STEVE MORSE BAND - The Introduction/ Stand Up
(2015 BGO Records; 1984- 1985 Elektra)
Autor: Włodek Kucharek
Tracklist:
„The Introduction”(1984):
1.Cruise Missile
2.General Lee
3.The Introduction
4.V.H.F. (Vertical Hair Factor)
5.On The Pipe
6.The Whistle
7.Mountain Waltz
8.Huron River Blues:
a) Dark Water
b) Water Under The Bridge
c) Toxic Shuffle
Skład:
Rod Morgenstein (perkusja/ syntezator, track 6)
Steve Morse (gitary/ organy/ syntezator)
Jerry Peek (bas)
T. Lavitz (fortepian, track 7)
Albert Lee (gitara, track 2)
Steve Morse (gitary/ organy/ syntezator)
Jerry Peek (bas)
T. Lavitz (fortepian, track 7)
Albert Lee (gitara, track 2)
“Stand Up” (1985):
9.Book Of Dreams
10.English Rancher
11.Rockin’ Guitars
12.Distant Star
13.Pick Your Poison
14.Stand Up
15.Travels Of Marco Polo
16.Golden Quest
17.Unity Gain
Skład:
Rod Morgenstein (perkusja/ fortepian)
Steve Morse (gitara elektryczna/ gitara akustyczna/ syntezator gitarowy)
Jerry Peek (bas)
Peter Frampton (gitara, track 6)
Eric Johnson (wokal/ gitara, track 4)
T. Lavitz (fortepian, track 9)
Albert Lee (wokal/ gitara, track 3)
Alex Ligertwood (wokal, track 6)
Mark O'Connor (skrzypce, track 5)
Van Temple (wokal, track 1)
Steve Morse (gitara elektryczna/ gitara akustyczna/ syntezator gitarowy)
Jerry Peek (bas)
Peter Frampton (gitara, track 6)
Eric Johnson (wokal/ gitara, track 4)
T. Lavitz (fortepian, track 9)
Albert Lee (wokal/ gitara, track 3)
Alex Ligertwood (wokal, track 6)
Mark O'Connor (skrzypce, track 5)
Van Temple (wokal, track 1)
Być może pożegnalna wizyta Deep Purple także w naszym kraju w ramach tournee „The Long Goodbye Tour” stała się dobrym pretekstem do napisania „kilku słów” o karierze wieloletniego gitarzysty bandu Steve’a Morse’a. Zanim dojdzie do tych koncertów zespół zaanonsował nowy album „Infinite”, którego wydanie planowane jest na kwiecień 2017. W prasie i na forach internetowych rozgorzały dysputy, w których głównym stawianym pytaniem jest kwestia, czy ta decyzja ma charakter definitywny. Wszystkie te spekulacje nie rozstrzygają dylematu, jaki los czeka w przyszłości tę zasłużoną dla historii rocka grupę, działającą praktycznie nieprzerwanie od końca lat 60-tych. Jedno w tym rozgardiaszu jest pewne, metryki się nie oszuka, a muzycy Purpury dźwigają na swoich barkach już siódmy krzyżyk i mogliby pretendować do stanowiska dziadka wielu swoich słuchaczy. Wyjątkiem jest w tej mierze wymieniony z imienia i nazwiska bohater tego tekstu, któremu w biografii jako datę urodzenia wpisano rocznik ’54, czyli w konfrontacji ze swoimi bardziej doświadczonymi kolegami wydaje się on być „nieopierzonym smarkaczem”, któremu trochę jeszcze do emerytury z ZUS brakuje. Jednak w niniejszym felietonie chciałbym ukazać twórczość Steve’a Morse’a z nieco innej perspektywy artystycznej aniżeli występy w składzie Deep Purple, ukazując jego projekty poboczne, które przez wiele lat przyniosły kilkanaście wartościowych wydawnictw płytowych, choć nigdy nie znalazły się w centrum podstawowej działalności artysty, pełniąc raczej funkcję hobby. Sądzę, że pisząc „hobby” nie jestem daleki od prawdy, bo właśnie w formacjach, o których za chwilę będzie mowa, Morse realizował swoje wielostronne zainteresowania, rozmijające się z Purpurowym hard rockiem. A płyty wydane pod egidą tych formacji nie zyskały szalonej popularności mierzonej milionami sprzedanych egzemplarzy, także z jednego, ale bardzo istotnego powodu, mianowicie promują one dosyć wyszukane formy muzyczne, dalekie od komercji medialnej i stadionowego zgiełku. Ale powoli, powoli, a metodą małych kroczków dojdziemy do meritum.
Steve Morse urodził się w USA, w stanie Ohio (Hamilton) w lipcu 1954 roku. Wspominam o tym, żeby uzmysłowić Państwu, że jest on prawie dziesięć lat młodszy od Glovera i Gillana, a pomiędzy Stevem a Ianem Paicem i Donem Aireyem różnica wieku jest też solidna, bo wynosi sześć lat. Morse pochodził z bardzo umuzykalnionej rodziny. Jako dzieciak próbował nauki na tak egzotycznych dla późniejszego rockmana instrumentach jak klarnet i skrzypce, później zgłębiał także tajemnice warsztatu fortepianowego, a gitara była jego ostatnią „miłością”, której pozostał wierny do dnia dzisiejszego. Wielu muzyków rockowych należy do grupy samouków, ale Steve jest ich przeciwieństwem, ponieważ posiadł znaczny zasób wiedzy studiując muzykę od roku 1971 w Miami School of Music. Trzy lata później założył swój pierwszy band, Dixie Dregs, który okazał się sukcesem artystycznym, przemianowany po latach na The Dregs. Z przerwami grupa funkcjonuje do czasów współczesnych, preferując stylistycznie ambitny mariaż southern rocka, jazzu, country (w latach 70-tych głównie aranżacje songów z muzyki country) i muzyki fusion. Przez te wszystkie lata przez skład Dixie Dregs „przewinęło” się wiele wybitnych indywidualności, artystów wyznaczających kierunki rozwoju muzyki rozrywkowej, wśród nich m.in. basista Dave LaRue, arystokrata wśród skrzypków Jerry Goodman (The Flock, ale przede wszystkim genialna formacja jazz rockowa The Mahavishnu Orchestra), Andy West czy klawiszowiec T.Lavitz. Steve Morse wyznaje motto „życie nie znosi próżni”, dlatego w trakcie jednej z przerw działalności Dixie Dregs powołał do życia w roku 1983 Steve Morse Band, z którym nagrał jedenaście pełnowymiarowych albumów, większość na granicy stylów blues rock, country rock i prog rock, nie stroniąc także od funky i jazz rocka. W swojej wieloletniej karierze Steve gościł także w składzie Kansas, Lynyrd Skynyrd, czy ostatnio udanego projektu The Flying Colors. Jak z tego pobieżnego przeglądu wynika, gitarzysta należy do kategorii artystów, którzy „żadnej pracy się nie boją” i nie zamykają się w ciasnych granicach tylko jednego odłamu stylistycznego, eksplorując wiele źródeł muzycznych, co ma zapewne istotny wpływ na jego niesamowitą wszechstronność artystyczną (towarzyszył na koncertach w zespole znanej aktorki i piosenkarki Lizy Minnelli). Naturalnie tym najbardziej znanym „epizodem” trwającym już ponad dwadzieścia lat są występy w składzie Deep Purple, w którym pojawił się w roku 1994, zajmując miejsce równie błyskotliwego, co humorzastego gitarzysty Ritchie Blackmore’a. Steve Morse gitarzysta należy na pewno do najbardziej prominentnych instrumentalistów rockowego świata, a z dzisiejszej perspektywy trudno sobie wyobrazić występ Deep Purple bez niego w składzie.
Steve Morse Band zainaugurował swoja dyskografię od longplaya „Introduction” z 1984 roku, a rok później „poprawił” swoją lokatę rankingową albumem „Stand Up”. Obie te płyty postanowił przypomnieć w jednym zestawie label BGO Records i we wrześniu 2015 na rynku ukazała się publikacja, zawierająca wymienione płyty długogrające, dokument przedstawiający nieco inne oblicze Steve’a Morse’a, odbiegające nieco od obrazu hard rockowego gitarzysty w Purpurowych barwach. Ten jego inny wizerunek artystyczny różni się głównie tym, że balansuje na granicy kilku trendów stylistycznych, połączonych w jeden spójny organizm muzyczny, śmiem twierdzić, że bardziej wielowymiarowy i ambitny.
„Introduction” to album wyłącznie instrumentalny, stanowiący fuzję kilku gatunków z wiodącym bluesem rodem z Południa USA. Zarejestrowany materiał pozwala na konkluzję, że Morse to nie tylko gitara, lecz także syntezator czy organy. Istotnym czynnikiem jest także fakt, że gitarzysta „otoczył się” doskonałymi warsztatowo współpracownikami, którzy bynajmniej nie stanowią wcale tła dla popisów głównego bohatera, a ten nie próbuje totalnie zdominować przestrzeni instrumentalnej, spychając innych wykonawców na peryferie albumu. Z tego też powodu słuchacze mają okazję posłuchać kilku partii solowych basisty Jerry Peeka, który „dochodzi do głosu” najwyraźniej w takich nagraniach jak „Cruise Missile”, „General Lee” czy w trzyczęściowym „Huron River Blues”. Nie jestem zagorzałym fanem klimatów bluesowych, a to one przeniknęły na wskroś do struktury kompozycji, ale obiektywnie przyznać muszę, że pomimo upływu lat nie mam kłopotu z akceptacją artystycznych preferencji Morse’a. Podobnie rzecz ma się z komponentami country charakteryzującymi niektóre utwory, także ten ostatni na płycie, wyżej wymieniony „Huron River Blues”. Początkowe fanfary nadają temu fragmentowi wymiar epicki, czyniąc go hymnicznym. Ale po kilkunastu sekundach „wchodzi” gitara elektryczna Steve’a i w tym momencie nikt już chyba nie ma wątpliwości, że poruszamy się po terytorium elektrycznego bluesa, a główny bohater obok czystego brzmienia gitary wprowadza elementy syntezatora gitarowego. Na pewno nie jest to kawałek łatwy w odbiorze, pozbawiony jakiegoś spektakularnego rytmu, czy łatwej do zapamiętania melodii. Królem jest raczej sztuka wykonawcza, chociaż po czwartej minucie partia solowa pokazuje „pazurki”. Zdumiewające jest także wprowadzenie do niektórych akapitów cytatów z muzyki klasycznej epoki baroku albo renesansu, z akcentami chorału. Przykładem potwierdzającym tezę jest krótki i podniosły „The Whistle”. Natomiast najbardziej energetycznym i wirtuozerskim utworem wydaje się być otwierający program Cruise Missile”, w którym tempo dyktują wszyscy trzej instrumentaliści, tworzący spójny ensamble, a solowe popisy Morse’a i Peeka mogą wywołać wyłącznie uznanie w odniesieniu do klasy obu gitarzystów. W tym utworze notujemy także chyba najwięcej przemian, zwrotów akcji, emanującej energii podbudowanej motoryczną pracą perkusji. Kilka słów należy się jeszcze kompozycji z pozycji „7” zatytułowanej „Mountain Waltz”, z zaproszonym ze składu Dixie Dregs T.Lavitzem na fortepianie. I to właśnie ten artysta stawia na tym utworze swoją indywidualną pieczęć. Brzmienie fortepianu towarzyszy słuchaczom od początku do ostatniego akordu, czasami schowane za delikatne i spokojne wstawki w stylu fusion gitary, innym razem na pierwszej linii w wysokiej jakości partii, w której odczytać można także pewne inklinacje wykonawcy do fraz jazzujących. To zdecydowanie najbardziej nastrojowy song całego zestawu nagrań, tak jakby główny aktor postanowił dać odpocząć odbiorcom po wcześniejszych, intensywnych i dynamicznych galopadach gitarowych.
W porównaniu do debiutu Steve Morse Band na „Dwójce” doszło do kilku istnych zmian. Szef przedsięwzięcia artystycznego postanowił zaprosić znamienite grono gości, którzy zadbali o znaczące poszerzenie spektrum brzmienia. Przede wszystkim wprowadzono wokale i to nie epizodycznie, bo w czterech z w sumie dziewięciu kompozycji. W nagraniach pojawia się także trzech różnych, wybitnych gitarzystów towarzyszących Steve’owi. Wśród nich Peter Frampton, wyróżniająca się postać Ery lat 70-tych i spiritus movens świetnej kapeli z tamtych czasów Humble Pie, później autor blisko dwudziestu albumów solowych (ostatni z roku 2010). Także Eric Johnson, gitarzysta studyjny uczestniczący w nagraniach takich artystów jak Cat Stevens, Carole King, koncertowy członek sławnego gitarowego trio G3 w składzie Satriani- Vai- Johnson, artystycznie aktywny do dzisiaj (ostatni longplay z roku 2014). W instrumentarium pojawiają się także skrzypce oraz znany ze ścieżek albumu „Introduction” T.Lavitz na fortepianie. Zachodzi proste, logiczne pytanie, co przyniosły powyższe przemiany? Głównie istotne poszerzenie oferty brzmienia, co z kolei wpłynęło na większą różnorodność zarejestrowanego materiału, który stracił swoją pierwotną surowość. Ale nie jestem do końca przekonany, czy taki zabieg przyczynił się do wzrostu poziomu artystycznego prezentowanej muzyki. Na pewno w przestrzeni „wypłynęło” większe bogactwo dźwięków, które „przymuliły” rolę hegemona Steve’a Morse’a, który przestał występować w roli gitarowego naturszczyka z amerykańskiego Południa, co z kolei stanowiło cechę wyróżniającą twórczość kierowanego przez niego bandu. Z drugiej strony nadużyciem byłoby ocenianie zawartości płyty w kategoriach „słaba”, bo realia wyglądają inaczej. Kilka utworów wywołuje ciarki swoją instrumentalną wirtuozerią. Pierwszy z brzegu przykład to kompozycja z udziałem skrzypka Marka O’Connora, „Pick Your Position”. Można się krzywić na country, ale figury, jakie „wywijają” gitara i skrzypce w tym dynamicznym i szybkim kawałku mogą budzić wyłącznie podziw. Świetny jest także folkowo rockowy „English Rancher”, bardzo melodyjny, ciepły brzmieniowo, kandydat na przebój. A partia solowa gitary Morse’a palce lizać! Uwagę zwraca również kompozycja „Travels of Marco Polo”, prawie sześć minut bardzo dobrego grania, utwór, w którym Steve na wstępie zasiada za klawiaturą organów, nieco później sięga po gitarę akustyczną i naturalnie prowadzi klarowne partie z wykorzystaniem gitary elektrycznej. Od startu słuchacz „odkrywa” nieco epicki klimat, urozmaicone tempo, fanfarowe eksplozje nawiązujące do…dzieł Keitha Emersona i trio ELP. Stylistycznie znika blues, country, a pojawia się w polu widzenia chyba rock progresywny, eklektyczny jak diabli, ale jednak. Gęste brzmienie, umiejętnie regulowane tempo i niezła linia melodyczna mają wszelkie szanse przyciągnąć uwagę słuchaczy. Bonusem są w niektórych frazach akcenty orientalne przywołujące w pamięci kulturę Dalekiego Wschodu. Z jednej strony można tę kompozycję potraktować jako udaną próbę eksperymentu, ale jest jeszcze inny, negatywny aspekt, mianowicie charakterystyka tego kawałka „rozwala” kompletnie spójność longplaya, nie pasując zupełnie do dotychczasowego country- blues- rockowego wizerunku autora. Kwestią gustu jest nastawienie do tego utworu, zapewne część odbiorców zrobi „wielkie oczy” ze zdumienia, że Morse, gitarzysta z krwi i kości „wydziergał” coś takiego, pozostali mogą zrobić minę jak po zjedzeniu cytryny. Wart wzmianki jest także instrumentalny „Golden Quest”, rockowy, gitarowy song, możliwość dla Morse’a do zademonstrowania instrumentalnej wszechstronności i gitarowej perfekcji, zarówno we frazach elektrycznych, jak też będących w mniejszości akustycznych, o różnej konfiguracji brzmienia. Ostatni akt płyty, czysto instrumentalny, o tytule „Unity Grain”, posiada jednoznacznie liryczną nastrojowość, oraz rosnącą w miarę upływu czasu intensywność. Utwór ten luźno nawiązujący do muzyki renesansowej, proponuje najpierw temat fortepianowy, po nim akustyczno- gitarowy, a w części drugiej monolog na gitarę elektryczną. Znalazło się nawet miejsce na krótkie wejście basu.
Jak wypadają piosenki, każda z innym wokalistą? Różnie! Szału nie ma, do katastrofy też daleko. Ot słucha się tego przyjemnie, ale żeby poruszyć pokłady emocji, to już na pewno nie. Taki dosyć typowy rock mainstreamowy. Każdy z songów oznaczonych na trackliście kolejno numerkami 1, 3, 4 i 6 stara się wyeksponować dosyć przebojowy wątek melodyczny, ale żaden nie zawiera cech, które pozwoliłyby zatrzymać je w pamięci. Każdy song brzmi trochę jak polukrowane i kuszące oczy ciastko, ugryzione traci sporo ze swojego czaru. Czyli jednym słowem posłuchać można, ale spodziewać się magicznych sztuczek trudno.
Wydawnictwo BGO ma moim zdaniem przede wszystkim walor edukacyjny. Nie sądzę, żeby znaczna część fanów Deep Purple wybierających się na polskie koncerty wiedziała, że Purpurowy gitarzysta Steve Morse ma w swojej biografii tak bardzo odbiegające od hard rocka publikacje płytowe. Można je potraktować jako ciekawostki, przy okazji poznać kierunek innych indywidualnych zainteresowań artysty niż te z rodzimego bandu. Nadmiaru zachwytów zapewne nie będzie, bo obiektywnie oceniając oba longplaye stworzone w pierwszej połowie lat 80-tych lokując się na średnim poziomie, bez zaskakujących zdarzeń, potwierdzają także fakt, o którym wszyscy doskonale wiedzą, że Steve Morse solo to wszechstronny gitarzysta, profesjonalista w każdym calu, o błyskotliwej technice.
Ocena 3.5/ 6
Włodek Kucharek