka (klarnet, skrzypce, saksofony, mandolina, akordeon), różnorodność wokalną, zarówno solo, jak też w chórkach, monumentalne orkiestracje, świetne, selektywne brzmienie, choć przy dzisiejszej technice to norma, umiejętne wplecenie pierwiastków egzotycznych (akcenty etniczne z Dalekiego Wschodu i Afryki), niezwykłą rozpiętość emocjonalną prezentacji (tęsknota, smutek, entuzjazm, melancholia, romantyczność) i co podkreślam po raz kolejny, rewelacyjną melodykę, która czaruje od pierwszej sekundy, wciąga jak gigantyczny wir od pierwszej „randki”, najlepiej ze słuchawkami. Gdybym pod kątem stylu, sposobu budowania kompozycji, złożoności struktur miał dokonać porównania wyniku współpracy tej wieloosobowej, multikulturowej ekipy, to w pierwszej linii nadchodzi skojarzenie z aspektami twórczymi projektów prowadzonych przez Arjena Lucassena, a głównie Ayreon. Dwie linijki wyżej w odniesieniu do składu UPF użyłem terminu „multikulturowy”. Uważam, że wprowadzenie takiej definicji jest usprawiedliwione, ponieważ, gdy prześledzimy losy artystyczne głównych aktorów spektaklu, to spotkamy przedstawicieli różnych nacji, kilku kontynentów, by wymienić Australię, Amerykę Północną i Południową, Europę. Wśród państw reprezentantów jest oczywiście Australia, w dalszym rzędzie Stany Zjednoczone, Kanada, Argentyna, Niemcy, Anglia, by wymienić tylko te najważniejsze, a w gronie współpracowników wielkie gwiazdy rocka Jon Anderson z Yes, Steve Hackett z Genesis, Guy Manning z Manning, Dan Mash z The Tangent i kilku następnych. Wiadomo nie od dzisiaj, że jak dokonamy analizy tradycji i cech narodowych w twórczości muzycznej, także rockowej artystów Argentyny i USA to łatwo wykazać znaczące różnice, pomimo banalnego faktu, że wszystkich występujących artystów znajdziemy bez trudu w kategorii „rock progresywny”. Ale nie tylko, bo w gronie wykonawców są też tacy, którzy pojawili się w swojej karierze na scenie prog folk (Steve Unruh), jazzu (Ian Ritchie), muzyki latynoskiej (Marek Arnold, grał m.in. w grupie Bluance), klasyki i modernizmu (Guillermo Cides, wydał na płycie parafrazy na gitarę basową! utworów Jana Sebastiana Bacha, pionier koncertów solowych na bas). Scalenie w monolit bez rys tak różnych osobowości o „rozłożystym” ego, ich zainteresowań indywidualnych to nie lada wyzwanie, z którym Mark Trueack, bo on jest motorem napędowym UPF, poradził sobie wyśmienicie.
            Album „Fall In Love With The World” oferuje oszałamiającą różnorodność instrumentacji, monumentalne aranżacje, 20- minutową epopeję „Travelling Man (The Story Of ESHU)” (Eshu- władca dróg, skrzyżowań i domowych drzwi w religii Yoruba w Nigerii i Beninie, jest odpowiedzialny za wybór drogi życiowej, sukcesy i niepowodzenia, za ludzki los), wielowątkowe filary „Choices” (8:32) i „Intersection” (8:58) i balladowe, porażająco śliczne „epizody” jak „Uwertura” „We Only Get One World”, niesamowicie przebojowy fragment „The Water” z wokalnym udziałem Jona Andersona czy akustyczna, tytułowa perełka „Fall In Love With The World”. Już sam wstęp, intro „We Only Get One World” powala urodą, wywołując permanentne ciary, z potencjałem tajemniczości, ozdobnikami etnicznymi, genialnymi orkiestracjami. Po takim rozpoczęciu „korporacja” UPF kontynuuje swoje dzieło, nie pozwalając nawet na chwilę wytchnienia, bo jeden temat melodyczny goni następny, jeszcze piękniejszy. Album to spokojny, sielski, ujmujący swoją delikatnością i finezją, praktycznie mus dla każdego fana dobrego rocka. Łatwo wyobrazić sobie, jaki rezultat mogą przynieść skumulowane umiejętności wykonawcze profesjonalistów, którzy w imię współpracy porzucili swoje priorytety indywidualne, potrafili przyporządkować swoje wizje celowi nadrzędnemu, a tym jest klasycznie podana progresja, „muzyka dla wszystkich”. Chociaż identyfikacja indywidualnego charakteru partii instrumentalnych czy wokalnych nie nastręcza specjalnych trudności, bo któż nie rozpozna głosu Andersona, któż nie zachwyci się solówką Hacketta, kto zignoruje „mandolinowy” wyczyn Guy Manninga, komu przyjdzie do głowy kwestionować wokalny talent Marka Trueack? Mamy do czynienia z albumem, który przez wiele najbliższych miesięcy znajdzie zapewne miejsce w tysiącach odtwarzaczy. Płyta to do bólu tradycyjna, nie posiada żadnego punktu stycznego z rockową ewolucją, o inklinacjach eksperymentatorskich nie wspominając, oparta na rozwiązaniach znanych z historii progresji, ale to stanowi jej siłę, ponieważ te 60 kilka minut stanowi kwintesencję rockowego piękna. Sączące się niespiesznie dźwięki, choć bywają odcinki o podniesionej dynamice z hard rockowym wigorem, tworzą taki klimat, że już po chwili każdy słuchacz czuje się członkiem tej Rodziny. I co z tego, że czasami muzycy demonstrują wymyślone już kiedyś schematy, przecież nikt w akcie założycielskim kapeli nie zapisał artystycznej rewolucji, nikt nie miał zamiaru od samego początku wyłamywać otwartych już drzwi. Natomiast wszyscy postanowili zacytować liczne pomysły ze swojego autorskiego, obszernego arsenału, w nieco innym ujęciu, w innej interpretacji, w zmienionej konfiguracji dźwięków, z delikatnie zmodyfikowanym brzmieniem. Nie powinno to wywoływać zdziwienia, ponieważ lata całe pracował na przykład Steve Hackett na swoją renomę, wypracowując kształty własnego stylu, by teraz w jednej chwili odciąć się od niego? Pytanie retoryczne. Przecież za to go kochają fani na całym świecie. Podobnie bywa z pozostałymi uczestnikami tego artystycznego projektu. Często na ścieżkach albumu bywa magicznie, atmosferycznie, zresztą co za głupoty wypisuję „często”, tak jest cały czas. W czasie tej nieco ponad godzinnej podróży wykonawcy wykorzystują szerokie i uniwersalne instrumentarium oraz swoje głosy o różnej barwie, kreśląc wspaniałe pejzaże, multikolorowe, z wieloma odcieniami, pioruńsko klimatyczne, jakby wspólnymi siłami tworzyli wielobarwny obraz. Zero agresji. Zero gwałtowności na skali rytmicznej. Zero bałaganu i chaosu. Zero skoków dynamiki. Całość materii brzmi jak fascynująca bajka, w której oprócz słów równorzędną rolę odgrywają zintegrowane z warstwą liryczną partie instrumentalne, wytrawne, akustyczne i elektryczne, eleganckie i precyzyjnie zagrane, tylko chwilowo nabierające mocy, jak chociażby po drugiej minucie suitowego rozdziału „Travelling Man”, gdzie do głosu na kilkanaście sekund dochodzą hard rockowe iskry, krzesane gitarą. Suma tych komponentów składa się na jeden cel, stworzyć relaksujący album rockowy, wpływający na ludzką wyobraźnię, pobudzający zmysły, zadowalający poczucie estetyki, zachwycający podniosłością symfonii i orkiestracji. Dawno nie zachwycałem się tak bardzo urodą muzyki zarejestrowanej przez artystów stowarzyszonych w braterskiej ekipie, nie po to, żeby nachapać się srebrników, lecz by pograć dla siebie i zwykłych ludzi, namalować dźwiękami kilka krajobrazów, zapierających dech piersiach z jednej strony prostotą, z drugiej zaś symbolizujących delikatność, dobry muzyczny smak, proporcjonalność przekazu. Szanowni Czytelnicy, ja nie bredzę, nadal żyję oddalony o lata świetlne od postaw idealistycznych, ale wszystkie osiem kompozycji tej płyty (dziewiąta to bonus) wywołuje u mnie błogostan, stan jakiegoś odrealnienia, gdy sekwencje dźwięków świadomie odcinają nas swoim pięknem od rzeczy przeciętnych, „brudnych”, złych. Ale to nie jest dziecięca bajka, to nie bracia Grimm zstąpili z nieba na ziemski padół, to australijski projekt rockowy United Progressive Fraternity.
„Uwertura” wprowadza nas do „Kręgu życia” świata progresji, majestatyczna, epicka i porywająca atmosferą. Zwiastun tego, co zespół zaserwował w dalszym ciągu, a nastrój przypomina trochę ścieżkę dźwiękową wielkich epickich dzieł filmowych. W cztery minuty wieloosobowy skład wprowadził słuchaczy do krainy dźwiękowych czarów, a potęga orkiestracji potrafi zachwycić każdego. „Choices” to wstępny przegląd tej krainy dźwięków, która zbliża się w nieunikniony sposób. Efekty specjalne, odgłosy dżungli, tubylcze bębny, orientalizmy, Azja w pigułce, teatralność wokalna. Wszystkie elementy ułożone w filigranową mozaikę. Przez ponad osiem minut docierają do nas znakomite pomysły melodyczne, muzyka ma niezwykle urozmaiconą architekturę i pomimo tego, że cały album należy raczej do spokojnych, to nie brakuje w nim znakomitych zagrywek gitarowych, a dodatki partii instrumentów dętych celnie zintegrowane zostały ze stricte rockową materią. Świetny to pokaz wszechstronności twórców. Podobnie wygląda przebieg wypadków w prawie 9- minutowym „Intersection”. Inaugurację stanowi „ludyczna” partia perkusjonaliów, ale potem po delikatnej partii saksofonu z przestrzeni wyłania się śliczna piosenka, nie jakiś skomplikowany progresywny stwór, lecz tak jak napisałem wcześniej, piosenka o zabójczo melodyjnym refrenie, do nucenia, potupania nóżką. Gdzieś w tle ciągle błąka się niespokojny saksofon, delikatne uderzenia różnych rodzajów „tam- tamów”. Jednak krótko przed piątą minutą kompozycja wkracza na zupełnie inne ścieżki, to rasowy jazz rock, z pojedynkiem duetu saksofon- gitara. Wynik kończącej się po zaledwie minucie rywalizacji pozostaje nierozstrzygnięty, a utwór odsłania następny pejzaż, tym razem odrobina ambientu z dodatkiem porcji elektroniki generujących rozmyte kształty dźwiękowe, po czym wybucha na kilkadziesiąt sekund świetna partia gitary elektrycznej i powraca motyw melodyczny poznany na starcie. Całość jest po prostu ładnie ułożona, z zaakcentowanym głównym tematem melodycznym, kilkoma wstawkami solowymi i udanym połączeniem różnych muzycznych odłamów stylistycznych, zintegrowanych pod wspólnym logo „Dobra muzyka”.
Kolejna pozycja na liście, „The Water” wskrzesza duch wokalistyki głosem Andersona, tak bardzo związanym z twórczością Yes, że mimo ich rozwodu nadal nie potrafię sobie wyobrazić istnienia tej grupy bez swojego nadwornego wokalisty. Wystarczy, że Jon zaintonuje jedno słowo i już po sekundzie wiadomo, kto to zacz. A barwa głosu Andersona z towarzyszeniem sekcji instrumentów dętych blaszanych tworzy zupełnie nową wartość. Nadużyciem byłoby stwierdzenie, że w „The Water” Jon jest dominującą postacią przed mikrofonem. Nie, on tylko dokłada swój głos przez suma sumarum kilkanaście sekund i występuje tutaj raczej w roli drugoplanowej, wspierając wokalnie Marka Trueack. Zresztą wokalnie utwór rozgrywa się na kilku płaszczyznach, z tła przebijają jakieś komentarze radiowe, dziwne pogłosy, a Anderson odzywa się z drugiego planu. Jestem zdania, że nie ma co demonizować udziału Andersona w nagraniu, ale trzeba przyznać, że autorzy kompozycji zrobili wszystko, żeby uhonorować jego klasę i skonfigurowali partie głosów tak, aby w każdym momencie ten, który pozostaje tutaj gwiazdą był odpowiednio wyeksponowany. Kolejny komponent „Don’t Look Back- Turn Left” utrzymany w konwencji world music (myśli słuchającego wędrują czasami w kierunku niektórych dokonań solowych Petera Gabriela) doprawionych, że użyję określenia kulinarnego, saksofonem w parze z akordeonem (!). A brzmienie, głównie poprzez pulsujące bogactwo perkusyjne, w niektórych fragmentach budzi asocjacje, być może uwaga jest kompletnie nietrafna, z funk- jazzem. Sercem tej podróży po Ziemi jest 22- minutowa opowieść „Travelling Man (The Story Of ESHU)” tętniąca partiami smyczkowymi, metalizującymi riffami gitary, akustycznymi wstawkami folkowymi. Ten potężny kocioł tonów, wariantów rytmicznych, motywów melodycznych, partii solowych, chóralnych zaśpiewów robi wrażenie na każdym odbiorcy. Jak to zazwyczaj w takich suitowych projektach bywa, przeżywają one mnóstwo zwrotów, przełomów rytmicznych, różnorodności instrumentalnej, wspaniałych melodii i doskonale dobranych popisów indywidualnych. Jako całość kompozycja ma stonowany charakter, a uporządkowane sekwencje dźwięków pozwalają słuchaczowi na delektowanie się ich urodą. Niektóre pasaże „pachną” muzyką etniczną, inne klimatyczną Afryką, niekiedy dominują instrumenty dęte przypominające przyjazny odbiorcom jazz, innym razem kompozycja zdecydowanie przyspiesza wkraczając na terytoria zarezerwowane dla hard rocka, a nawet chwilami prog metalu, by za moment „utonąć” w smyczkowym pasażu. Najlepiej charakter tego utworu podkreśla fragment zaczynający się w granicach 10:30, gdy po znacznym wyciszeniu, gdy do uszu docierają Oldfieldowskie syntezatory, do głosu dochodzi motoryczny riff gitary, który rozbija w proch i pył misternie utkaną konstrukcję. Nagle brzmienie wysuwa ostre pazury, pojawia się energia, a gitary i sekcja rytmiczne dyktują swoje warunki. Następnie scenę opanowują perkusyjne motywy arabskie stanowiące akompaniament dla płaczliwych skrzypiec, ale tak ułożona sytuacja trwa najwyżej kilkanaście sekund. Radykalny zwrot i nieoczekiwana walka instrumentalna, „ciosami” wymieniają się skrzypce i ….tnąca jak brzytwa gitara. W roli arbitra występuje zapewne perkusja, która serwuje kaskady dynamicznych uderzeń. Z tej gęstej zasłony dźwięków wyłania się wokal, który intonuje podstawowy motyw melodyczny, ale nie na długo. W 13 minucie kolejna odsłona, tym razem akustyczne tony gitary, „szepcząca” mandolina i subtelna aranżacja smyczkowa, całość przywołuje z pamięci podobne rozwiązanie, znane mi z albumu Yes „Going For The One” i poematu „Awaken”, ale może to tylko przypadkowa zbieżność, przecież od tego czasu minęło 38 lat, a niektórzy z wykonawców wtedy biegali z kredkami w tornistrze do podstawówki. Jedno nie ulega wątpliwości, jest przepięknie, bajecznie. A od wydawałoby się banalnych słów „Hello, hello, hello”, przyznaję, sekwencji trochę kiczowatej, wyszeptanej przez wokalistę zbliżamy się akustyczną drogą do epilogu, jak to zwykle w takich przypadkach, zdumiewającego przepychem i monumentalnym finałem, gdy koalicja instrumentów plus potęga symfoniczna aranżacji budują kapitalny hymn. Klasyka wielkich suit lat 70- tych, mocno osadzona w tamtych czasach, ale swoim pięknem wywołująca autentyczne wzruszenie. Istny raj na Ziemi! Uff! Mówią wyczerpane zmysły. Ile emocji, namiętności i wspaniałych przeżyć! Prawie 22 minuty absolutnie wyszukanych, finezyjnych delikatesów, przyspieszonego bicia serca, wędrujących po ciele mrówek i intymnych wzruszeń. Wspaniała rockowa symfonia! Sądzę, że autorzy także zdają sobie sprawę z potencjału emocjonalności tego utworu, dlatego postanowili sami doprowadzić słuchaczy do stanu równowagi, proponując tytułową balladę „Fall In Love With The World”. Perła! Zagrana bez prądu, gitara, Guy Manning i jego partia na mandolinie, delikatny wokal i zachwycająca melodia. Czyż można stworzyć lepszy klimat do wygłoszenia deklaracji o miłości do Ziemi i wszystkiego, co na niej żyje? Ostatni akt albumu „Religion Of War” wybudza nas z marzeń, a stosownym bodźcem jest mocno rockowy kawałek, zdecydowanie gitarowy, energiczny, o nośnej melodii.
            Wieloosobowy ensamble United Progressive Fraternity wystartował albumem „Fall In Love With The World” z niezwykle wysokiego „C”. Autorzy zadeklarowali, że chętnie przyjęliby w swoje objęcia cały świat. Myślę, że dzięki pięknej muzyce powyższa deklaracja może szybko stać się faktem. Bo uważam, że każdy, kto dotrze do tej kopalni dźwięków i zanurzy się w niej, wyjdzie kompletnie zauroczony. Znam już przynajmniej kilka osób pozytywnie zakręconych, którzy uzależnili się od kompozycji zawartych na tym albumie, które są na tyle uniwersalne, aby przypaść do gustu wszystkim słuchaczom, którzy nie należą do wąskiego grona rockowych ekstremistów i mają otwartą głowę na różne muzyczne wypowiedzi. Tym wszystkim polecam gorąco nowe rockowe zjawisko z Australii.
Ocena 5/6
Włodek Kucharek

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

4990741
DzisiajDzisiaj1780
WczorajWczoraj3581
Ten tydzieńTen tydzień13375
Ten miesiącTen miesiąc73574
WszystkieWszystkie4990741
44.210.103.233