Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

JOHN LODGE - 10 000 Light Years Ago

 

(2015 Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek

johnlodge-10000lightyearsago

Tracklist:
CD
1.In My Mind
2.Those Days In Birmingham
3.Simply Magic
4.Get Me Out Of Here
5.Love Passed Me By
6.(You Drive Me) Crazy
7.Lose Your Love
8.10,000 Light Years Ago
 
DVD:
1.Interview with John Lodge
2.Studio tracking session for “Those Days In Birmingham”
3.”10,000 Light Years Ago”- Album promotional video trailer
 
Skład:
John Lodge (bas/ gitary/ wokal)
Chris Spedding (gitary)
Mike Pinder (mellotron “Simply Magic”)
Ray Thomas (flet “Simply Magic”)
Alan Hewitt (instr. klawiszowe/ wokal)
Brian Howe (wokal)
Brian Price (gitara akustyczna)
Gordon Marshall (perkusja)
John Defaria (gitara)
Norda Mullen (flet)
Mike Piggott (skrzypce)
 
38 lat po debiutanckim albumie solowym John Lodge, basista legendarnej grupy The Moody Blues nagrał drugi album solowy “10, 000 Light Years Ago”. Ciekawe o czym myślał autor, “mówiąc” o 10 000 latach świetlnych, czy o swojej karierze i początkach w The Moody Blues, czy może o czasie, który upłynął od edycji pierwszego albumu „Natural Avenue”. Fakty wyglądają tak, że John „skrzyknął” wielu znakomitych muzyków, pokoleniowo sobie bliskich i zarejestrował osiem nagrań o skromnym wymiarze czasowym, bo całość zajmuje około 30 minut na dysku. Starszy, siwy pan, niedawno, bo 20 lipca skończył 70 lat, znany jest najbardziej jako basista znakomitej formacji The Moody Blues. Młode pokolenie słuchaczy wzruszy zapewne w tym momencie obojętnie ramionami, ale dla osób dorastających wraz z historią muzyki rockowej, Lodge należy do grona najbardziej prominentnych gitarzystów basowych (magazyn „Bass Player” umieścił go na liście najbardziej wpływowych basistów w historii). Od początku artystycznej kariery, czyli od 1965 roku związany był z działalnością swojego, bo tak chyba może powiedzieć, bandu, tworząc wiele kompozycji do repertuaru grupy. W roku 1985 otrzymał wraz z zespołem nagrodę Ivor Novello Awards za „niesamowity wkład” w rozwój muzyki (Ivor Novello Awards to nagroda dla autorów tekstów i kompozytorów przyznawana przez British Academy Of Composers And Songwriters). Obok swojej aktywności w składzie The Moody Blues ma na koncie dwa, licząc z tym najnowszym, albumy solowe, współpracę z kolegą z zespołu, Justinem Haywardem przy realizacji jego wydawnictwa solowego „Blue Jays” z roku 1975, oraz produkcję płyt formacji Trapeze (warto sprawdzić, co to za muzyka!) w latach 70- tych.
W  tym miejscu chyba czas na refleksję i pytanie, jaki może być rezultat spotkania starych rockowych zgredów, którzy po wielu latach „skrzyknęli” się do wspólnej pracy pod wezwaniem Johna Lodge. Na pewno pogadali o starych czasach, odkurzyli kilka zapomnianych fotografii, łyknęli kieliszek/ szklaneczkę (niepotrzebne skreślić) czegoś mocniejszego, a następnie sięgnęli po gitary, poruszali paluszkami po klawiszach, „puknęli” w bębny i talerze, aby sprawdzić, czy pozostało jeszcze coś z dawnej magii. I to wszystko bez „napinania się”, bez terminów, bez zobowiązań, ponieważ ci panowie są już na takim etapie swojego życia zawodowego, że nikomu nic nie muszą udowadniać. Oni mają już za sobą szczyt kariery, okres młodzieńczego szaleństwa, a współcześnie występują raczej w roli dziadków swoich wnuków, albo mentorów młodych rockandrollowców na progu działalności artystycznej. Tutaj komuś coś podpowiedzą, tam dograją kawałek, w jeszcze innej sytuacji podsuną pomysł na melodię albo riff. Jestem przekonany, że właśnie tak doszło do powstania tego albumu. Dlaczego tak sądzę? A która pazerna na grosze wytwórnia pozwoliłaby na rejestrację materiału o objętości czasowej nie przekraczającej 30 minut? Toż to marnowanie miejsca na dysku. Kto z managementu takiego labelu (Co za polszczyzna! Fuj! Poloniści doznają zapewne urazu szczękościsku.) zrezygnowałby z kontroli składu muzyków? Przecież w przypadku line-up tego albumu to istny DPS, czyli Dom Pogodnej Starości (w metryce Pindera i Thomasa w rubryce „age” stoi jak byk, 74 lata, gitarzysta Chris Spedding tylko 3 lata młodszy, a wokalista Brian Howe znany z faktu, że stał się następcą Paula Rodgersa w Bad Company to przy nich ze swoimi 62 roczkami gówniarz). I wreszcie kto wyłożyłby kasę na popisy „niezniszczalnych” rockowych emerytów? Firma, która popisała się odwagą, wydając muzykę do bólu tradycyjną, harmonijną i konserwatywną to Esoteric Recordings/Cherry Red Records.  I w tych słowach nie ma ani krzty ze zjawiska medialnego zwanego przeze mnie dosadnie „dupowłaz” (Żeby nie było wątpliwości, piszę o sobie). Po prostu wykazano się elementarnym szacunkiem do dorobku artystów rezygnując chwilowo z pościgu za nowinkami. Co w zamian otrzymali słuchacze i firma producencka? Grzeczną aż do przesady muzykę, która balansuje chwilami na granicy rocka, pop, z niewielką domieszką melodyjnego progrocka. Całość mocno osadzona na fundamencie zbudowanym kiedyś przez Moody Blues. Czyli silny akcent położony na melodyjność. Tego nie mogą odmówić tym ośmiu kompozycjom nawet najwięksi wrogowie takiego miękkiego i uporządkowanego grania. Kolejnym czynnikiem jest prostota w strukturze rytmicznej, także w sferze brzmienia. Wszystkie frazy są w pewnym sensie przewidywalne, proporcjonalnie skonstruowane, bez wymyślnych łamańców, zwarte i dosyć spójne. Wiele z tych kawałków nazwałbym nawet radiowymi i to właśnie w okresie letniej kanikuły. Wtedy mamy okazję usłyszeć w licznych rozgłośniach radiowych solidną dawkę bardzo pogodnych dźwięków, w słonecznym, beztroskim klimacie. Domeną tej muzyki jest także jej spokojny żywot w dosyć powolnym tempie, niekiedy marzycielskim, sennym, bez radykalnych zwrotów, bez perkusyjnych salw wyrywających podłogę, albo riffów mieszających myśli w głowach odbiorców. Sekwencje płyną łagodnie, bez pośpiechu, tworząc w wielu punktach intymną atmosferę nastrojowego randez vous. Ale warto się wsłuchać w płynącą rzekę dźwięków, które stworzyli dojrzali artyści, ale w których słychać, że mistrzostwo instrumentalne mają oni niejako zakodowane w genach na wieczność. Wszystko zostało niezwykle kunsztownie, precyzyjnie zagrane, bez brudów brzmieniowych, bez potknięć. Jak się słucha tych 30- minut muzyki to trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ona zwyczajnie i staroświecko ładna, miła dla ucha, melodyjna. Notujemy także liczne partie solowe, znakomite, piękne gitarowe pasaże Chrisa Speddinga w „otwieraczu” „In My Mind”, który przez długi czas wydaje się być w swoim charakterze kompozycją czysto instrumentalną. Od początku uczestniczymy w gitarowych czarach bajecznie ślicznych. Jak gdzieś około 1:50 do gitar dołączają systematycznie wskrzeszane od zapomnienia organy Hammonda to magia obezwładnia. Kapitalny fragment, którego klimat psuje nieco wejście wokalu na granicy 2:15, chociaż głos dosyć swobodnie wpasowuje się w wytworzony instrumentalny nastrój. Wielogłosy w tle, cudowna linia melodyczna i kolejna partia solowa na elektrycznych strunach i progach. Uczcie się młodzi, nie tylko techniki, ale także gry emocjami, namiętnościami. Wspaniałe to chwile, gdy w dobie wszechobecnego jazgotu, także tego muzycznego, znaleźli się artyści, którzy na kanwie nowoczesnego brzmienia otworzyli album z czarno- białymi zdjęciami sprzed dekad. To przekonanie przeradza się w pewność w reminiscencji dawnych czasów, powrotu myśli i uczuć do przeszłości w „Those Days In Birmingham”, a przypominam, że to właśnie w tym mieście powstał 51 lat temu The Moody Blues. Żywa, energetyczno- przebojowa rockowa piosenka, z czyściutkim brzmieniem gitar, pasażami organów, wyrazistą, prostą melodią. Ale magia powraca szybkimi krokami w postaci urokliwej ballady „Simply Magic”, po wysłuchaniu której dusza mówi, dlaczego tak krótko, dlaczego ta akustyczna perełka trwa tylko 2:44. Wprawdzie można było oczekiwać, że klimatem i charakterem dźwięków utwór zbliży się do muzycznych znaków stawianych przez The Moody Blues, ale trudno było się spodziewać, że panowie o siwych włosach i z głębokimi zmarszczkami na twarzy potrafią wykrzesać z siebie tyle emocji, tyle delikatności, taką dozę romantyzmu. W zasadzie brakuje tutaj tylko kilku zapalonych świec i parawanu oddzielającego nas do nocnych szmerów wielkiego miasta. John Lodge zaprosił do wykonania tej przepięknej piosenki swoich starych kumpli z zespołu, Mike’a Pindera, który czaruje partią mellotronu i Raya Thomasa, grającego z wyczuciem na flecie. Tego fragmentu można słuchać w kółko i na pewno się nie znudzi. Zwolennicy gitarowego czadu popukają się po tych słowach wymownie w czoło. Ale to nie zmieni mojej opinii, mianowicie uważam, że „Simply Magic” to najbardziej udany moment na całej płycie, a niektórym, bardziej wrażliwym słuchaczom zaszklą się zapewne oczki ze wzruszenia. Dobrze , że jest funkcja „repeat”. Może to moje subiektywne odczucie, ale od utworu „Get Me Out Of Here” spada u odbiorcy napięcie emocjonalne, a stan ten spowodowany jest obniżeniem się poziomu jakości muzyki. Owszem mamy do czynienia ze szczerym, melodyjnym, ale nieco staromodnym i zwietrzałym pop rockiem. Zaczyna się nawet obiecująco, na dwie gitary, jedna wytycza granice akustyczne, druga preferuje elektrykę. Wykreowana dźwiękowa faktura brzmi intrygująco wskazując stylistycznie na balladę. Niestety przynajmniej dla mnie, po trzydziestu kilku sekundach następuje zmiana kierunku na bardziej rockowy, z nieco większym potencjałem dynamiki, ale w jednostajnym rytmie, bez wyrazu. Nie znajduję we wnętrzu tego utworu żadnego elementu, który przyciągnąłby moją uwagę. Sorry John! Niespodzianką jest „Love Passed Me By”, akordeon, skrzypce, aranżacja smyczkowa, prezentują bardzo wdzięczną, zadumaną, salonową muzykę. Jej rytm, nastrój, zestaw instrumentalny wskazują raczej na wodewil i niewiele mają punktów stycznych z kreacjami stricte rockowymi. Z jednej strony miły przerywnik, który w kontekście dzieł The Moody Blues i dorobku samego Lodge’a potraktować można raczej jako muzyczny żart albo pokaz wszechstronności zainteresowań autora. Z drugiej jednak strony wydaje się, że charakter tego występu psuje jednorodność całego materiału na płycie, ale może to tylko moje niczym nieusprawiedliwione i mylne wrażenie. Każdy oceni to samodzielnie. „(You Drive Me) Crazy” prezentuje rock’n’roll w czystej, beatlesowskiej, bądź nieco późniejszej, mccartneyowskiej manierze. Podoba się lub nie, kwestia gustu. Kolejny zwrot przynosi „Lose Your Love”, z oszczędnym fortepianem, pięknymi smugami dźwięku mellotronu w tle oraz wokalem zbliżonym do melorecytacji. Balladowa kompozycja pełna nostalgii i zadumy. Zestaw zamyka utwór tytułowy, najdłuższy na albumie, niespełna pięć minut. Nie trzeba wnikliwej analizy, żeby wskazać podobieństwa do epoki wczesnej twórczości The Moody Blues. Podniosły klimat, orkiestrowa aranżacja, sympatyczna melodia. Do zachwytów daleko, do zadowolenia blisko.
Reasumując mogę stwierdzić, że John Lodge zawartością swojego drugiego w życiorysie artystycznym albumu powalić, mnie nie powalił. Daleki jestem także od stanu kompletnego rozczarowania. Wśród ośmiu niezbyt długich kompozycji są takie, które natychmiast mogą sobie zaskarbić sympatię słuchacza, a mój typ, jak już zaznaczyłem powyżej to „Simply Magic”. Nie będę jednak „ściemniał”, że tak bywa z wszystkimi komponentami tego wydawnictwa, ponieważ na liście tracków są też pozycje mdłe, banalne, a palmę pierwszeństwa w tym zakresie przyznać można chyba trochę „bezpłciowej” piosence „Get Me Out Of Here”. Biorąc pod uwagę wszystkie argumenty „za” i „przeciw” wyszedł nobliwemu basiście The Moody Blues, Johnowi Lodge album poprawny, który ze względu na nastrój lepiej sprawdzi się w porze letniej, stanowiąc dyskretną muzyczną oprawę spotkania towarzyskiego wieczorową porą. O progresywnych łamańcach nie ma mowy. Zapomnieć można także o zadziornych riffach, czy potężnych, napędzających rytm „strzałach” sekcji rytmicznej. Miły starszy Pan stworzył jedną z wielu pełnych wdzięku płyt, takich do posłuchania w spokojnej atmosferze.
Ocena 3.5/ 6

Włodek Kucharek

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5051530
DzisiajDzisiaj2144
WczorajWczoraj1225
Ten tydzieńTen tydzień5009
Ten miesiącTen miesiąc55181
WszystkieWszystkie5051530
3.17.150.163