Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

CAMEL - Stationary Traveller

 

(1984 Deram/ Decca)

Autor: Włodek Kucharek

 

 

camel-stationarytraveller

1.Pressure Points

2.Refugee

3.Vopos

4.Cloak And Dagger Man

5.Stationary Traveller

6.West Berlin

7.Fingertips

8.Missing

9.After Words

10.Long Goodbyes

SKŁAD:

Andy Latimer (wokal/ gitara/ flet/ instr. klawiszowe/ bas)

Paul Burgess (perkusja)

David Paton (bas)

Toni Scherpenzeel (instr. klawiszowe)

Chris Rainbow (wokal)

Zanim zajmę się krótką notką biograficzną o zespole Camel, a potem przejdę do analizy zawartości albumu, chciałbym zacząć od punktu kulminacyjnego. Bo dla mnie i chyba wielu innych słuchaczy takim epicentrum tej płyty jest utwór tytułowy, geniusz Latimera jako gitarzysty i nieskazitelne piękno tej 5 i pół minutowej kompozycji. Tego nie da się opisać słowami, to trzeba przeżyć i to wielokrotnie, ponieważ to jeden z najważniejszych wyznaczników twórczości zespołu i jego bossa w szczególności. Główny temat melodyczny rozwijający się instrumentalnie powoli, sennie, aż do apogeum czyli partii solowej na gitarę elektryczną w rękach Andy Latimera, moim skromnym zdaniem jednego z największych gitarzystów rocka progresywnego. Miałem to szczęście, że brałem udział jako widz i słuchacz w pięciu koncertach Camela, widziałem Latimera w wersji live i jest to obrazek niezapomniany. W odpowiedzi na pytanie dlaczego?, napiszę, że Andy gra całym sobą, swoim emocjami, gestami, ciałem i duszą, on się angażuje doprowadzając się do stanu absolutnego wyczerpania. Zamknięte oczy , ruchy tak delikatne jakby pieścił struny i całkowita koncentracja. Wygląda to tak, jakby zapominał o otaczającym go świecie materialnym, a pozostawał w przestrzeni kreowanych przez siebie dźwięków, wręcz płynął w przestworzach oddając się muzyce. Nie jest to potwierdzona informacja, ale w jednym z wywiadów ten wirtuoz gitary w tonie usprawiedliwienia wyjaśnił kiedyś dziennikarzom, dlaczego utwór „Stationary Traveller” nigdy nie znalazł się w programie koncertów (z drobnym wyjątkiem, o czym w recenzji płyty „Pressure Points- Live In Concert”). Ponieważ traktuje tę kompozycję osobiście, jej wykonanie porusza w nim niesamowite uczucia i aby uniknąć ekstremalnego wzruszenia i …łez świadomie zrezygnował z wykonywania tego ślicznego fragmentu. Być może przesadzam, ale sądzę, że tylko dla samego, piątego w kolejności tracku na albumie warto posiadać tę publikację fonograficzną.

Camel wywodzi się z nurtu Canterbury i rozpoczął swoją aktywność na polu rocka w roku 1971. Początkowo trójka muzyków Latimer- Ward- Ferguson założyła grupę The Brew. Zmiana nazwy nastąpiła w momencie przyłączenia się do składu Petera Bardensa. Na progu kariery rockmani zainteresowali się od razu rockiem progresywnym, a popularność zdobywali z mozołem (debiut fonograficzny to kompletna klapa finansowa) dzięki melodyjnym kompozycjom z długimi, częściowo improwizowanymi partiami instrumentalnymi, w których rej wodził gitarzysta i flecista Andy Latimer. W latach 80- tych czyli epoce taniej komercji (choć nie wolno w tym miejscu zapomnieć o pozytywach, czyli na przykład rozwoju różnych odmian heavy metalu), synthie popu i elektronicznej muzyki tanecznej (Kajagoogoo, Visage, Soft Cell, Eurythmics) Camel zbliżył się niebezpiecznie do strefy muzyki pop i mainstreamu. Ku zadowoleniu wszystkich w następnej dekadzie albumem „Dust And Dreams” powrócili na tory projektów koncepcyjnych i ambitnego progrocka. Po wielu zmianach personalnych grupa istnieje do dnia dzisiejszego, a jego jedynym członkiem od zarania jest założyciel Andy Latimer. Ostatnio Camel powrócił także do życia koncertowego i pracuje nad nowym albumem studyjnym po ponad 10 letniej przerwie spowodowanej, o czym wiedzą fani na całym świecie, walką Andy’ego z groźną chorobą (nowotwór szpiku kostnego). Przyjęcie po powrocie w czasie koncertów „The Snow Goose” Mistrz miał królewskie, a żegnając się w Londynie z publicznością po pierwszym od ponad dekady występie „na żywo” (2013) wypowiedział dające do myślenia i poruszające słowa: „Cieszę się, że mogę być tu dzisiaj w Londynie…Właściwie to cieszę się, że mogę być dziś gdziekolwiek” (cytat za magazynem „Lizard” (nr 13/2013)).

Longplay „Stationary Traveller” powstał w okresie, który generalnie muzyce rockowej chluby nie przynosi. Niestety pod wpływem otoczenia artystycznego prymitywizmu, wszechobecnej komerchy także członkowie „Wielbłąda” zgubili gdzieś swoją kreatywność, zboczyli na ścieżki sprzyjania niezbyt wybrednym gustom publiczności, uprościli znacznie swój przekaz. Jedną z przyczyn mogła być radykalna zmiana składu, ponieważ z oryginału pozostał jedynie Andy Latimer. To powód dla którego wiele osób uznaje krążek „Stationary Traveller” jako jego solowe dokonanie we współpracy z zaproszonymi instrumentalistami .Obiektywnie należy stwierdzić, że cały proces turbulencji osobowych skończył się dla „Wielbłądziej” formacji nieciekawie, między innymi wydaniem ewidentnego knota w postaci „The Single Factor” (1982). Uważam, że żywiołem Camela były przemyślane koncepty „The Snow Goose”, „Nude” czy późniejsze „Dust And Dreams” (1991, inspirowana książką Johna Steinbecka „Grona gniewu”) albo przepiękny „Harbour Of Tears” (1996, inspirowany irlandzką emigracją do Stanów Zjednoczonych, album zadedykowany zmarłemu w 1993 roku ojcu Latimera). Paradoksalnie według opinii pewnego kręgu dziennikarzy zajmujących się problematyką rockową omawiane wydawnictwo można zaliczyć także do kategorii „Koncept albums”, a wynika to z tematyki zarejestrowanych piosenek, opowiadających o skutkach zimnej wojny w podzielonym murem Berlinie i o historii pewnej ucieczki z Berlina Wschodniego do Zachodniego. Zresztą można chyba „wyczuć pismo nosem” spoglądając na okładkę płyty prezentującą czarno- białe zdjęcie ulic Berlina. Oceniając cały okres twórczości 1981-1991, gdybym otrzymał zadanie wskazania pozytywów, to skłaniałbym się w kierunku zawartości „Stationary Traveller”. Oczywiście rodzi się w tym miejscu oczywiste pytanie , dlaczego? Po pierwsze: Latimerowi udało się zainteresować swoim projektem całkiem niezłą ekipę artystów, bo przecież Scherpenzeel to praktycznie jednoosobowa „dusza” i „inżynier” bytu rockowego Kayak, zasłużonego dla rozwoju holenderskiej progresji (od 1972 ma na koncie ponad 20 oficjalnych wydawnictw). Pochodzący ze Szkocji basista, David Paton to przede wszystkim wzięty sideman, a lista artystów, którzy korzystali z jego „gitarowych” usług wywołuje szacunek: The Alan Parsons Project, Elton John, Fish, Rick Wakeman, Chris Rea czy Kate Bush. Paul Burgess zasiadający za zestawem perkusyjnym ma w swojej biografii pracę w grupie 10cc, a także koncertowe występy z Jethro Tull, oraz epizod w karierze muzyka sesyjnego z 1981, gdy nagrywał album z brytyjskim składem progresywnym Magna Carta (istnieją od 1969 roku). Po drugie dla mnie Latimer jest szanowanym gwarantem pewnego poziomu i przestrzegania standardów w muzyce, dzięki którym jego nazwisko istnieje w annałach rocka od ponad 40 lat. Jest powód trzeci mojego uznania dla tego Pana z gitarą, pozamuzyczny. Był 6 kwietnia 1997 rok, Sala Kongresowa w Warszawie, mój pierwszy koncert Camela w Polsce. Nabita sala, nastrój radosnego wyczekiwania i unosząca się w powietrzu magia. Pierwsza część koncertu obejmowała wspaniałe „camelowe” hymny, także obszerny fragment „Śnieżnej Gęsi”, potem była przerwa, a po niej cała promowana płyta „Harbour Of Tears”. I olbrzymia niespodzianka! Osoby znające ten przejmujący, wzruszający album wiedzą, że zaczyna się od przepięknej wokalizy, z tym, że w „Kongresówce” tę magiczną partię wokalną wykonały panny z bliskiego mojemu sercu (pochodzą z Kujaw) Quidam, który zdążył rok wcześniej zadebiutować płytą „Quidam”, z ówczesną wokalistką Emilią Derkowską. Ponieważ Pani Emilia była wtedy studentką w bydgoskiej uczelni, w której pracuję, miałem rzadką okazję skonfrontowania tego, co widziałem i słyszałem w Kongresowej z rzeczywistością. Tylu pochlebstw na temat osobowości Latimera nie przeczytałem potem już w żadnym dostępnym źródle. Facet sam zaproponował młodym, mało doświadczonym artystkom występ w ramach koncertu, nie było mowy o gwiazdorzeniu (częste to zjawisko, oj częste), atmosfera jak na spotkaniu ze starym, dawno niewidzianym kumplem. Od tego czasu darzę Andy Latimera estymą wcale nie jako artystę, bardziej jako człowieka. Ale powróćmy do meritum, bo jeszcze ktoś mi zarzuci, być może słusznie, że zajmuję się pierdołami. A więc po czwarte: „Stationary Traveller” posiada w sobie przebojową siłę, a potencjał hitowego utworu tkwi praktycznie w każdej piosence. Te dźwięki chce się słyszeć nie raz i nie dwa, ponieważ przyciągają magnetycznym pięknem i niesamowitą melodyjnością. Kto tego nie dostrzega, temu prawdopodobnie „słoń na ucho nadepnął” i basta.

Dziesięć świetnie zagranych piosenek. Nie rozbudowanych progresywnych hymnów, raczej prostych fraz z nieskomplikowanymi rozwiązaniami harmonicznymi, niespiesznym tempem i prostym podkładem rytmicznym. Ale co kawałek to piękniejsza melodia. Wcale nie przez przypadek w samym środku programu stoi dumnie „Król” czy „Stationary Traveller” z takim solo na gitarze samego szefa, że ciary szaleją biegając po całym ciele, niezależnie, czy słuchamy tych 330 czarodziejskich sekund przy świetle dnia, czy może nocną porą, albo po rannym przebudzeniu. Wprawdzie czytałem też opinie, że ten instrumentalny utwór ciągnie się jak przysłowiowe „flaki z olejem”, ale autorów takiej oceny zapraszam na wizytę w oddziale psychiatrycznym, promocję mają jak „w banku”. Bonusem są pozostałe składniki listy tracków, równie piękne i delikatne. Prostolinijny, radosny w swoim brzmieniu i rytmiczny „West Berlin”, nostalgiczny, nastrojowy, naturalny w swoim wymiarze instrumentalnym, prowadzony przez niesamowicie brzmiącą sekcję, melodyczny killer „Finger Tips”, z lśniącą urodą partią saksofonu wykonaną przez Mela Collinsa.

Album „step by step”:

-„Pressure Points”- instrumentalny początek, intro pulsujące klawiszowym tętnem i zadziorną gitarą Latimera.

-„Refugee”- song naładowany energią, z fortepianowym pulsem, odrobinę mechaniczną i jednostajną perkusją, ale za to z chwytliwą melodią, raczej bez ekstrawagancji, dosyć prosto i rytmicznie, a całość utrzymana w granicach dobrego rockowego gustu i co ważne bez zbędnych dźwięków.

-„Vopos” (słowo pochodzące z języka niemieckiego, stanowiące rodzaj skrótu złożenia „Volkspolizisten”- funkcjonariusze Policji Ludowej, służby mundurowej w nieistniejącym państwie NRD)- w klimacie tego utworu unoszą się cząsteczki grozy, tajemniczości, a gdy po klawiszowym wstępie do gry wkraczają sekcja, gitara i wokal Latimera cały ten zbiór dźwięków nabiera brzmieniowych kolorów i otrzymuje niezbędny zastrzyk energii rozwijając się w dynamiczny (oczywiście według standardów przyjętych na tym albumie) przykład piosenki z wyrazistą i ładną linią melodyczną i z kolejną spektakularną, acz oszczędną partią solową głównego autora projektu.

-„Cloak And Dagger Man”- rozedrgane keyboardowe dźwięki, dynamiczna perkusja, akompaniująca gitara, mroczna nastrojowość oraz popisowo wykonane zadanie wokalne tym razem przez „the guest” Chrisa Rainbow.

-„Stationary Traveller”- lśniący, porażający pięknem brylant składa się nieformalnie z trzech części, najpierw powolne i nostalgiczne klawisze ze spokojnym fortepianem, potem fletnia Pana pod dyrekcją Andy’ego i jej czarodziejski występ a w finale gitarowy geniusz w długiej solówce, magicznej i emocjonalnej solówce, powodującej u słuchaczy gwałtowne pobudzenie wrażliwości i wstrzymanie bicie serca aż do wybrzmienia ostatniego tonu.

-„West Berlin”- świetny przebój, nieskażony powszechnym współcześnie plastikowo- konfekcyjnym brzmieniem, o prostej ale nie prostackiej konstrukcji zwrotka- refren, ze znakomitym wiodącym motywem melodycznym.

-„Fingertips”- to ballada, za którą można pokochać Camel, przepiękna piosenka, urzeka romantycznym nastrojem, wspaniałą melodią i saksofonowym solo autorstwa Mela Collinsa, z rozmarzonym, wyciszonym głosem Latimera.

-„Missing”- rozdział instrumentalny, kontrastujący z poprzednikiem niespokojnym, nieprzewidywalnym i wybuchowym klimatem jak czynny wulkan, z domieszką tęsknoty i smutku oraz partią gitarową z pazurem. Dowód, że dźwięki inteligentnie wykreowane potrafią opisywać uczucia, w tym wypadku strach, bezradność, niepewność jutra, a słowa są niepotrzebne.

-„After Words”- dwuminutowa miniaturka, z której jak ze źródła biją niepokój, nostalgia, refleksja i wyciszone i okiełznane emocje.

-„Długie pożegnania”- sądzę, że nikt tego nie lubi, bo są one najczęściej pełne łez, buzujących w sercu wzruszeń, nadziei i tęsknoty. Mnóstwo uczuciowych wibracji wytwarza Camel w tym zbiorowisku wycyzelowanych, ślicznych i autentycznych dźwięków, a Chris Rainbow swoim śpiewem na pewno dodaje tej kompozycji blasku i emocji udzielających się każdemu słuchaczowi. „Long Goodbyes” to także kolejna perła melodyczna oraz wirtuozerski show gitary po 3:40. Uff!

Przy słuchaniu takich lekkich, melodyjnych płyt czas mija szybko, pozostawiając odbiorcę w stanie zdziwienia, że to już kres tej rzeki dźwięków. Ad hoc „sklejony” skład, wszak złożony z profesjonalistów, ale nie mających dotąd okazji występować razem, zrealizował z gustem zaprojektowany projekt opowiadający o życiu po obu stronach Muru w zimnowojennym Berlinie. Logicznie poukładane „cegiełki”, czytaj utwory, stworzyły muzycznie obraz tamtych czasów eksponując świat pełen emocji, zdarzeń tragicznych i ludzkich losów. Ta historia skreślona dźwiękami przez Andy Latimera i kolegów staje się jeszcze bardziej zrozumiała i poruszająca, gdy słuchacze zadadzą sobie trud zaznajomienia się z informacjami z tamtych lat pochodzącymi z historycznych archiwów naszych zachodnich sąsiadów. Dopiero wtedy trafia nam do przekonania ten obraz dwóch miast, tworzących przed II wojną jeden organizm urbanistyczny, a potem brutalnie politycznie rozdzielonych, bez oglądania się na ludzi i ich zwykłe sprawy. Muzycznie „Stationary Traveller” to zestaw dziesięciu zwykłych a jednocześnie niezwykłych utworów w skondensowanej formie, balansujących na granicy nieskomplikowanego rocka i progresywnych wpływów. Ale nie klasyfikacje są tutaj ważne, lecz przebojowa naturalność, uczucia i „diabelska” melodyjność zaprezentowanego materiału. Z tych powodów warto się z nim zaznajomić, ponieważ daje gwarancję nietuzinkowych przeżyć.

Ocena 5/6

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5048638
DzisiajDzisiaj477
WczorajWczoraj1640
Ten tydzieńTen tydzień2117
Ten miesiącTen miesiąc52289
WszystkieWszystkie5048638
18.223.32.230