Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 91sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

ZEPHYR - Going Back To Colorado/ Sunset Ride

 

(2015 BGO Records)

Autor: Włodek Kucharekzephyr-goingbacktocolorado-sunsetride m

Tracklist:
„Going Back To Colorado” (1971 Warner Bros Rec./ 2015 BGO Records)
Going Back To Colorado
Miss Libertine
Night Fades Softly
The Radio Song
See My People Come Together
Showbizzy
Keep Me
Take My Love
I’ll Be Right Here
At This Very Moment
   
SKŁAD:
David Givens (bas/ wokal „Miss Libertine”)
Bobby Berge (perkusja)
Tommy Bolin (gitary akustyczne i elektryczne/ gitara 12- strunowa/ wibrafon)
Candy Givens (fortepian/ wokal/ harmonijka)
John Faris (organy/ fortepian/ saksofon sopranowy/ flet/ wokal „Take My Love”)
GOŚCIE:
Paul Conley (syntezator Mooga „Night Fades Softly”)
Eddy Kramer (fortepian/ klawinet/ perkusja)
Albertine Robinson, Eileen Gilbert, Tasha Thomas (wokal0
Paul Fleisher (saksofony „The Radio Song”)
Buzzy Linhart (wokal „The Radio Song”)
Gerard „Ginger Face” McMahon (wokal)
    
„Sunset Ride” (1972 Warner Bros Rec./ 2015 BGO Records)
I’m Not Surprised
Someone To Chew
High Flying Bird
No Time Lonesome
Moving Too Fast
Sold My Heart
Sierra Cowgirl
Chasing Clouds
Sunset Ride
Winter Always Finds Me
    
SKŁAD:
Candy Givens (wokal/ harmonijka)
David Givens (bas/ wokal)
Dan Smyth (organy/ fortepian)
P.M.Wooten (perkusja)
Jock Bartley (gitara/ wokal)
John Alfonce (konga)
   
Zefir to w mitologii greckiej bóg i uosobienie wiatru zachodniego. Wiosną budził do życia przyrodę, a upalnym latem przynosił orzeźwiające ochłodzenie. Taką oryginalną nazwę zapożyczył także na własne potrzeby rockowy skład, założony na początku 1969 roku przez grupę młodych ludzi w wieku 17- 20 lat, w Colorado USA. Muzyczne żółtodzioby postanowiły grać hard rock na fundamencie bluesa, ale takie założenia po pewnym czasie zarzucono poszerzając znacząco spektrum stylistyczne.  Od pierwszego dnia ruszyli na podbój Ameryki z zamiarem koncertowania , gdzie się da, występy plenerowe, kluby rockowe, oceaniczne plaże, kurorty narciarskie, wesela (!!!), wszędzie tam, gdzie był dostęp do prądu. Grać! Grać! Grać jak najwięcej! Takie było pierwotne założenie. Często występowali jako jeden z suportów, innym razem sami byli gwiazdą wieczoru. Ponieważ dawali publiczności zawsze show, stali się w krótkim okresie „gorącym towarem” w wersji live. Po latach BGO Records postanowiło wskrzesić pamięć o grupie, która pozostawała aktywna fonograficznie przez piętnaście lat (1969- 1984) i wypromowała kilku solidnych muzyków, wśród nich Tommy Bolina, gitarowego obieżyświata, który większości fanów rocka znany jest ze współpracy z Deep Purple, w latach 1975-1976, z okresu powstania albumu „Come Taste The Band”, krótko przed kilkuletnim zawieszeniem działalności grupy. Ale Zephyr to nie tylko Bolin, gdyż w pracach zespołu uczestniczyło wielu muzyków, między innymi charyzmatyczna wokalistka Candy Givens, której występy na scenie przeobrażały się w improwizowane spektakle, jej mąż David, grający na gitarze basowej, czy klawiszowiec John Faris, albo cała koalicja instrumentalistów i wokalistów zaproszonych do realizacji drugiego longplaya w dyskografii „Going Back To Colorado”. Ale do tego multikulturowego składu osobowości muzyki z przełomu lat 60-tych i 70-tych niebawem powrócimy. Sądzę, że nie będzie to z mojej strony zabieg deprecjonowania wartości artystów skupionych wokół projektu Zephyr, ale na chwilę chciałbym się skoncentrować na dwóch wykonawcach, którzy wyprzedzili pozostałych w klasyfikacji prezentowanej charyzmy i dokonań stricte artystycznych. Dwójka ta posiada także inną cechę wspólną, mianowicie zakończyła swoją błyskotliwą karierę na dosyć wczesnym etapie rozwoju, a przeszkodą okazała się śmierć. Mowa naturalnie o Candy Givens i Tommym Bolinie. Wymieniona artystka to przykład zmarnowanej szansy w wokalistyce rockowej, dama, która traktując dosyć luźno i lekceważąco dar życia, doprowadziła do zniszczenia zarówno siebie jako człowieka, jak również swojego ponadprzeciętnego talentu. W tamtych czasach skutecznie rywalizowała potencjałem wokalnym z inną tragiczną postacią w muzyce rockowej, znaną z genialnego głosu, ekspresji na scenie i emocjonalnych występów, Janis Joplin. Candy Givens była równie utalentowana, równie ekscentryczna, oraz żywiołowa. Tak jak Janis, Candy także „wybrała” drogę narkotykowej samodestrukcji, porzucając logiczne myślenie na rzecz dążenia do samozniszczenia. Organizm wytrzymał do roku 1984, zmarła w 37 roku swojego życia. Odsuwając jednak aspekty psychologiczne skoncentrujmy się na jej dokonaniach artystycznych. Na tym polu była samorodnym diamentem, choć ogólnoświatowej sławy nie zdobyła. A potrafiła przekazać sens każdego songu szepcząc, śpiewając melodyjnie i delikatnie jak anioł, by za moment zadziwić wszystkich „rasowym” bluesidłem, w manierze Big Mamy Thornton (1926- 1984),  albo niepostrzeżenie zaintonować song w stylu wielkiej Niny Simone (1933- 2003), która swobodnie przekraczała granice różnych stylów, od rhythm and bluesa, przez gospel i soul, aż po jazz. Candy Givens, dysponując bogatą paletą umiejętności, swobodą operowania głosem wykorzystywanym jak instrument osiągała niesamowite efekty. Drugim filarem formacji Zephyr był oczywiście Tommy Bolin, który w podobny sposób jak Candy zmarnował swój kosmiczny talent, opuszczając ziemski padół po 25 latach życia. Nie będę nawet próbował udowodnić klasy artystycznej Bolina, bo takie postępowanie przypominałoby  wyważanie otwartych już drzwi. Wspomnę tylko, że Bolin zdobył sobie szacunek w branży jako gitarzysta niesamowitą wszechstronnością. Grał wirtuozersko nie tylko hard rocka i bluesa, o czym jest powszechnie wiadomo, ale próbował także, z powodzeniem, swoich sił w dziedzinie jazzu i muzyki fusion, współpracując z Billym Cobhamem, świetnym perkusistą znanym głównie ze składu guru jazzu Milesa Davisa, oraz ze znakomitej grupy jazz- rockowej The Mahavishnu Orchestra, oraz amerykańskim perkusistą Alphonse Mouzonem, którego dyskografia dosłownie poraża rozmachem, nie zapominając o jego flircie z zespołem The James Gang. Nie przywołuję faktów oczywistych, także tego, że Bolin zaliczył wprawdzie epizod, ale znaczący, w składzie Deep Purple.
MUZYKA
Rzut okiem na tracklistę mówi wszystko o zawartości wydawnictwa BGO Records. Na każdym longplayu dziesięć utworów o łącznym wymiarze czasowym charakterystycznym dla tradycyjnego winyla. Płyta „Going Back To Colorado” prezentuje się bardzo eklektycznie, a ta różnorodność wynika z kilku czynników. Instrumentarium, bardzo szerokie, pozwalające na bardzo swobodne kształtowanie brzmienia, ponieważ obok tradycyjnych rockowych gitar, perkusji, czy klawiszy, utwory wspomagają instrumenty dęte (flet, saksofony), harmonijka, rzadki w muzyce rockowej „sprzęt” klawiszowy w postaci klawinetu, także uzupełniający partie bębnów instrument perkusyjny wibrafon. Bonusem są urozmaicone partie wokalne, których autorką jest najczęściej Candy Givens, ale w niektórych piosenkach towarzyszą jej inni wykonawcy.
Płytę otwiera kompozycja tytułowa. Nie jestem wielkim fanem tego typu songów, mam także taki defekt, że słabo akceptuję dominację harmonijki ustnej w spektrum brzmienia, a tak wygląda ta kwestia w tym utworze, który jest, powiedziałbym, bardzo naturalistyczny, oddaje specyfikę bluesa ze źródeł delty Missisipi, powiązany z country bluesem i w szerszej perspektywie z amerykańskim folkiem. Partie wokalne są bardzo surowe, a Candy Givens śpiewa z lekką chrypką, w emocjonalnym, intensywnym tonie. Nie wiem, czy prawidłowo „wyłowiłem” z tej całej kaskady dźwięków, ale wydaje mi się, że zastosowano także gitarę slide. Całość uzupełnia „dzika” partia „rozklekotanego” fortepianu. Jednak jeden czynnik nie ulega wątpliwości, że jest to nagranie niezwykle energetyczne, dynamiczne, utrzymane w wysokim tempie. Odbiór jest sprawą gustu, ale mam wrażenie, że to typowy przedstawiciel kultury amerykańskiej. „Miss Libertine” oferuje gwałtowny przeskok do zupełnie innego zakresu stylistycznego. Od pół- akustycznego, kilkunastosekundowego prologu, przez kapitalne partie wokalne, rewelacyjną linię melodyczną i niuanse brzmieniowe, krótki gitarowy riff, organowy pasaż, wyrazisty rytm. Pomimo faktu, że piosenka trwa nieco ponad trzy minuty, nikt nie może się spodziewać, jakie zwroty akcji muzycznej proponuje zespół, który w części środkowej zwalnia na maksa, żeby następnie „uderzyć” ze zdwojoną energią. Takich niespodzianek naliczymy na albumie multum, niekiedy wręcz szokujących, bo jak inaczej nazwać „Nights Fades Softly” z obłąkańczym saksofonem podlanym psychodelicznym sosem. Przez pierwsze dwie minuty dociera do naszych uszu wręcz kakofonia dźwięków, po czym bez ostrzeżenia z gęstej, poszarpanej zawiesiny wyłania się jak piękna panna, wokal Candy Givens, ujmująco łagodny i piękny, tak jakby otrzymał zadanie, uwieść słuchacza. A to nie jedyna niespodzianka, którą obiecują nagrane utwory. A jest jeszcze zjawiskowy „Take Me Love”, w którym Miles Davis spotyka Jefferson Airplane, klasycznie brzmiący fortepian, szalone solo saksofonowe, akcenty wibrafonu i nieziemski wokal prowadzący wspaniały temat melodyczny. Piękny, klimatyczny kawałek! A co Państwo powiedzą, jak wysłuchają blisko 6- minutowego „At This Very Moment” w finale albumu? Psychodeliczna partia fortepianu, precyzyjna i do bólu uporządkowana perkusja i Candy Givens, która uwodzi barwą swojego głosu, szepcząc, mówiąc, zwalniając bieg songu, by za chwilę nieznacznie przyspieszyć  i melodyjnie śpiewając zachowywać się tak, jakby przychodziło jej to  bez najmniejszego wysiłku. Przestrzeń wypełniają także dziwne efekty specjalne, które najłatwiej odnaleźć w space rockowych spektaklach Hawkwind. Jak się daje powiązać jednym mianownikiem taką rozpiętość stylistyczną, to już zagadka Zephyr. Także pozostałe komponenty programu domagają się uznania, a czynią tak nie bez powodu. Każdy ma to „coś” przyciągające uwagę, śliczne partie organowe, głos Candy solo bądź z towarzyszeniem chórku, tak, jak ma to miejsce w „I’ll Be Right Here”, sporo fragmentów fortepianowych, umiarkowanie w serwowaniu gitar, stąd bardzo wyważone proporcje brzmienia, bez dominacji jakiegokolwiek członka instrumentarium. Ale autorzy materiału byli zapewne świadomi, jakim skarbem dysponują przed mikrofonem i trudno się dziwić, że postanowili ten diament wyeksponować. Z bardzo dobrym skutkiem. Przyznam, że to mój pierwszy kontakt z dorobkiem fonograficznym Zephyr i jestem pod wielkim wrażeniem sztuki wokalnej Candy Givens, prawdziwej mistrzyni w operowaniu głosem, która w każdym momencie płyty wie, co i jak należy zaśpiewać, żeby słuchacz rozdziawił usta w niemym zachwycie. Jak sięgną Państwo po omawiany pakiet nagrań, czeka na Państwa dokładnie taka sama reakcja, która przydarzyła się mojej osobie , szczęka do samej podłogi.
Drugi longplay w edycji BGO „Sunset Ride” jest równie dojrzały jak poprzednik, zmieniają się jednak niektóre składniki, które miały istotny wpływ na ostateczny kształt płyty. Najważniejsza zmiana dotyczy stanowiska gitarzysty, gdyż schedę po T. Bolinie przejął nie tak charyzmatyczny Jock Bartley.  W składzie pojawił się także nowy instrument perkusyjny, kongi i ich „opiekun” John Alfonce. Jednak słuchając „otwieracza” „I’m Not Surprised” trudno poczuć się zaskoczony, gdyż wszystkie elementy układanki są jak najbardziej na miejscu, piękne organy, dynamiczne akordy fortepianu, w niektórych fragmentach „odzywająca” się harmonijka, solidna gitara, elastyczna sekcja rytmiczna sterująca rytmem według potrzeb, czarujący głos. To wszystko atuty Zephyr potwierdzające się także w bluesowym „Someone To Chew”. W numerze trzecim pewnym zaskoczeniem jest jazzujący fortepian, wykorzystane kongi, kołysankowe tempo i soczysta partia gitary w części środkowej. Truizmem byłoby podkreślanie walorów wokalnych, bo Candy Givens roztacza absolutną magię. Porównując cały zestaw piosenek stanowiący zawartość „Sunset Ride” z albumem poprzednim, mam chwilami wrażenie, że jego brzmienie jest łagodniejsze, mniej zadziorne, bardziej uporządkowane, pozbawione „brudu”. Przykładów wspierających taką tezę znajdziemy sporo, „High Flying Bird”, „No Time Lonesome” czy „Sold My Heart”. W tych dwóch ostatnich utworach pojawiają się także duety wokalne, wnoszące pewną nowość do struktury wokalnej. Zwraca także uwagę bardziej jednoznaczny, wyrazisty styl większości piosenek, w których wyróżnić można odniesienia do jazzu „High Flying Bird” czy „Moving Too Fast”, którego wpływ można zidentyfikować między innymi w partiach fortepianu. W katalogu nagrań z albumu „Sunset Ride” nie mogło także zabraknąć nawiązania do muzyki country, a ładna ballada „No Time Lonesome” obok czarującej melodii i świetnego duetu głosów, oferuje „kansasową” partię skrzypiec. Praktycznie w każdym kawałku swoją obecność zaznaczają klawisze, reprezentowane przez fortepian i organy. Ten drugi składnik instrumentarium szczególnie urodziwie wypada w magicznej kompozycji „Chasing Clouds”, która snuje się od pierwszych dźwięków leniwie, nabierając wraz z upływającym czasem nieco wigoru, a punktem kulminacyjnym jest zdecydowanie fragment po trzeciej minucie, gdy gitara i Hammondy prowadzą instrumentalną rywalizację, którą doprawdy trudno rozstrzygnąć. Zarówno John Faris, jak też nowy nabytek Jock Bartley spisują się wyśmienicie, dodając sporo dynamiki w części finałowej. Godny uwagi każdego słuchacza rozdział płyty. Tytułowy „Sunset Ride” wkracza na ścieżki nieco eksperymentalne, bo Candy Givens forsuje kapitalną partię, wokalizę eksponującą moc głosu, jego skalę i nieprzeciętne umiejętności w operowaniu głosem. Niesamowity klimat tworzy brzmienie perkusyjnych talerzy, także nieco szalony fortepian dokłada swoje akcenty, „wpychając” kompozycję w ramy psychodelii. Równie innowacyjny wydaje się być zamykający zestawienie, blisko 6-minutowy „Winter Always Finds Me”, utrzymany w nastrojowości niepokoju, z perkusyjnymi pogłosami, dzwonkami, tworzącymi gęstą, improwizacyjną fakturę dźwięków. Z tego pozornego bezładu, dopiero po 2:30 wyłania się spokojny wokal Candy Givens. Systematycznie utwór nabiera instrumentalnego tempa, a uczestnikami dynamicznej fiesty zostają także kongi, fortepian elektryczny (skojarzenia z dziełami Chicka Corei i Herbie Hancocka), sporo efektów specjalnych. I gdy słuchacz nabiera apetytu na rozbudowaną partię instrumentalną, następuje nagle niespodziewane cięcie i nastaje cisza. Szkoda wielka szkoda, że muzycy nie pociągnęli tematu, chociaż wydaje się, że technicznie byłoby to niemożliwe, gdyż nominalna strona „B” poczciwego winyla nie dysponowała już wolną przestrzenią dźwięku. W tym ostatnim akapicie Zephyr zbliżył się do najlepszych wzorców psychodelicznych i muzyki fusion, balansując na granicach wielu ścieżek stylistycznych. Doprawdy „Winter Always Finds Me” spełnia oczekiwania nawet wybrednych gustów, stanowiąc jeden z filarów publikacji „Sunset Ride”.
Jak wspomniałem powyżej Zephyr był dla mnie do tej pory nieodkrytą kartą. Po wysłuchaniu muzyki z dwóch longplayów tworzących wydawnictwo BGO Records mogę każdemu bez wahania zarekomendować dokonania artystyczne państwa Givens i pozostałych współpracowników, bo spełniają one parametry sztuki muzycznej i profesjonalizmu w każdym calu. Na oby płytach znaleźć można multum wysmakowanych partii wokalno- instrumentalnych, popartych wysokimi umiejętnościami indywidualnymi występujących artystów rockowych. Pomimo różnorodności stylistycznej cały materiał jest bardzo spójny, konsekwentnie zaprojektowany i precyzyjnie wykonany. Dlatego nie pozostaje nic innego, jak tylko sięgnąć po to wydawnictwo, cenne szczególnie dla fanów rocka lat 60-tych i 70-tych, choć także wielbiciele nowoczesności znajdą tutaj dużo rozwiązań bliskich swoim upodobaniom.
Ocena 4.5/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5434803
DzisiajDzisiaj635
WczorajWczoraj5734
Ten tydzieńTen tydzień9835
Ten miesiącTen miesiąc32651
WszystkieWszystkie5434803
3.231.219.178