Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

PINK FLOYD - The Endless River

 

(2014 Parlophone)
Autor: Włodek Kucharek
 
 
pinkfloyd-theendlessriver
Side 1:
01. Things Left Unsaid
02. It’s What We Do
03. Ebb And Flow
Side 2:
01. Sum
02. Skins
03. Unsung
04. Anisina
Side 3:
01. The Lost Art Of Conversation
02. On Noodle Street
03. Night Light
04. Allons-y (1)
05. Autumn’68
06. Allons-y (2)
07. Talkin’ Hawkin’
Side 4:
01. Calling
02. Eyes To Pearls
03. Surfacing
04. Louder Than Words
 
SKŁAD:
David Gilmour (wokal/ gitara/ bas/ instr. klawiszowe)
Nick Mason (perkusja)
Richard Wright (wokal/ instr. klawiszowe/ organy Hammonda)
GOŚCIE:
Guy Pratt (bas)
Bob Ezrin (bas)
Andy Jackson (bas/ efekty dźwiękowe)
Jon Carin (instr. klawiszowe)
Damon Iddins (instr. klawiszowe)
Anthony Moore (instr. klawiszowe)
Gilad Atzmon (saksofon/ klarnet)
Kwartet smyczkowy Escala:
Chantal Leverton (altówka)
Victoria Lyon (skrzypce)
Helen Nash (wiolonczela)
Honor Watson (skrzypce)
Durga McBroom (wokal)
Luise Marshall (wokal)
Sarah Brown (wokal)
Stephen Hawking (głos)
 
            Był sobie kiedyś taki zespół. Nazywał się Pink Floyd (dla mniej zorientowanych informacja: dajcie sobie luz w poszukiwaniach tłumaczenia nazwy, bo to imiona dwóch amerykańskich bluesmanów, Pinka Andersona i Floyda Councila). Przeżywał różne koleje losu, od choroby Syda, przez kłótnie i wzajemne animozje Davida i uzurpatora Rogera, aż po śmierć tego, któremu de facto poświęcony jest album „The Endless River”, czyli Richarda Wrighta (Pamiętacie Gdańsk w sierpniu 2006 i szalony entuzjazm po „Echoes” będący uhonorowaniem najskromniejszego z Floydów czyli Ricka? Kogo z różnych względów także metrykalnych tam nie było, ten już nigdy nie nadrobi straconego czasu, choćby czytał dzieło Prousta wspak). Pomimo tych w sumie niewielu zawirowań, którym lata świetlne było od skandali plastikowych gwiazdek współczesnej muzyki pop, zespół tworzył wspaniałą muzykę rockową z dłuższymi bądź krótszymi przerwami przez- tak kalendarzowo się stanie w roku 2015- 50 lat!!! (przez całą karierę ilość sprzedanych płyt zbliża się wielkimi krokami do zupełnie niewyobrażalnej wartości….ćwierć miliarda egzemplarzy!!! A dzieło od którego Pink Floyd stał się dobrem ogólnoświatowym „Dark Side Of The Moon” kupowane jest ciągle w różnych sklepach całego świata, płyta, która spędziła bez przerwy 741 tygodni (14 lat!) na amerykańskiej liście Billboard 200 (zestawienie, przedstawiające 200 najlepiej sprzedających się albumów studyjnych i EP w Stanach Zjednoczonych, będące od lat wielu wyznacznikiem popularności wykonawców), dłużej niż jakikolwiek album w historii fonografii. I wydając pod koniec roku 2014 album „The Endless River”, hołd złożony Przyjacielowi, grupa doszła do kresu swojej działalności i twórczości. Nie wierzę za grosz całej grupie oszołomów piszących w necie, że za jakiś bliżej nieokreślony czas duet Gilmour- Mason odkurzy archiwa i reanimuje następne dźwięki. Przyrzekam, że gdy z całkiem niezrozumiałych powodów do takiego zdarzenia dojdzie, odszczekam to, co napisałem. Moim zdaniem od teraz nie będzie już nowych płyt. Nie będzie szumu medialnego w reakcji na hasło Pink Floyd. Koniec! Jak już kiedyś Doorsi i Jimmy zaśpiewali „This Is The End”. Ale czy zapadnie głucha cisza? Czy wszystko pokryje kurz zapomnienia? Czy nagle ludzi słuchających muzyki rockowej ogarnie powszechna demencja? Nigdy! Bo trudno zresetować dziedzictwo Pink Floyd. Niemożliwym jest kwestionować ich wkład w rozwój światowej kultury (przypomnijcie sobie symboliczne widowisko „The Wall” w Berlinie w lipcu 1990). Nie sposób, ot tak zwyczajnie zapomnieć sztandarowych utworów, płyt tworzących historię rocka. Nie wolno pozbawiać szacunku tych członków zespołu, którzy tworzyć będą dalej, wprawdzie pod innym logo, bez magicznej nazwy Pink Floyd, ale Syd Barrett, Roger Waters, David Gilmour i Nick Mason i Ricky Wright pozostaną w świadomości fanów jako faraonowie rocka wielkimi osobowościami po wsze czasy. Tylko szaleniec niezrównoważony psychicznie „odważy” się poddać tę prawdę w wątpliwość. Nikt i nic, żadne tsunami nie jest w stanie tego zmienić.
Nie mam zamiaru tworzyć nowej historii PF, nie mam do tego ani prawa ani stosownych kompetencji. Napisano o nich całe opasłe tomiska, o ich pracy, cechach charakterystycznych i genezie ich dzieł, nie o małpkach, sztucznych cyckach i narkotykowych zwidach. Co pewien czas jak w jakimś cyklu ukazują się kolejne pozycje wydawnicze, a te dwa słowa Pink Floyd elektryzują wywołując dyskusje, debaty, zwykłe rozmowy. Bo Pink Floyd to zjawisko. Od narodzin w Cambridge aż po kres swojego artystycznego żywota. Wiem, zdaję sobie sprawę, że w ten komentarz wkradło się trochę tonów podniosłych, nostalgicznych i egzaltowanych, ale w przypadku tego kwartetu taka tonacja wypowiedzi wydaje się usprawiedliwiona. W zasadzie, niezależnie od pokolenia, osoby, które przyznają się do zainteresowań muzyką rozrywkową muszą, powtarzam MUSZĄ mieć pojęcie o karierze Pink Floyd. Brak wiedzy na ten temat dyskwalifikuje intelekt. Kto macha na to wszystko ręką bełkocząc coś o leśnych dziadkach w gitarami w rękach, ten jest kompletnym ignorantem, inteligentnym inaczej, żeby nie używać bardziej dosadnych określeń.
            Zjawisko Pink Floyd, ewenement na skalę cywilizacji człowieka, będzie kontynuowane, bo pozostała przecież muzyka, TA MUZYKA, w milionach kolekcji fonograficznych na świecie. A te dźwięki są jak dżuma, zarażając wszystkich i uzależniając tak mocno, że potem każdy, albo prawie każdy wraca do tych dźwięków, raz częściej, innym razem całkiem sporadycznie. Nieraz pod wpływem chwili, gdy rozlega się w towarzystwie muzyka, mamy okazję usłyszeć trafny komentarz „Tak, no to musi być Pink Floyd”. Ta muzyka to marka sama w sobie, wzór do naśladowania dla innych, z pierwszymi z brzegu przykładami, The Australian Pink Floyd, polski zespół Another Pink Floyd, Brit Floyd.
            Z ostatnim albumem Floydów „The Endless River” jestem od kilku tygodni, „katuję” go codziennie w odtwarzaczu i konfrontuję swoje spostrzeżenia zwykłego „zjadacza chleba” z opiniami innych, mniej lub bardziej profesjonalnymi. Czytam sobie te komentarze z dystansem, bo jestem nieprzemakalny, a muzę Floydów kocham od ponad 40 lat i nikt, nawet wykorzystując całą swoją siłę przekonywania w krytykowaniu tych 18 impresji nie ma odrobiny wpływu na moje poglądy w tej kwestii. Tylko czasami pokiwam z politowaniem głową, a w duszy rozlega się mój złośliwy chichot jako reakcja na kolejne sądy Wszystkowiedzącego. A namnożyło ci się tych osobników „jak mrówków”. I tylko z rzadka czytając te teksty ogarnia mnie ból głowy, a serce goreje, bo nie potrafi zdzierżyć niekiedy skali dyletanctwa, kompletnego braku szacunku, ignorancji, werbalnej agresji (jakie to typowo polskie!), braku elementarnych zasad dobrego wychowania i dobrych obyczajów. Jednym słowem, słoma z butów wyłazi. Po sekundach oburzenia przechodzę nad tym do porządku dziennego, bo mnie te pseudo zarzuty nie dotyczą. Ja z Pink Floyd jak z prawdziwym przyjacielem, na złe i dobre czasu, honorowy do końca, bo przyjaciół się nie zdradza. Czy niektórzy Wszystkowiedzący o tym wiedzą? Doprawdy? Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że oto nadejdzie „Mesjasz”, ekspert nad ekspertami, anonimowy Włodek Kucharek (zbieżność nazwiska z facetem na opakowaniach od przypraw spożywczych zupełnie przypadkowa), który prawił będzie, co jest właściwe, a co do bani. Przecież każdy posiada prawo do wypowiedzi, a one zawsze mają wartość subiektywną, ale zachowajmy przy tym elementarne kryteria przyzwoitości, a uwaga ta odnosi się głównie do analiz z wynikiem negatywnym. Że to nie do słuchania (to po jaką cholerę słuchasz, na rozkaz?), że całość jest do d…, nuda i monotonia, odgrzewane kotlety, barachło, nic nowego….i tak w kółko Macieju. W takim razie pytam, a co, Gilmour wspak miał grać na gitarze, to wtedy byłoby trendy, a Nick na perkusji miał grać wyłącznie dużym palcem u nogi, byłoby lajtowo, a Rickiego to najlepiej wskrzesić przy pomocy indiańskich czarowników, żeby mógł dodać definitywne partie Hammondów? Odpowiadając posłużę się cytatem ze starej polskiej komedii: „Nie będziesz ojcu mówił jak ma dzieci robić”. Ludzie! Pink Floyd to nie eksperyment, a kto spodziewał się rewolucji na barykadach, szczególnie po wcześniejszych sugestiach samych muzyków, ten się „z koniem na łeb zamienił”. „The Endless River” jeszcze przed publikacją zyskało status dzieła ponadczasowego. Z jednego powodu, autorami tego zestawu jest trzech nobliwych panów z Pink Floyd, i ten fakt sam w sobie oznacza, że to poziom Floydowej Champions League, marzenie tysięcy zespołów, by w niej chociaż raz zagrać. Muzyka PF łącznie z ostatnim wydawnictwem to wartość niezaprzeczalna. Tej muzy nie wolno oceniać krytycznie! Kontrowersja? A czy komuś wpadnie do głowy ogłaszanie wszem i wobec bredni w rodzaju, że Sfinks ma krzywy nos, albo że Mozart nie miał wykształcenia muzycznego i na instrumentach klawiszowych grał „na czuja”? Dlatego oddajmy Floydom to co królewskie, przestańmy znęcać się na siłę nad jednym bądź drugim akordem, delektujmy się faktem, że album „The Endless River” w ogóle się ukazał, nie szukajmy sztucznych słabości. Prawdziwi przyjaciele tej sztuki muzycznej nie dadzą sobie wcisnąć kitu, że to bezwartościowy chłam, bo ta „Rzeka” będzie płynąć i za sto lat, będzie piękna i majestatyczna na wieki. Basta!
            Proszę mi wybaczyć ten bardziej socjologiczny, mniej muzyczny komentarz, ale czynię tak z dwóch powodów, primo, należę raczej do ludzi spokojnych, ale po ukazaniu się dysku „Te Endless River” rzeczywistość zalana została gejzerami dywagacji w tym zakresie, z których wiele miało charakter bezinteresownej zawiści. Secundo: na temat muzycznych aspektów tej płyty pojawiło się multum rzeczowych, merytorycznych informacji, dlatego nie jestem w stanie wymyślić nic nowego. Stąd poniżej kilka punktów w dużym skrócie.
            Jak doszło do powstania albumu?
W roku 2012 podczas pracy nad innym materiałem David Gilmour natrafił na zapomniane, dotąd niepublikowane i nieskończone kompozycje z sesji „Division Bell”. Już wtedy, 20 lat temu w trakcie pracy nad albumem stworzono koncepcje, niektóre w wersji szczątkowej, łącznie do 40 potencjalnych utworów. Te szkice były w pierwszej linii rezultatem instrumentalnych dywagacji duetu Gilmour & Wright, ale wśród tych fragmentów znajdowały się także zarysy kompozycji zgłoszonych i wykonanych przez wszystkich trzech członków zespołu. Prowadzono wewnątrz grupy nawet dyskusje, czy „Division Bell” ma przyjąć wydawniczą formę albumu dwupłytowego o klarownie określonej strukturze, dysk numer jeden z utworami wokalnymi, dysk drugi wyłącznie z partiami instrumentalnymi. Decyzja jednak była jednoznaczna, wyselekcjonowano materiał na pojedynczy longplay, reszta taśm powędrowała do archiwum.
Anno domini 2012 Gilmour wyciągnął te skrawki idei kompozycyjnych z własnej piwnicy na barce „Astoria”, przekazał swojemu przyjacielowi Philowi Manzanera (gitarzysta Roxy Music, współproducent solowej płyty Davida „On An Island” 2006) z sugestią „Weź! Posłuchaj i powiedz, co o tym sądzisz!”. Manzanera potraktował zadanie niezwykle poważnie, ponad 20 godzin poświęcił na przesłuchanie dostępnych okruchów „Division Bell Sessions”, pomajsterkował w studio i nie ingerując wiele w oryginały skleił łącznie 14 minut muzyki, podzielonej na cztery rozdziały i przekazał efekty swojej pracy Gilmourowi. Następnie całość w nienaruszonym stanie przeleżała wiele miesięcy u Davida, aż pewnego dnia nagrania zaprezentowane zostały przyjacielowi z dawnych lat, eks- basiście Killing Joke, Martinowi Gloverowi. Ten nie potrafił ukryć entuzjazmu mówiąc „To przecież czyste Pink Floyd”, potem spakował taśmy, aby w ciszy swojego studia, wykorzystując nowoczesną technikę komputerową przearanżować wiele fraz, zmienić charakter analogowych nagrań, zestawić wszystko w jedną całość i opatrzyć potencjalnymi tytułami. Do jedynej na płycie piosenki, ostatniej kompozycji słowa napisała żona Davida, Polly Samson, dodając typowe dla Pink Floyd chórki.
„The Endless River” to przede wszystkim hołd, album poświęcony, o czym była już mowa, jednemu Człowiekowi, Richardowi Wright. Składa się on z 18 części, nie utworów, lecz nieprzerwanego potoku dźwięków subtelnych, melodii, harmonii i nastrojów. Rozpatrywanie i analizowanie tych akapitów oddzielnie, rozłącznie, mija się z celem, a ta uwaga dotyczy także wokalnego finału albumu, ponieważ jego treść stanowi konstatację wartości ludzkiej egzystencji. Chcąc w pełni zrozumieć przesłanie tekstu polecam nie dosłowne tłumaczenie, lecz jego swobodną interpretację, oczywiście przy zachowaniu istoty warstwy lirycznej z języka angielskiego, udostępnioną w Internecie przez Roberta Zienkiewicza na YouTube „Pink Floyd- Louder Than Words- po polsku- moje SWOBODNE tłumaczenie”. Nie potrzeba posiadać nie wiadomo jak wysokich kompetencji w zakresie interpretacji tekstów literackich, aby zrozumieć, o czym traktuje ta pieśń.
Muzyka „The Endless River” przeznaczona jest głównie dla Starych Rockowych Pierników, którzy w latach 70-tych mieli już lat tyle, żeby kapować coś z Floydowych dzieł. Będę złośliwy, gdy umieszczę wzmiankę, że współcześni wielbiciele nowinek technicznych i muzyki z iPodów nie mają tutaj czego szukać. Nic nie da się wyciąć, streścić, bo taki zabieg zatrzyma tę rzekę dźwięków, zakłóci jej bieg, zmieni jej kierunek, powodując nieodwracalne szkody i rujnując klimat muzyki. Ten album to także strawa dla cierpliwych, on potrzebuje czasu, przyzwyczajenia, spokoju, refleksji, kameralnych wręcz intymnych warunków odbioru. Te dźwięki nienawidzą rozgłosu, zgiełku, nerwowej krzątaniny i braku koncentracji. Każdy wytrawny fan twórczości Pink Floyd bez trudu znajdzie referencje do dyskografii Floydów. „It’s What We Do” to przecież hołd złożony wielkiemu „Shine On You Crazy Diamond”, „Ebb And Flow” i „Skins” mocno nawiązują do genialnej suity „Echoes”, „Skins” dodatkowo zawiera kaskadę perkusyjnych wariacji przywołującą pamięć o „Saucerful Of Secrets”. We fragmencie „Sum” swoje odzwierciedlenie znajdują patenty ze ścieżek „One Of These Days”, a wzorcem dla kawałka „Anisina” były na pewno rozwiązania ze wspaniałego „Us And Them” z rewolucyjnego „Dark Side Of The Moon”. No i co z tego wynika? Jakaś tajemnica? Przecież nikt tego nie ukrywał wciskając ciemnotę, że te utwory przeżywają właśnie swoją premierę. Przeciwnie, zanim jeszcze pojawiły się „przecieki” z zawartości albumu, zwiastujące wydawnictwo „The Endless River”, wypowiedzi autorów i wykonawców w jednej osobie nie pozostawiały złudzeń, to nie jest reformatorska krucjata ze sztandarami nowoczesności, lecz poemat ku chwale Tego, którego już wśród żywych nie ma. Czy można mieć do muzyków pretensje za takie postępowanie? Czy można wysuwać oskarżenia o chęć „wydojenia” fanów z kasy? Istnieje w ogóle jakiś tajny obowiązek zakupienia tej płyty? To chore myślenie! Co, którykolwiek z krytyków, wie na temat wzajemnych relacji między Richardem- Davidem i Nickiem? Kto próbuje zawładnąć ich uczuciami? Gdzie leży granica zwykłej ludzkiej przyzwoitości? Każda rozumna istota potrafi sobie we wnętrzu własnego umysłu odpowiedzieć sama na te wątpliwości.
„The Endless River” przypomina krótką, bo 53- minutową podróż po znanej krainie, a te 18 cząstek albumu pełni rolę zdjęć z rodzinnego albumu, z tym, że fotki zostały zastąpione sekwencjami dźwięków nawiązujących do chwalebnej historii. Może mam za ciasny umysł, ale nie wyobrażam sobie lepszego prezentu pod Bożonarodzeniową choinkę, aby w domowym zaciszu, może nawet wspólnie z Bliskimi delektować się muzyką z definitywnie ostatniego albumu Wielkiego Rockowego Zespołu. Życzę tego Wszystkim!
Nie będzie oceny! Do tej pory nigdy mi się zdarzyło, żeby pisząc recenzję unikać klasyfikacji płyty muzycznej. Tym razem tak uczynię, pierwszy i ostatni raz, ponieważ nie chcę narzucać swojego wyboru, bo dla mnie Pink Floyd to niepowtarzalny, wspaniały band, z którego muzycznymi kreacjami przeżyłem kilkadziesiąt lat. Dzięki tej MUZYCE dane mi były głębokie wzruszenia, emocje wywołujące łomotanie serca, nawet - nie wstydzę się tego - łzy, dlatego dla mnie osobiście ma ona nieocenioną wartość. Wielkich Przyjaciół się ceni i szanuje. Nie szuka się okazji, żeby im dopiec, upokorzyć, „obdarować” kuksańcem. Idealistą nigdy nie byłem, a teraz to już wiekowo w moim przypadku za późno. Ale wiernym potrafię być, choć wiem, że są tacy, którzy uważają to za głupotę. Cóż mam zrobić? Pozostanę sobą, zakonserwowany w swoich poglądach. A innym, bardziej „odważnym” szczerze życzę Dobrego Życia!
Włodek Kucharek

 

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4989604
DzisiajDzisiaj643
WczorajWczoraj3581
Ten tydzieńTen tydzień12238
Ten miesiącTen miesiąc72437
WszystkieWszystkie4989604
54.210.83.20