Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

ANDY JACKSON - Signal To Noise

 

(2014 Esoteric Antenna/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek
 
 
andyjackson-signaltonoise
1.The Boy In The Forest (7:09)
2.One More Push (4:22)
3.Invisible Colours (4:49)
4.Spray Paint (3:32)
5.Herman At The Fountain (9:54)
6.It All Came Crashing Down (3:50)
7.Brownian Motion (7:19)
 
SKŁAD:
Andy Jackson (wszystkie instrumenty)
 
            Andy Jackson? Sam sobie zadałem to pytanie, gdy szef HMP podesłał mi materiał muzyczny jego autorstwa. Prawda, to bardzo popularne nazwisko w United Kingdom, na liście 100 najpopularniejszych zajmuje pozycję z numerem 25 (jedynka to oczywiście „Smith”). Także artystów rockowych, jazzowych czy popowych o takim nazwisku notujemy setki, od mega światowych Michael Jackson i cały rodzinny klan ujęty w soulowe ramy The Jackson Five, czy David Jackson, świetny saksofonista progrockowej legendy Van der Graaf Generator, albo Milt Jackson, wibrafonista i pianista, założyciel kultowej formacji jazzowej Modern Jazz Quartet (nie piszę o „gruszkach na wierzbie”, bo bywało już w moim życiu tak, że słuchałem sporo jazzu, obecnie „zawiesiłem” ten rodzaj aktywności, ale winyle z tamtych lat, czyli 60- i 70-tych pozostały szczelnie spakowane w…. piwnicy). No, dobra, dosyć tych wynurzeń i prób dywagacji odnoszących się do miana „Jackson”, proszę potraktować ten fragment tekstu w kategoriach żartu ze strony „wesołego staruszka”, bo przecież nie mam zamiaru prowadzić paranaukowej rozprawy na temat etymologii i rozwoju nazwisk anglojęzycznych. A więc (moja doskonała polonistka z liceum, Pani Profesor Kondek- tak, tak, pamiętam, a jakżeby zapomnieć takie autorytety- kolokwialnie mówiąc „urwałaby mi łeb” za początek zdania od słów „a więc”) wracając do meritum. Skąd się wziął ten osobnik? Andy Jackson? Zapewniam, że odpowiadając sam sobie na postawione pytanie, nie wpadam na piąty poziom umysłowego delirium. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby w dobie Internetu dojść do prawidłowej odpowiedzi na powyższe pytanie. Inżynier dźwięku, producent, ale także w wolnych chwilach od swojej podstawowej dziedziny zainteresowań muzyk, udzielający się między innymi w projekcie The Eden House. Ale przede wszystkim bliski współpracownik Pink Floyd, dźwiękowiec od czasu prac przygotowawczych albumu- legendy „The Wall”, zarówno tych w studio, jak też w czasie spektakli live. Oprócz tego Jackson może zaliczyć do swoich sukcesów dwukrotną nominację do nagrody Grammy oraz nagrodę jako najlepszy „live sound engineer” za wydawnictwo „P.U.L.S.E.”. A ponieważ twórczość Pink Floyd przeszła definitywnie do historii, nadszedł czas na album solowy. Taki prawdziwie solowy, gdyż Andy jest oczywiście autorem, ale także jedynym wykonawcą oraz kompozytorem wszystkich utworów. Gra na wszystkich instrumentach, śpiewa oraz zajmuje się także programowaniem. Zrozumiale wygląda także fakt, że towarzysząc wiele lat Floydom, uczestnicząc w ich artystycznych eksploracjach, przesiąkł klimatem ich muzyki, mimowolnie skorzystał z właściwości ich stylu, przejął ich sposób wyrażania emocji. I te stwierdzenia rozstrzygają po części także kwestię, z jakiego rodzaju muzyką mogą się spotkać potencjalni słuchacze. Nie ma co ukrywać, że muzyka na dysku „Signal To Noise” brzmi w rozległych swoich meandrach jak „skóra” zdarta z jakiegoś albumu PF. Ale pomimo tego jednoznacznego podobieństwa, Jackson nie stara się jedynie klonować dźwięków sławniejszych kolegów, którzy przez lata kształtowali jego artystyczny charakter. Choć takie podejście do procesu twórczego, mimo całego pakietu doświadczeń autora, wydaje się być z góry skazane na niepowodzenie, gdyż nie wierzę, że w umyśle artysty nie pozostały resztki fraz zespołu- legendy, które on wirtuozersko i perfekcyjnie pod względem technicznym miksował. Trudno po tylu latach obcowania z Floydowską sztuką odgrodzić się od niej murem i udawać, że można ją kompletnie zignorować i o niej skutecznie zapomnieć. Zaryzykuję tezę, że Jackson przyjął rolę twórcy świadomego, że nie jest w stanie zaprojektować zbioru dźwięków pozbawionego całkowicie zapożyczeń z dokonań Pink Floyd. Dlatego, w żaden sposób nie podjął nawet próby wykorzenienia ze ścieżek autorskiego albumu przede wszystkim ducha psychodelii końca lat 60-tych. Pozostałe komponenty omawianego albumu stanowią logiczną konsekwencję tego postanowienia. Stąd przez ponad 40 minut jak klatki muzycznego filmu defilują po scenie hymniczne, miejscami monumentalne pasaże instrumentalne, naznaczone mrokiem, melancholią i tajemniczością wczesnej fazy twórczości Pink Floyd. Na swojej drodze spotykamy rozległe, ale subtelne, łagodne płaszczyzny syntezatorowe, którym dynamiki dodają pulsujące akcenty perkusyjne, a przestrzeń zagęszczają liczne efekty elektroniczne. Znaczącą rolę wypełniają obecne w każdym utworze partie gitarowe, w przeważającej części elektryczne, chociaż bez trudu zidentyfikować można dodatki akustyczne. W ogóle wydaje mi się, że Jackson oparł charakter swojego przekazu głównie na brzmieniu gitary oraz wszechstronności sekwencji klawiszowych, ze wskazaniem na syntezatory. Jednakże nie wolno przemilczeć wyrazistych partii wokalnych związanych z naturalnymi uzdolnieniami wykonawcy, którego barwa głosu, choć przypuszczam, że to czysty zbieg okoliczności, rewelacyjnie nawiązuje do psychodelicznego klimatu artystycznych wizji sprzed grubo ponad 40 lat. Swoistym paradoksem jest również fakt, że dźwięki pomimo asocjacji z nastrojowością takich Floydowych dzieł jak „Astronomy Domine”, „Set The Controls For The Heart Of The Sun” czy magicznego „A Saucerfull Of Secrets”, a także do nieco późniejszych dokonań wokalnych już ery Davida Gilmoura, czyli czasów zamierzchłych, wykazują niesamowicie świeże i nowoczesne brzmienie. No ale zdziwienie z tego powodu jest chyba tutaj nie na miejscu, bo trafiło na fachowca „pełną gębą”, stąd stereo- mix tego zestawu utworów stanowi oszałamiające przeżycie estetyczne, które możemy podwoić wykorzystując dodatkowy osprzęt w postaci słuchawek. Tak zaopatrzeni tworzymy optymalne warunki do odsłuchania albumu „Signal to Noise”. W jednej chwili nasze zmysły zostają dosłownie „zalane” falą tajemniczych efektów dźwiękowych, ustawicznie zmieniających swoją lokalizację w przestrzeni, przemieszczających się nieustannie w nieprzewidywalnych kierunkach. Śledzenie ich ruchu, aby chociaż w ograniczony sposób je kontrolować, szczególnie przy pierwszym przesłuchaniu kończy się totalnym niepowodzeniem. Dopiero przy kolejnych podejściach, właściwej koncentracji, dochodzimy do wniosku, że ten prawdziwy „tłum” dźwięków tworzy wspaniałą, gęsto udrapowaną mapę z precyzyjnie wytyczonymi liniami melodycznymi, powściągliwym rytmem, dostojnym tempem. Natomiast w zakresie profilu brzmienia punktem wyjścia są zdecydowanie partie gitarowe, dosyć przewidywalne, pozbawione szaleńczych zrywów bądź połamanych riffów, zawsze występujące w towarzystwie innego aktora pierwszoplanowego, mianowicie instrumentów klawiszowych z wiodącą funkcją syntezatorów.
Album „Signal To Noise” prezentuje niezwykle bogatą mozaikę tonów, szumów, szmerów, pogłosów i innych tricków znanych zapewne tylko inżynierom dźwięku, ale ułożonych nie technicznie, nie wypranych z emocji, nie zrobotyzowanych i zimnych jak lód, lecz bardzo ciepłych, wyrażających określone stany emocjonalne, pobudzających wyobraźnię i cieszących poczucie estetyki. Bo Jackson mocno eksponuje tematy melodyczne, którym jednak daleko do komercyjnych wzorców piosenkowych. Wprawdzie pierwsze dźwięki inaugurującego album „The Boy In The Forest” bardziej kojarzą się z „lasem” w krainie cybernetyki technicznej, w której nie muzyk a inżynier kontroluje automatyczne sterowanie jakąś zgrzytliwą maszynerią, co u słuchacza nie wywołuje miłego odczucia, lecz stan ten mija po 20 sekundach, ustępując miejsca psychodelicznej melodii prowadzonej przez perkusyjny puls, smugi dźwięków organowych i gitarowe pogłosy. Do całkowitej normalizacji brzmienia dochodzi w okolicach 1:20, gdy utwór przeistacza się za sprawą spokojnego wokalu i akustyki gitarowych strun w płynącą leniwie rockową balladę. Po drugiej minucie autor i wykonawca w jednej osobie serwuje fragment gitarowy jednoznacznie gilmourowski. Jackson wykorzystuje całą swoją wiedzę inżynierską i niemałe umiejętności instrumentalne, aby wprowadzić do kompozycji kilka moim zdaniem czysto technicznych efektów inspirowanych możliwościami gitary elektrycznej, co mu się udaje, czyniąc jednocześnie wrażenie, że słuchacz znalazł się w strefie oddziaływania wczesnych albumów Pink Floyd. Całość brzmi zupełnie nieźle jako zmodernizowana wersja Floydowych wycieczek psychodelicznych z okresu współpracy z Sydem Barettem. Sądzę, że nie znalazłbym argumentów, gdyby ktoś zakwestionował autentyczność tego pomysłu muzycznego, chociaż wyraźnie słychać, że brzmienie i wykorzystane instrumentarium nie pochodzi ze sklepu ze starociami lecz nowoczesnego studio. Posłuchajmy, co zdarzy się dalej! „One More Push” silnie nawiązuje klimatem do stylu z końca lat 60-tych, delikatnie, prawie niezauważalnie przetworzony głos, epizodyczne wstawki wielogłosowe, jednorodny perkusyjny bit i początkowo schowana za warstwą syntezatorowo- wokalną i słabo zaznaczona obecność gitary. Na froncie rządzą głównie niezliczone triki elektroniczne, którymi Jackson żongluje jak wytrawny magik, w części drugiej utworu, przetworniki gitarowe stwarzające pozory psychodelicznej improwizacji, choć całość opiera się na dosyć prostej i nieco monotonnej linii melodycznej. Ten kawałek to nie moja bajka! Ale moje subiektywne odczucia wcale nie muszą być prawdą! Aby je zweryfikować wystarczy posłuchać angażując swoje receptory tylko na nieco ponad cztery minuty, bo tyle trwa „One More Push”. Z numerem trzy widnieje w programie albumu „Invisible Colours” z jednoznaczną genezą z okresu „Astronomy Domine”, sięgnąłbym pamięcią nawet do lat późniejszych i albumu „Ummagumma” i niezapomnianej pierwszej balladowej części kompozycji „Grantchester Meadows”. Porównując z oryginałem w dalszym ciągu odnotować można mniej akustyki, większą rolę spokojnej partii gitary elektrycznej i udział klawiszy, oraz oczywiście brak eksperymentalnej części drugiej z, jak na tamten czas, rewolucyjnymi efektami. Jacksonowi nie udało się zerwać z podobieństwami i w tym przypadku stworzył nienachalną wersję „B” Floydowej ikony. Przyjmijmy ten występ spokojnie, bez zgryźliwości, chociaż do końca nie jestem pewien, czy „brat bliźniak” da się złożyć na karb Floydowej presji jakiej przez lata ulegał Andy Jackson. Choć z drugiej strony, gdy zapomnimy na moment, że kiedyś ten patent już zaistniał, to fragment ten może się spodobać. „Spray Paint”, prawdziwa perełka, w której królową jest melancholia, słyszalna zarówno w wersji wokalnej, jak też w syntezatorowo- organowym tle i subtelnej gitarze half- unplugged. Jednakże Jackson wzbudza także romantyczne westchnienia po drugiej minucie, intonując finezyjną i śliczną, kryształowo czystą elektryczną partię gitary. Dla tego króciutkiego akapitu instrumentalnego warto poznać tę odlotową piosenkę. Najdłuższy rozdział wydawnictwa nosi tytuł „Herman At The Fountain”, prawie 10 minut, ze sporą dawką dźwiękowych eksperymentów, psychodeliczną osobowością, odzywającym się z drugiego planu mellotronem i dźwiękowymi odpryskami gitary, które „fruwają” nieustannie wzbudzane strunami w przestrzeni utworu. Wokalnie Jackson tym razem prowadzi raczej narrację aniżeli melodyjny śpiew. Powolne i jednostajne tempo, bez prób modyfikacji może być minusem, bo ta kompozycja płynie jak „space river” i z równym powodzeniem mogłaby się skończyć po pięciu, jak też po piętnastu minutach. Mimo pewnej powtarzalności motywu głównego słuchacz nie wpada w nudę, choćby ze względu na mnogość „inżynieryjnych” elementów dźwiękowych klawiszy tworzących gęstą zawiesinę. Jedynym bardziej dynamicznym punktem jawi się końcowe półtorej minuty, coś na kształt finału z kumulacją intensywności brzmienia. „It All Came Crashing Down” to kolejny odcinek zdominowany przez gitarową akustykę i balladową manierę. Nic tej piosence zarzucić nie można, wyróżnia się fajną melodią, umiejętnym połączeniem dźwięków akustyki i elektryki, urozmaiconych bonusowymi smaczkami elektroniki. Jedynie mam po jej kilkurazowym wysłuchaniu wrażenie, że utworowi brakuje stosownego zakończenia, zostaje dosyć nagle „przycięty” kończąc swój muzyczny żywot. Album kończy „Brownian Motion”, według mojej opinii najbardziej udana próbka artystycznych eksploracji Andy Jacksona. Kompozycja jest odrobinę cięższa od pozostałych składników płyty, jak „walec”toczy się dosyć jednostajnym tempem, a rozstrzygające role odgrywają tworząca solidny fundament sekcja rytmiczna, mroczny, „horrorowaty” wokal, klawiszowe tło oraz gitarowe wariacje, z tym, że brzmienie tego instrumentu podlega ustawicznym przeobrażeniom i ewolucjom za sprawą różnych gadżetów wywołujących przestrzenne pogłosy, sprzężenia, zabrudzenia dźwięku. W zasadzie brak cech tradycyjnej partii solowej na gitarę, natomiast mnóstwo zaczątków eksperymentu i poruszania się pomiędzy psychodelią, space rockiem a progrockiem. Trudno też wyodrębnić jakiś nośny, precyzyjnie wytyczony wątek melodyczny, natomiast sporo tutaj inklinacji improwizacyjnych. Słuchając tego fragmentu przypomniała mi płyta szwedzkiej kapeli My Brother The Wind, która w podobnie intensywny sposób wypełnia strukturę kompozycji, nakładając także dosyć często dźwięki, dodając im kosmicznego wyrazu.
Andy Jackson mniej lub bardziej świadomie nawiązał do przeszłości grupy- ikony rocka, z którą ściśle współpracował dbając w studio o dźwiękowe szczegóły kolejnych publikacji fonograficznych. Nasłuchał się tej muzyki do woli, czasami aż do znudzenia, ulepszając, wprowadzając korekty. Stąd wpływu wczesnego Pink Floyd nie dało się uniknąć. Nie mnie rozstrzygać, czy to zamierzone podobieństwo czy skutek przesiąknięcia stylem wymienionej grupy. Płytę „Signal To Noise” traktuję jako formę aneksu do twórczości szerokiego kręgu muzyków należących do „Pink Floyd Family”, bo ryzykiem byłoby nazywać pomysły Jacksona innowacyjnymi. Być może dlatego po kilku przesłuchaniach pojawiła się u mnie natrętna myśl, że odczuwam pewien przesyt na granicy znużenia i, że zaprezentowane przez autora siedem własnych kompozycji, wykonanych jednoosobowo, zbyt dużo do mojej edukacji muzycznej nie wnosi. Jak sięgnąłem do pierwszych albumów PF, to stwierdziłem, że oryginalny „spilit” tej muzy jest lepszy, pomimo upływu lat. Znam także nieco lepszych inżynierów dźwięku w roli muzyków, vide choćby Alan Parsons.
Ocena 3/ 6
Włodek Kucharek

 

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5048607
DzisiajDzisiaj446
WczorajWczoraj1640
Ten tydzieńTen tydzień2086
Ten miesiącTen miesiąc52258
WszystkieWszystkie5048607
52.15.63.145