ICE AGE - Double Freature: The Great Divide/ Liberation
(2015 Magna Carta)
Autor: Włodek Kucharek
”The Great Divide”
1.Perpetual Child (10:29)
2. Sleepwalker (5:24)
3. Join (5:55)
4. Spare Chicken Parts (8:50)
5. Because Of You (5:32)
6. The Bottom Line (4:44)
7. Ice Age (11:08)
8. One Look Away (5:40)
9. Miles To Go (5:01)
10. To Say Goodbye, Part I: Worthless Words (3:13)
1.Perpetual Child (10:29)
2. Sleepwalker (5:24)
3. Join (5:55)
4. Spare Chicken Parts (8:50)
5. Because Of You (5:32)
6. The Bottom Line (4:44)
7. Ice Age (11:08)
8. One Look Away (5:40)
9. Miles To Go (5:01)
10. To Say Goodbye, Part I: Worthless Words (3:13)
11.To Say Goodbye, Part II: On Our Way (8:18)
”Liberation”
1. The Lhasa Road (No Surrender) (8:38)
2. March Of the Red Dragon (1:07)
3. The Blood Of Ages (7:15)
4. A Thousand Years (6:10)
5. When You're Ready (8:58)
6. Musical Cages (6:31)
7. Monolith (1:15)
8. The Guardian of Forever (6:48)
9. Howl (1:41)
10. The Wolf (4:40)
11. To Say Goodbye, Part III: Still Here (8:19)
12. Tong-Len (1:34).
”Liberation”
1. The Lhasa Road (No Surrender) (8:38)
2. March Of the Red Dragon (1:07)
3. The Blood Of Ages (7:15)
4. A Thousand Years (6:10)
5. When You're Ready (8:58)
6. Musical Cages (6:31)
7. Monolith (1:15)
8. The Guardian of Forever (6:48)
9. Howl (1:41)
10. The Wolf (4:40)
11. To Say Goodbye, Part III: Still Here (8:19)
12. Tong-Len (1:34).
Skład:
Jimmy Pappas (gitary/ bas tracks 1,4)
Arron DiCesare (bas)
Josh Pincus (wokal/ instr. klawiszowe)
Hal Aponte (perkusja)
Czytając ten tekst należy mieć świadomość, że dotyczy on rockowego bytu, który już nie istnieje. Biografia Ice Age oraz dorobek fonograficzny bandu jest skromny, a przyczyną takiego stanu rzeczy kiepski odzew słuchaczy na propozycje artystyczne Amerykanów, oraz zmiana preferencji stylistycznych uprawianej dyscypliny muzycznej, czyli szeroko pojmowanego rocka. Kwartet założono w Nowym Jorku w roku 1992, a jego członkowie od początku istnienia wymieniali precyzyjnie źródła swoich inspiracji wskazując z jednej strony na Kansas, Yes i Rush jako prominentnych przedstawicieli klasyki rocka progresywnego, z drugiej zaś strony podkreślali fascynację drogą twórczą formacji uznawanych za wiodące na polu progresywnego metalu, Dream Theater czy Queensryche. I słuchając efektów pracy muzyków Ice Age trudno zaprzeczyć, że wymienione drogowskazy stylistyczne nie są zgodne z realiami, czyli materiałem zarejestrowanym na dwóch dużych płytach długogrających. Szczerze mówiąc przebieg kariery zespołu budzi zdziwienie w jednej kwestii, że mając „zabezpieczone” takie warunki do pracy, nie potrafili ich wykorzystać w pełni i na dłużej zagościć w świadomości słuchaczy. Po okresie posuchy, bo od roku 1992, czyli daty formalnego sformowania projektu, przez prawie siedem lat w muzycznej biografii bandu nie działo się absolutnie nic godnego uwagi. Jednak w roku 1999 trafił im się, jak nie przemierzając, „ślepej kurze ziarno” trzyletni kontrakt na wydanie dwóch albumów pod egidą znanej w środowisku wytwórni, zajmującej się promowaniem metalowej progresji, Magna Carta. Muzycy z pasją „ruszyli z kopyta” i bardzo szybko sfinalizowali prace nad pierwszym pełnowymiarowym longplayem „The Great Divide”, który opublikowano w roku 1999. Nie minęły nawet dwa lata i słuchacze otrzymali do rąk drugi album studyjny „Liberation” (2001). Po okresie wzmożonej aktywności twórczej nagle wszystko utknęło w martwym punkcie. Wskaźniki sprzedaży obu wymienionych płyt nie powalały (to wyłącznie moja teoria, oparta na pogłoskach z tak zwanego „środowiska”) i management Magna Carta wysunął sugestię nie przedłużania umowy, po czym Ice Age i label rozstali się bez słowa. Komentując przebieg wypadków i znając zawartość albumów można wykazać zrozumienie wobec decyzji kierownictwa Magna Carta, bo nie ma co ukrywać, że muzyka grupy do odkrywczych nie należy. Owszem słucha się tych kompozycji przyzwoicie, ale trudno ukryć rozczarowanie z powodu znacznego stopnia naśladownictwa bardziej znanych i możnych progmetalowych konkurentów. Liczne fragmenty obszernej materii zawartej na dwóch płytach klonują patenty Teatru Marzeń, oraz innych przedstawicieli tej sceny, brakuje im świeżości i mimo rzetelnego warsztatu instrumentalnego łatwo można dojść do wniosku, że już to kiedyś, gdzieś słyszałem. Coś więcej na temat poszczególnych utworów znajdą Państwo poniżej. Kontynuując wątek biograficzny Ice Age należy dodać, że brak wymiernych sukcesów, brak źródła finansowania w postaci kontraktu z inną wytwórnią zniechęcił czwórkę Jimmy Pappasa (gitara/ wokal), Josha Pincusa (instr. klawiszowe), Arrona DiCesare (bas) i Hala Aponte (perkusja) do dalszego eksplorowania prezentowanego stylu. Kwartet podjął dosyć desperacką próbę odejścia od stylistyki progresywnego metalu, całkowicie zrywając łączność ze swoją artystyczną przeszłością, porzucając nazwę i logo Ice Age i przeobrażając się w inny organizm rockowy o nazwie Soulfractured. Zgodnie z deklaracjami artystów zupełnej zmianie uległy założenia programowe. Muzycy obwieścili, że czują się zmęczeni „progresywnym eksperymentowaniem” i chcieliby stricte artystyczne akcenty przesunąć w kierunku struktur łatwiejszych w odbiorze, bardziej melodyjnych i nastawionych na formę piosenkową. W tej inkarnacji wydali w roku 2006 EP-kę zatytułowaną tak, jak nazwa nowego zespołu, a dwa lata wcześniej jeszcze jako Ice Age inną „małą” płytę, zawierającą 19 minut muzyki, „Little Bird”, w nieco zmienionym składzie (rolę basisty przejął Doug Odell). Zespół po krótkim okresie działalności jako Soulfractured uległ rozwiązaniu.
Magna Carta korzystając z praw wydawniczych dwóch albumów Ice Age postanowiła wydać je ponownie w formie tzw. double freature, z zachęcającą ceną zestawu, co nastąpiło w październiku 2015. Takie wydawnictwo, grubo ponad dwie godziny muzyki, stało się w pewnym sensie gratką dla kolekcjonerów, ponieważ muzyka uprawiana przez amerykańską kapelę, pomimo swojej- niestety, według mojej wynikającej z przekonania opinii- wtórności, wyróżnia się in plus instrumentalnie, pod względem złożoności struktury, oraz przynosi kilka fragmentów, które melodycznie ekscytacji może nie wywołują, ale pewnego potencjału w tej mierze trudno im odmówić. Dlatego przyznaję, że czasami, dosyć z rzadka, ale jednak wracam do tych publikacji, „wyławiając” z mnogości dźwięków takie, które odpowiadają moim wyobrażeniom o przyzwoitej progresji metalowej. Uczciwie przyznać należy, że niektóre kompozycje mogą zadowolić nawet wybredne uszy, ale ich nadmiaru na ścieżkach albumów nie uświadczymy. Ta uwaga dotyczy w szczególności tych najbardziej rozbudowanych nagrań, a takich długasów na obu dyskach nie brakuje. Dla słuchaczy leniwych i nieznających twórczości Ice Age mam dobrą wiadomość. Dobrym, wiarygodnym drogowskazem prezentowanego przez amerykański kwartet stylu jest już pierwszy utwór z albumu „The Great Divide”, „Perpetual Child”, trwający grubo ponad dziesięć minut. Autorzy zawarli w nim w mocno skondensowanej formie mnogość swoich najlepszych komponentów artystycznych. Już pierwsze sekundy zwiastują dynamiczny progmetal, bo jako forma „welcome” dostajemy po „uszach” głębokim, agresywnym i motorycznym riffem, a po chwili gitarowo- perkusyjną nawałnicę wzmacniają klawisze, zagęszczając paletę dźwięków i wydatnie wzmacniając brzmienie. A w następnych minutach przeżywamy istny rollercoaster, od agresywnych gitarowych zagrywek, wywołującą uznanie swoją potęgą sekcję, w której bębny wymiatają na prawo i lewo i bas dudni jak miech kowalski (kowal mnie zaraz powiesi, bo miech co najwyżej sapie, a nie dudni). Instrumenty klawiszowe raz wtapiają się w tło, innym razem kreują orkiestracje, z akcentem na smyczki. Jednak już na początku kompozycji „wyłazi” z jej natury pewna przewidywalność, bo każdy przeciętnie osłuchany odbiorca wie, że przez cały czas instrumentaliści „łoić” decybelami nie mają zamiaru i wkrótce dojdzie do przełamania wprowadzającego nieco spokoju, rytmicznej równowagi i spłaszczenia krzywej dynamiki. I tak rzeczywiście się dzieje, gdzieś około 2:10, gdy nadchodzi czas na „wpuszczenie” w przestrzeń instrumentalną wokalu. Na następny etap to regulowanie tempem i wprowadzanie zmienności rytmicznych, przyspieszeń w refrenach, po czym „do głosu” dochodzą dosyć oszczędne partie solowe gitary, syntezatora, sekwencja mocniejszych beatów perkusyjnych, całość w dbałości o wyrazistą melodykę. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to wszystko takie typowe dźwięki z kraju wuja Sama, wykrojone według pewnej sztancy. Owszem nie można zaprzeczyć, że początkowo słucha się tego wybujałego bogactwa dźwięków z zainteresowaniem, ale przy „entym” razie jesteśmy już w stanie przewidzieć, co wydarzy się zaraz „za rogiem”, dlatego odczuwamy pewną monotonię i marazm tej muzyki. Być może niektórzy odbiorcy będą mieć zupełnie inne zdanie i stwierdzą, że szukam dziury w całym i marudzę jak „stary aligator przed śniadaniem”, ale nie ukrywam, że jestem dosyć krytycznie nastawiony do amerykańskiej produkcji, która w wielu przypadkach polega na szukaniu klonów. Opisując następną kompozycję „Sleepwalker” mógłbym zastosować metodę „wytnij- wklej”, bo na czysto muzycznym polu zmian jest tyle, co „kot napłakał”. Także „Join” to kalka poprzednika. Jeden „Dream Theater” już jest, po co nam drugi, identyczny? Dlatego trudno postępując uczciwie wykazać zdziwienie, że band Ice Age nie odniósł spektakularnego sukcesu i po edycji dwóch albumów zniknął z pola widzenia sympatyków rocka. Ale żeby nie walić wszystkiego w czambuł, wspomnę o instrumentalnym „Spare Chicken Parts”, w którym muzycy potrafią przedłożyć solidne dowody na to, że należą do grona dobrych instrumentalistów, którzy potrafią „wjechać” bezkolizyjnie na terytorium heavy metalu z potężnym brzmieniem, tnąc riffami przestrzeń aż miło. Paradoksalnie najciekawszym, najbardziej urozmaiconym punktem programu albumu „The Great Divide” jest najkrótszy utwór w całym towarzystwie „The Bottom Line”, smakowicie zaaranżowany, tętniący energią, z zadziornym wokalem, fajną melodią i soczystymi partiami gitar. Zwyczajowo proponuje się słuchaczom także coś relaksującego, nazywanego najczęściej balladą. Także Ice Age posiadają taki song w swoim repertuarze , zatytułowany „One Look Away”, spokojny, melodyjny, ale w całości elektryczny. Adresatem tego zastrzeżenia powinni być fani uważający, że jak ballada to bez akustyki się nie obejdzie. W przypadku tej piosenki ta recepta się nie sprawdza, z wyjątkiem słyszalnego przez większość utworu, zresztą świetnego, fortepianu. Ten rozdział to jeden z najbardziej udanych akapitów albumu z doskonałym, długim solo gitary elektrycznej (zaczyna się po 4:30 i trwa, trwa prawie do końca utworu, ale jest czego słuchać).
Niespełna dwa lata po debiucie Kalifornijczycy stworzyli album sygnowany numerem „2”, na którym artyści oferują ponad godzinę swoich nowych koncepcji muzycznych. Zmian wiele nie zaszło, ale jednak „w powietrzu” wyczuwa się, że kwartet okrzepł, przybyło mu doświadczeń, a to spowodowało poszerzenie spektrum stylistycznego. W utworach z longplaya „Liberation” pojawiają się pierwiastki dotąd nie słyszane w twórczości Ice Age. Do tych elementów zaliczyć można niewątpliwie obecność w szerszym wymiarze fraz akustycznych, odcinków motorycznego heavy metalowego riffingu, vide „The Wolf”, porównywanego przez fachowców nawet do maniery Metalliki, oraz odniesień do symfonicznego metalu. Może to mylne wrażenie, ale wydaje mi się, że pomysły melodyczne także stanowią wyróżnik tej płyty w konfrontacji z debiutem fonograficznym. A tak na marginesie chciałbym zachęcić do „skonsumowania” wymienionego już kawałka „Wolf”, bo obok dojrzałej instrumentacji posiada on niezwykle zaraźliwy temat melodyczny, który w połączeniu z agresywnym brzmieniem daje bardzo dobry efekt. Cechą tego utworu jest także kompaktowość, zwartość struktury, w której w niezbyt rozległej przestrzeni czasowej („The Wolf” trwa tylko 4:41) udało się zmieścić ostre riffy, partie syntezatorów, czysty, klarowny wokal i kilka dynamicznych wejść solowych z piękną, wywołującą ciary partią solową gitary po drugiej minucie. Poszczególne utwory są czasowo zwarte, dosyć jednorodne, przez to bardziej intensywne, wiele fragmentów dysponuje dużym potencjałem dynamiki, a brzmienie nasycono dźwiękami gęsto wypełniającymi swój zakres. Do programu albumu artyści wprowadzili także cztery miniatury o zmiennej charakterystyce, stanowiące spoiwo pomiędzy rozbudowanymi formami. Każda z tych miniatur posiada inną specyfikę i właściwości. ”March Of The Red Dragon” (1:06) to odcinek o rosnącej w miarę upływających sekund intensywności, zdominowany symfonicznym brzmieniem klawiszy i sporą dozą elektroniki. „Monolith” (1:17) to śliczny kawałek rozpisany na akustykę gitar, którym w drugiej części akompaniuje pasaż klawiszowy. „Howl” (1:41) to mocny, gitarowy fragment, w którym wspaniała, łkająca gitara prowadzi swój motyw na syntezatorowym tle. Najmniej udanym pomysłem jest finałowy akapit „Tong- Len” (1:33), który sądzą po tytule miał stanowić powiew pewnej egzotyki, ale skończyło się na dobrych chęciach. W ogóle pierwsze 30 sekund jest dla mnie nie do zniesienia, a to poprzez jakiś pseudo azjatycki motyw instrumentalny, który na kilometry „pachnie” sztucznością. Dopiero po wejściu fortepianu (0:35) aura zmienia się radykalnie, na bardziej klasyczną, z minimalnym „dotykiem” jazzu. Wszystkie cztery wymienione „drobiazgi” to sekwencje instrumentalne. W ofercie „Liberation” znajdziemy bez problemu liczne przełomy, gwałtowne zwroty muzycznej akcji, sporo indywidualnych popisów, zagranych z wyczuciem i bez przeciągania partii w nieskończoność. Wyróżniłbym także blisko 9- minutowy „When You’re Ready”, który startuje jak melodyjna ballady, nabierając z biegiem czasu coraz większej mocy, a muzycy podłączają znacznie więcej prądu zaraz po przekroczeniu granicy dwóch minut. W tym utworze wyjątkowo przypadła mi do gustu praca wokalisty oraz epizodyczne chórki, chwilowe złagodzenie brzmienia w części środkowej, by uderzyć ze zdwojoną mocą.
Podsumowując album „Liberation” warto podkreślić, że w wielu aspektach wykazuje on znaczącą progresję jakości w porównaniu do swojego poprzednika. Koncepcje autorów wydają się bardziej dopracowane, różnorodne, tak jakby wykonawcy z pełną świadomością wyzwolili się z orbity wpływów bardziej możnych kolegów z Dream Theater czy Shadow Gallery.
Poniżej spojrzą Państwo na moją ocenę całego wydawnictwa Magna Carta, a ta uwzględnia oba longplaye w pakiecie. Gdybym miał przydzielić cenzurki każdej płycie Ice Age z osobna, to debiutancki dysk „The Great Divide” otrzymałby w porywach trójkę, natomiast „Liberation” solidną czwórkę z tendencją do plusa. Poniższy wynik uwzględnia jednak obie uśrednione opcje.
Ocena 3,5/ 6
Włodek Kucharek