Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

THE MOODY BLUES - The Magnificent Moodies

 

(1964 Decca (mono); 1988 CD Decca; 1992/2006 Remaster Repertoire; 2015 Remaster Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek

the-moody-blues-the-magnificent-moodies

Tracklist:
CD 1:
The Magnificent Moodies: Remastered
1.I’ll Go Crazy
2.Something You Got
3.Go Now!
4.Can’t Nobody Love You
5.I Don’t Mind
6.I’ve Got A Dream
7.Let Me Go
8.Stop
9.Thank You Baby
10.It Ain’t Necessarily So
11.True Story
12.Bye Bye Bird
 
Bonus Tracks:
13.Lose Your Money (But Don’t Lose Your Mind)
14.Steal Your Heart Away
15.Go Now! (First Version)
16.It’s Easy Child
17.I Don’t Want To Go On Without You
18.Time Is On My Side
19.From The Bottom Of My Heart (I Love You)
20.And My Baby’s Gone
21.Everyday
22.You Don’t (All The Time)
23.Boulevard De Madeleine
24.This Is My House (But Nobody Calls)
25.People Gotta Go
26.Life’s Not Life
27.He Can Win
 
CD 2
Previously Unreleased Sessions 1964-1966
The July 1964 Olympic Studios Sessions:
1.Go Now! (Second Version)
2.Lose Your Money (But Don’t Lose Your Mind) (Early Version)
3.Steal Your Heart Away (First Version)
4.I’ll Go Crazy (First Version)
5.You Better Move On
6.Can’t Nobody Love You (First Version)
7.23rd Psalm
 
The 1965 BBC Radio Sessions:
8.Go Now!
9.I Don’t Want To Go On Without You
10.I’ll Go Crazy
“Saturday Club” Session- BBC Light Programme, Recorded 12 kwietnia 1965
11.From The Bottom Of My Heart (I Love You)
12.Jump Back
“Saturday Club” Session- BBC Light Programme, Recorded 3 maja 1965
13.I’ve Got A Dream
14.And My Baby’s Gone
“Saturday Club” Session- BBC Light Programme, Recorded 1 czerwca 1965
15.It’s Easy Child
16.Stop
17.Everyday
„Saturday Club” Session- BBC Light Programme- Recorded 21 września 1965
18.You Don’t (All The Time)
19.I Want You To Know
 
“Saturday Club” Session- BBC Light Programme- Recorded 9 listopada 1965
The Denny Cordell Sessions:
20.Sad Song
21.This Is My House But Nobody Calls (First Version)
22.How Can We Hang On To A Dream (First Version)
23.How Can We Hang On To A Dream (Remake)
24.Jago & Jilly
25.We’re Broken
26.I Really Haven’t Got The Time (September 1966 Version)
27.Red Wine
28.This Is My House But Nobody Calls (Stereo Mix)
 
Skład:
Denny Laine (gitary/ harmonijka/ wokal)
Mike Pinder (fortepian/ organy/ wokal)
Clint Warwick (bas/ wokal)
Ray Thomas (perkusja/ flet/ harmonijka/ wokal)
Graeme Edge (perkusja/ wokal)
 
            Uff! Dawno, a nie pamiętam, czy w ogóle w historii mojego „słowotwórstwa” zdarzyło mi się pisać takie kolumny tytułów, stanowiących program wydawnictwa płytowego. Ludzie z Esoteric Recordings/ Cherry Red Records dokonując wyboru nagrań, zarówno tych bonusowych na dysku pierwszym, jak też tych, które szczelnie wypełniły tracklistę dysku drugiego, przetrząsnęli skrupulatnie chyba wszystkie dostępne źródła w poszukiwaniu wersji, o których zapomniano, bądź „wykopano” z piwnic archiwów fonograficznych. A ponieważ chodzi o nagrania pochodzące z połowy lat 60-tych, to wiele z nich zarejestrowanych zostało z wykorzystaniem wówczas dostępnych technologii, a to oznacza, że dostępne były wyłącznie w monofonicznym systemie zapisu dźwięku. Ot, taka ciekawostka, chociaż przyznać należy, że słuchając współcześnie monofonii, odczuwamy pewien dyskomfort oraz nie potrafimy ukryć, że takie wersje brzmią archaicznie. Jednak nie jest to oczywiście „wina” macherów z wytwórni, gdyż ci dołożyli wszelkich starań, żeby słuchacze otrzymali w miarę możliwości dokument rzetelnie oddający ówczesne kompozycje bohatera recenzji, czyli zasłużonej grupy The Moody Blues. Akurat tak się składa, że niedawno miałem okazję pisać o innej legendzie, Procol Harum, która wypłynęła na szerokie wody „szoł” biznesu genialnym przebojem „A Whiter Shade Of Pale”, a po tym wydarzeniu nastąpił artystyczny rozwój formacji. Analizując przebieg kariery The Moody Blues dostrzec można pewne podobieństwa, ponieważ także ta formacja zasłynęła na początku kariery wyśmienitym przebojem, „Nights In White Satin”, który przyniósł grupie zasłużoną sławę. Oczywiście istnieje wiele zasadniczych różnic, a jedna z nich natury formalnej polega na tym, że ta kompozycja stanowiła część składową drugiego longplaya The Moody Blues, powszechnie znanego, określanego często jako pierwszy prawdziwy album rocka progresywnego i symfonicznego, „Days Of Future Passed” (1967). Powstało wiele wersji utworu „Nights In White Satin”, od singlowej czyli krótszej po rozbudowaną z orkiestrą symfoniczną, każda stanowi olbrzymie przeżycie estetyczne, należąc do kanonu kompozycji ponadczasowych. Ale nie o drugim albumie grupy będzie mowa w tym artykule. Wracamy szybciutko do meritum czyli debiutu płytowego. Został on przypomniany także z bardzo prozaicznego powodu, mianowicie od daty jego publikacji mija w tym roku równo pięćdziesiąt lat! Proszę sobie uświadomić, pół wieku! Ale The Moody Blues debiutując myślał według zupełnie innych kategorii twórczych. Przecież nie wolno zapominać, że była to epoka działalności artystycznej legendy The Beatles, zespołu, który wydał od 1965 roku sześć pełnowymiarowych albumów studyjnych, z tym największymi, tworzącymi historię rocka. Startowali także Procol Harum, od dwóch lat istnieli The Yardbirds, za Oceanem tworzył już jeszcze wtedy anonimowy Jimi Hendrix, rozpoczęli swoje dzieło The Doors, a niebawem „do boju” na dźwięki wyruszył wspaniały Cream. Można by tak wyliczać nazwiska, nazwy, przypominać dzieje muzyki rockowej. Ale była jeszcze druga strona muzyki rozrywkowej. W USA występował Elvis Presley przedstawiciel rockabilly, działał James Brown, wokalista rhythm and bluesowy, także soulowy, dalej The Beach Boys i The Mamas And The Papas, które stawiały czoła brytyjskiej inwazji. Pisząc ten komentarz nie czynię tego, żeby zanudzić Czytelników, choć może niektórzy ziewają już przeciągle. Chciałbym tylko uświadomić, w jakich warunkach rodził się fenomen The Moody Blues, w jakim otoczeniu dojrzewali muzycy, ile różnych trendów artystycznych, kierunków muzycznych oddziaływało na ich światopogląd. Ostatnie twierdzenie jest także formą wyjaśnienia, dlaczego na debiutanckiej płycie The Moody Blues tyle różnych wpływów, niekiedy różniących się znacznie od siebie, stanowiących w pewnym sensie lustro, w którym odbijały się różnorodne odłamy sztuki muzycznej i pop kultury. Stawiając kropkę na tym „ciągu” informacyjnym nadmienię tylko, że także wtedy kiełkowały pierwsze zwiastuny rock’n’rolla w polskiej muzyce rozrywkowej, nazywane swojsko bigbitem, który czerpał całymi garściami z zagranicznych wzorców, przystosowując je do zgrzebnych warunków kraju nad Wisłą.
            The Moody Blues po premierze debiutanckiej płyty dojrzał szybko i dwa lata później oddał w ręce zachwyconej publiczności kapitalny, wtedy wręcz rewolucyjny album „Days Of Future Passed”. Ale to już inna bajka. Oryginalne winylowe wydawnictwo „The Magnificent Moodies” to istny tygiel cudzych pomysłów. Z dwunastu kompozycji w programie podstawowym longplaya tylko cztery są autorstwa muzyków The Moody Blues, a konkretnie duetu Denny Laine i Mike Pinder. A reszta zaadoptowana została przez rockmanów z dorobku takich artystów amerykańskich jak James Brown, Chris Kenner, Larry Banks, Jeff Barry, Sonny Boy Williamson II, George Gershwin. Tygiel stylów, od rhythm and bluesa, przez blues, pop aż do muzyki poważniejszej, o czym za moment, przy szczegółowej analizie wybranych komponentów albumu. Taka rozpiętość stylistyczna rozbija dosyć skutecznie spójność materiału, obniżając poziom artystyczny. Ponieważ mam już swoje lata, dorastałem wraz z rozwojem i zmianami w muzyce rockowej, potrafię, tak mi się przynajmniej wydaje, docenić wysiłki kwintetu The Moody Blues w próbie zaistnienia na rynku fonograficznym. Ale uczciwie muszę przyznać, że do tej muzyki długie lata nie wracałem i  dzisiaj wydaje mi się archaiczna, pokryta grubą warstwą patyny, coś w rodzaju zabytku fonograficznego, urokliwego ale też trochę naiwnego w konfrontacji z rockiem współczesnym. Z tego powodu trudno powiedzieć, że słuchając tych ponad 50 nagrań, uwzględniając różne wersje, tworzących zawartość wydawnictwa, odczuwałem ekscytację bądź nadużywałem wykrzykników, „Och!”, „Ach!” albo „Wow!”. Na pewno tak się nie stało. Wysłuchałem tego obszernego materiału ze spokojem i zrozumieniem, że 50 lat temu panowała inna moda, inaczej wyglądało otoczenie socjalne, na innymi poziomie rozwoju znajdowała się technika w ogóle, o elektronice nie wspominając. Dzisiaj nie odczuwam nostalgii za  tamtymi czasami, ale jestem wdzięczny za te dźwiękowe reminiscencje.
            „The Magnificent Moodies” zaczyna się od „I’ll Go Crazy” typowego numeru rhythm- bluesowego, z charakterystycznym, „rozklekotanym” fortepianem, wokalem prowadzącym i –to moje zdanie- brzmiącym jak „wycięte” ze szkolnego albumu chórkami. Całość, łącznie z jednolitym rytmem i gitarą prowadzącą brzmi trochę zawadiacko, odrobinę pretensjonalnie i naiwnie, oczywiście stosując dzisiejsze kryteria oceny. Niezwykle pozytywnym zaskoczeniem, a piszę te słowa bez wazeliny, jest świeże i wręcz sterylne brzmienie. Nie jestem fachowcem i moja wiedza techniczna takich niuansów zapewne nie pojmie, ale sam zadaję sobie pytanie, w jaki sposób w procesie remasteringu udało się tyle „wycisnąć” z materiału źródłowego, tak, żeby zadowolić współczesnych słuchaczy. Jak już wspomniałem, lata świetlne dzielą mnie od bycia fachurą w tym zakresie, ale był to pierwszy element wydawnictwa, jakość brzmienia, na który zwróciłem uwagę, zaraz po „odpaleniu” dysku w odtwarzaczu. Rhythm- bluesowy, popowy charakter zebranych na longplayu nagrań nie podlega dyskusji. Tym bardziej, że The Moody Blues zaprezentowali na debiutanckiej płycie długogrającej bardzo mało materiału autorskiego, większość to covery, od wspomnianego Jamesa Browna, przez Chris Kennera, Larry Banksa po Sonny Boy Williamsona II i Willie Dixona, którzy poświęcili swoją karierę bluesowi. Strona „A” obejmuje wyłącznie cudze kompozycje, dopiero nominalnie na stronie „B” pojawiają się cztery utwory dwójki Denny Laine/ Mike Pinder, kolejno „Let Me Go”, „Stop”, „Tank You Baby” i „True Story”, którym znacznie bliżej do muzyki pop, a przy skrupulatnych poszukiwaniach odkryć można zapowiedzi, głównie w zakresie klimatu, akcentów nostalgii, trochę sennej atmosfery przyszłego albumu, przykładowo w „Let Me Go”. Ciekawostką może być fragment „It Ain’t Necessarily”, który skomponował sławny kompozytor i pianista amerykański George Gershwin (1898- 1937), a słowa napisała jego siostra Ira Gershwin. Ta przejmująca, dostojna pieśń pochodzi z opery „Porgy And Bess” (1935), a linię wokalną wspaniale poprowadził Ray Thomas. Znakomicie zaaranżowane partie chórków pochodzą z muzyki gospel, a uduchowiona melodia jeszcze to wrażenie wzmacnia. Wokalista wybornie wywiązał się ze swojego zadania tworząc głosem bardzo podniosły nastrój, do którego dostosowali się wszyscy instrumentaliści. Dla mnie osobiście te trzy minuty z sekundami to najbardziej magiczny moment płyty. Trzymając się terminologii sportowej na pozycję numer dwa wytypowałbym wzmiankowany już tytuł „Let Me Go”. A z ostatnim miejscem na „pudle” miałbym kłopot, ale po krótkiej analizie wskazałbym na jedną z dwóch piosenek, przebój utrzymany jednoznacznie w stylu The Beatles „Go Now”, ze względu na jego melodyjność i wyrazistą partię fortepianu albo drugi akapit z twórczości Browna, „I Don’t Mind”, „bujający” bluesowo, taki leniwy, powolny, z fajnymi chórkami i solówką gitary Denny Laine.
Pozostałe nagrania załączone do płyty zasadniczej niewiele odbiegają stylistycznie od wcześniejszych piosenek, część z nich to covery, a sporo też próbek autorskich Laine/ Pinder. Dominuje rhythm and blues. Dysk bonusowy zawiera jeszcze wcześniejsze nagrania, niektóre to inne wersje kompozycji z programu albumu „The Magnificent Moodies”, wczesne, pierwsze. Jest tego tyle, że można się pogubić. Ich wartość „archeologiczna” jest ogromna, muzycznie wypadają miałko i trudno się doprawdy zachwycać tymi starociami. Tym bardziej, że niewiele mają wspólnych cech ze stylem zespołu, który ukonstytuował się dwa lata później. Debiut w wykonaniu The Moody Blues oznacza dosyć nieudolne kroki na polu  muzyki rozrywkowej, sporą dawkę naśladownictwa, brak jasnej wizji kierunku, w którym należałoby pójść, aby stworzyć coś wartościowego. Być może późniejsze zmiany personalne spowodowały radykalny zwrot i stworzenie muzyki, która zachwyciła publiczność. Dwóch nowych członków zespołu, Justin Hayward i John Lodge ustabilizowało skład grupy na długie lata i oznaczało rozkwit znakomitej kariery naznaczonej kilkoma wspaniałymi dokonaniami fonograficznymi.
Odnosząc się do muzycznej zawartości publikacji „The Magnificent Moodies” odczuwam pewien dyskomfort psychiczny. Nie do podważenia jest fakt, że te 12 songów plus bonusy dokumentują okres „niemowlęcy” The Moody Blues, kapeli zasłużonej dla rozwoju muzyki rockowej. Stanowią one także świadectwo braku wyrazistej stylistyki grupy, znajdującej się pod znaczącym wpływem amerykańskiej muzyki rhythm and bluesowej. Kto by w roku 1965 pomyślał, że już niedługo z „brzydkiego kaczątka” rozwinie się wspaniały, dumny „łabędź”. Ale faktów nikt nie zmieni i trudno kogokolwiek zmuszać, żeby zachwycał się czymś, co jest kiepskiej jakości artystycznej ( o profesjonalizmie technicznym fachowców z Esoteric napisałem kilka ciepłych uwag wyżej). Dlatego moja ocena- sumienie mówi, że trochę naciągana- wynika raczej z obiektywnego spojrzenia na program debiutanckiej płyty z perspektywy zmian, które zaszły w muzyce rozrywkowej przez pięć dekad, zapominając na chwilę o niepodważalnych zasługach dla rozwoju ogólnoświatowej sztuki muzycznej zespołu The Moody Blues.
Ocena 3/ 6
Włodek Kucharek
 
Załącznik
Czyli krótki przewodnik po pierwszym rozdziale twórczości The Moody Blues
            The Moody Blues należy do prekursorów rocka symfonicznego i art rocka. Zaliczany do nurtu tzw. „Brytyjskiej Inwazji Rocka”, przez wiele lat obok Rolling Stones i The Who należał do gwiazd pierwszej wielkości, odnosząc liczne sukcesy, także w USA, co wówczas z punktu widzenia nakładów studyjnych płyt długogrających nie było bez znaczenia. Zespół ma na koncie kilkanaście albumów, które wydano łącznie według szacunkowych danych w ilości około 60 milionów sztuk. Dzisiaj już trochę zapomniani, ale w sercach starszego pokolenia fanów rocka pozostali na zawsze, pomimo tego, że po ambitnych albumach lat 60- tych i 70- tych skręcili niebezpiecznie w kierunku muzyki popularnej.
Początki grupy sięgają pierwszych lat 60- tych, gdy sporą popularnością w Birmingham cieszył się band El Riot & The Rebels, założony przez  Raya Thomasa i Johna Lodge. Nieco później dołączył do nich klawiszowiec Mike Pinder, a wiosną 1964 Denny Laine, Graeme Edge i Clint Warwick, którzy zaczęli swoje występy na lokalnych scenach klubowych jako Moody Blues Five, po czym nazwę skrócono do dwóch pierwszych członów. Pierwszego singla „Lose Your Money/ Steal Your Heart Away” nikt nie zauważył, ale już następny soulowy numer „Go Now!”, będący swobodną przeróbką piosenki Bessie Banks stał się przebojem i „wdrapał” się na pierwsze miejsce listy w Anglii. Jednak kolejne, oczekiwane sukcesy nie nadchodziły, pomimo tego, że zespół miał podpisany kontrakt z Brianem Epsteinem, menedżerem The Beatles, z którym to zespołem The Moody Blues regularnie koncertował, bez większego rozgłosu. Po opublikowaniu debiutu płytowego Laine i Pinder będący twórcami większości materiału, zdołali napisać i ułożyć dźwięki do jeszcze kilku piosenek, które zyskały niewielką popularność we Francji i Belgii. Nastąpiły pierwsze i….ostatnie roszady w składzie teamu, o których napisałem już w tekście powyżej. Ponieważ korzystanie z wzorców zakorzenionych w rhythm bluesie nie przyniosło większego powodzenia, cała piątka postanowiła zmienić radykalnie swój muzyczny styl. The Moody Blues stał się jedną z pierwszych kapel, które wprowadziły do instrumentarium mellotron, w celu osiągnięcia brzmienia symfonicznego. A Ray Thomas po intensywnym „kursie” opanował zasady gry na flecie poprzecznym, co w tamtych czasach było ewenementem dla formacji rockowej. Żeby spłacić długi i zrealizować zobowiązania wobec wytwórni Decca, muzycy podjęli ryzykowną decyzję o stworzeniu rock’n’rollowej wersji „9. Sinfonie” Antonina Dworzaka i podjęli próbę nagrania czegoś, co dzisiaj nazwalibyśmy demo, wykorzystując możliwości brzmieniowe pionierskiego wówczas systemu dźwięku „Deramic Sound Systems”. Dla rockmanów stworzyła się także szansa, której nie zaprzepaścili, uzyskania sporej swobody artystycznej i nagrania w oparciu o dzieło Dworzaka własnych kompozycji. Swoboda w tworzeniu polegała głównie na tym, że nikt z wytwórni nie ingerował w proces twórczy i nie było żadnych nacisków na aspekt komercyjny przygotowywanego materiału. W obliczu takiej sytuacji muzycy poswawolili sobie na maksa i namówili do współdziałania Petera Knighta, dyrygenta orkiestry symfonicznej, który w kooperacji z rockowym składem miał istotny wpływ na zaadoptowanie niektórych motywów klasycznego dzieła czeskiego kompozytora epoki romantyzmu. I tak oto, trochę przez przypadek, powstał album „Days Of Future Passed”, który oprócz tego, że doskonale się sprzedawał, trafiając w gusta zarówno słuchaczy muzyki klasycznej, jak też rozrywkowej, to niejako dodatkowo stał się kamieniem milowym w rozwoju tzw. albumów koncepcyjnych. Ukazał się także singiel z tytułami „Tuesday Afternoon/ Nights In White Satin”, który początkowo został przez potencjalnych słuchaczy zignorowany, a dopiero w roku 1970, czyli trzy lata po premierze, “Noce w białej poświacie” zanotowały wspaniały comeback po obu stronach Atlantyku, awansując do Top Ten. To właśnie z tą genialną kompozycją identyfikowany jest najczęściej The Moody Blues. Także kolejne longplaye przyniosły grupie uznanie fanów. Podsumowaniem pierwszego etapu kariery stał się wyśmienity występ na festiwalu na wyspie Wight w roku 1970.

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5052794
DzisiajDzisiaj327
WczorajWczoraj3081
Ten tydzieńTen tydzień6273
Ten miesiącTen miesiąc56445
WszystkieWszystkie5052794
3.138.33.178