THE NEAL MORSE BAND - The Grand Experiment
(2015 InsideOut Music)
Autor: Włodek Kucharek
Tracklist:
CD 1
1.The Call (10:15)
2.The Grand Experiment (5:30)
3.Waterfall (6:32)
4.Agenda (3:45)
5.Alive Again (26:42)
CD 2
1.New Jerusalem (Freedom Is Coming) (7:30)
2.Doomsday Destiny (5:27)
3.Macarthur Park (11:07)
4.The Creation (recorded live at Morsefest) (18:40)
5.Reunion (recorded live at Morsefest) (9:42)
Skład:
Neal Morse (wokal/ gitara/ instr. klawiszowe)
Mike Portnoy (perkusja)
Randy George (bas)
Eric Gilette (gitara/ wokal)
Bill Hubauer (instr. klawiszowe/ wokal)
Neal Morse to….. Neal Morse. Tak postanowiłem rozpocząć tekst o nowym albumie tego artysty. Trochę pseudo filozoficznie, ale moim zdaniem sporo w takim twierdzeniu prawdy. Bo akurat ten gość gra w swojej lidze, tworząc różne projekty, zależnie od swoich duchowych priorytetów, bo przecież w swojej historii przeżywał różne okresy w życiu zarówno tym prywatnym, jak też zawodowym. Nie krył się na przykład ze swoimi poglądami religijnymi, stąd w jego dyskografii kilka pozycji o Bogu i Dekalogowych wyznaniach. Oczywiście zdecydowana większość kojarzy Neala Morse’a z jego pierwszego „miejsca pracy” czyli Spock’s Beard. Później na scenie pojawiły się także takie twory jak Neal Morse Band, super grupa Transatlantic czy The Flying Colors, o których śmiało można powiedzieć, że zadomowiły się dosyć szybko w sercach fanów dobrej muzyki. Ale dociekliwy poszukiwacz rockowych przygód pętając się po różnych zbiorach informacji prędzej czy później natknie się na inne przedsięwzięcia Neal Morse’a, które działały bądź pozostają aktywne daleko od głównych szlaków muzycznych. W tym punkcie na pewno można wymienić Yellow Master Custard (Morse-Portnoy-Gilbert-Bissonette-Sulton), zespół, którego przedmiotem zainteresowania stały się kawałki The Beatles, czyli nic innego jak Beatles Tribute supergroup, The Prog World Orchestra czy trio Morse-Portnoy-George, autorzy niezwykle udanych coverów takich wykonawców jak The Moody Blues, King Crimson, Jethro Tull, Styx, Steely Dan czy Police, żeby wymienić niektórych autorów kompozycji. Nie chciałbym się zagłębiać w analizy dorobku tego trio, ale muszę wspomnieć, że jak usłyszałem opracowanie crimsonowskiego hymnu „Starless”, to walnąłem szczęką o podłogę, że echo poszło po dolinie. Gdyby ktoś chciał mnie zapytać o kilka skojarzeń z szeroko rozumianą twórczością Neala Morse’a (w kółko Macieju powtarzam imię bohatera recenzji, ponieważ nie chcę, żeby doszło do pomyłki z gitarzystą Alanem Morsem, bratem Neala), „rzuciłbym” kilka haseł: instrumenty klawiszowe, gdyż ten Pan jest w tej dyscyplinie wirtuozem, dalej Spock’s Beard i Transatlantic i dyskografia tych kapel, rock progresywny w czystej postaci, bo w tej formie Neal czuje się chyba najlepiej, wszechstronność artystyczna, gdyż sięga do różnych inspiracji, także tych ze znakiem retro, również symfonicznych, folkowych, jazzowych, progmetalowych, rocka chrześcijańskiego. Także motywacja do tworzenia niezwykle wielowątkowych kompozycji, konceptów, opisujących pewne zdarzenia bądź biografie („Sola Scriptura” o życiu i dziele Marcina Lutra). Podsumowując ten akapit uważam, że ku zadowoleniu słuchaczy rocka Neal Morse cierpi na swoiste artystyczne ADHD, jego credo prawdopodobnie zamyka się w słowach „Dzień bez nowych dźwięków, to czas stracony”. Ja tutaj zabieram się za recenzję albumu „The Grand Experiment” sprzed raptem kilku miesięcy, a Neal na progu lata 2015 wydaje opasłe „tomisko” koncertowe, cztery dyski, ponad pięć godzin muzyki (!!!) pod tytułem „Morsefest 2014: Testimony And One Live”. Pracowity jak mrówa!
Lubię muzyczne propozycje przygotowywane przez tego autora, bo trafiają w moje gusta jego monumentalne, przepełnione symfoniką kompozycje. Akceptuję także jego specyficzny sposób tworzenia nastrojowości, w której dominują spokojny, ciepły, poetycki głos, naturalna podniosłość i powaga rockowych hymnów, operowanie dramaturgią muzycznych wydarzeń, eksponowanie nietuzinkowej melodyki, no i oczywiście absolutny profesjonalizm wykonawczy. Cenię sobie także umiejętność tworzenia utworu trwającego blisko pół godziny, tak jakby to była pestka, choć znam fanów rocka, którzy stawiają raczej na zwięzłość form kompozycyjnych i, których wręcz drażni takie podejście do budowania zakresu dźwięków, gdy twórca w jednym utworze łączy liczne wątki, zapewniając ich spójność w jednym organizmie. Wiem, że nie wszyscy lubią tak rozbudowane monstra, które przy pierwszym przesłuchaniu odkrywają tylko marną namiastkę swoich tajemnic i wymagają powtórzeń, aby zgłębić ich tajniki. Dlatego pewnikiem jest, że jeżeli ktoś ma zamiar zmierzyć się z zero- jedynkowym zapisem koncepcji Morse’a na dysku kompaktowym lub winylu, powinien dysponować odpowiednim rozmiarem czasu. Tym bardziej, że zawsze miałem wrażenie, że artysta czyni wszystko, żeby na maksa wykorzystać techniczne możliwości kompaktu, zapisując go dźwiękami pod granicę 80 minut. Oczywiście uwaga ta nie dotyczy wszystkich wydawnictw autora, choć znalezienie przykładów na potwierdzenie tezy to „małe piwo”.
Wracając do ostatniej studyjnej płyty bandu Neala, proszę zwrócić uwagę, że w tytule pojawia się słowo „eksperyment”, co w przypadku tego twórcy może dziwić, ponieważ wydaje się, że jego muzyka skutecznie ignoruje eksperymenty i jest w swoim charakterze dosyć tradycyjna jak na rozwiązania rocka progresywnego. Także na tym albumie, słuchając każdej z pięciu części, nie doszukamy się raczej eksperymentatorskiej żyłki głównego pomysłodawcy. Zatem ściema czy ziarno prawdy? Odpowiedzią jest ta druga opcja. Tytuł publikacji nawiązuje do przyjętej strategii rejestracji nowego materiału. Do tej pory, w trakcie swojej długiej kariery nie zdarzyło się, żeby wchodząc do studia Neal nie miał choćby konturów koncepcji dotyczącej nowych kompozycji. Tym razem tak się nie stało. Czyli wszystkie nowości powstały ad hoc jako rezultat wspólnego jamowania ?, improwizowania ? w studio. Wyjaśnienia przyczyn takiego postępowania udzielił sam szef grupy, który postanowił nie narzucać swoich wizji, swojego zdania w procesie twórczym, natomiast chciał, żeby efekt finalny był wynikiem swoistej „burzy mózgów”. Naturalnie należało się w takim podejściu do pracy liczyć z pewnym ryzykiem, ale okazało się, że wszystko przebiegło lekko, łatwo i przyjemnie, ale trudno było oczekiwać innego finału, gdy weźmiemy pod uwagę doświadczenie zaproszonych do realizacji współpracowników. Reasumując można stwierdzić, że jeżeli tak miał wyglądać tytułowy „Eksperyment” to wypadł zdecydowanie na plus. Ramy albumu wyznaczają dwa epickie, utrzymane w konwencji typowej dla progresji dzieła. Zaproszenie na salony ma tytuł „The Call”, stanowiąc coś w rodzaju 10- minutowego prologu, natomiast rolę epilogu pełni potężna epopeja „Alive Again”, której brakuje niewiele do granicy pół godziny. Wewnątrz pomiędzy tymi mamutami rozlokowały się trzy krótsze formy, a song tytułowy ze względu na swoją zadziorną, hard rockową rytmikę i dynamikę, oraz stadionowy motyw melodyczny ma wszelkie szanse zagościć w pamięci fanów tworząc mozaikę dźwięków ułożoną w chwytliwy song. Znakomite, „tłuste” organy, gitarowe pazury, świetne wokale, z partiami wielogłosowymi nadają utworowi doskonałego szlifu. W kontekście aktualnego wydawnictwa na jednej ze stron internetowych znalazłem dowcipną wyliczankę: 20, 7, 52, 370. Nie są to wcale pewniaki do wygranej w jakiejś loterii, lecz pewne dane faktograficzne, ściśle powiązane z zawodową karierą Neala Morse’a.
20!- tyle lat działa Neal Morse w branży muzycznej. Szmat czasu!
7!- w tylu projektach współpracował do tej pory, najczęściej jako mózg zespołu.
52!- wydał w swojej dotychczasowej karierze właśnie tyle płyt studyjnych, koncertowych i DVD.
370!- Nie, nie, to nie jest wiek Morse’a. Ale ktoś skrupulatnie policzył, że Neal napisał łącznie tyle utworów rockowych. Robi wrażenie prawda?
Już po kilku akordach wiadomo, że muzycznie nic w „warsztacie” autora nie uległo zmianie. Jest jak było, ale czy to powód do zmartwień? Jestem przekonany, że nie. Mamy do czynienia z typowym dla tego artysty albumem. Zero niespodzianek! Żadnych nowości! Krótko mówiąc, nic, o czym nie wiedzieliby słuchacze jego muzyki od 20 lat. Jednak paradoks polega na tym, że niewielu będzie niezadowolonych, większość stanie w szeregu tych sytych duchowo. Kwintet pod dowództwem „starego lisa” prezentuje urozmaiconą wizję rocka, popartą świetnymi partiami instrumentalnymi, wśród których wyróżniają się jak zwykle perfekcyjne pasaże klawiszowe, połamane przełomy perkusyjne Portnoya, solidna dawka gitarowego kunsztu Erica Gilette, bezbłędna praca basu kierowana przez starego kumpla Randy George’a i potężne orkiestrowe brzmienie klawiatur obsługiwanych przez Billa Hubauera. Cała piątka songów zasługuje na uwagę, zarówno tych krótszych, mniej złożonych i prostszych w „obsłudze”, jak również tych dwóch „wyrośniętych” ponad miarę, z często radykalnymi zwrotami akcji. Zachwyt budzi finałowy „Alive Again”, prawdziwy poemat, chwilami natchniony, bombastyczny, wykonany z niebywałym rozmachem i porażający swoją potęgą brzmienia i bogactwem aranżacji. Spełnią się także życzenia odbiorców preferujących „sól” rocka, czyli partie solowe, które Morse zwyczajowo zamieścił przyzwoitą dozę. Egoistą nie jest, więc obdzieleni popisami swoich umiejętności zostali solidarnie wszyscy. Ale czy ktoś „siedzący” w dziedzinie progrocka wyobraża sobie Portnoya czekającego potulnie na swoją szansę, żeby wyrwać jak ogier na wyścigach ze swoją partią instrumentalną przed innych? Mission impossible? Bo ten facet to showman, który czuje się chory, gdy nie znajdzie się chociaż na moment w centrum zainteresowania. „The Call” należy do najmocniejszych punktów programu, nawiązując do najlepszych wzorców progresji. Świetne partie wokalne, chórki, liczne zmiany tempa, intensywne, gęste brzmienie, chwytliwe tematy melodyczne, wiele „wistów” gitarowych. W punkcie 4:45 cała karawana dźwięków gwałtownie hamuje, na pierwszym planie pojawiają się akcenty nostalgii, ale już po następnych kilkudziesięciu sekundach (5:30) basowe akordy zaczynają solowe „mruczando” podrywając do biegu bębny i zaczyna się instrumentalna, hard rockowa „rozróba”, demonstracja indywidualnych talentów. Miejsc, w których dochodzi do radykalnych cięć rytmu jest bez liku, dlatego odnotowywanie kolejnych zwrotów i przemian nie ma sensu. „The Grand Experiment” „kopie” hard rockowo, a mocne riffy i wyraziste podziały rytmiczne ucieszą duszę każdego fana. Moc jest z nami! „Waterfall” obniża poziom napięcia za sprawą akustyki i podąża balladową ścieżką. Roztacza się atmosferyczna aura, panuje spokój, łagodność i robi się nieziemsko melodyjnie. „Agenda”, najkrótszy rozdział wydawnictwa. Moim zdaniem ten utwór nie najlepiej wpisuje się w środowisko dźwięków stworzonych przez Morse’a na tej płycie. Autor nigdy raczej nie silił się na komponowanie czegoś, czemu można by nadać status przeboju. W tej piosence taką próbę podjął, według mnie nieudaną. Ciekawe, że Morse, pomimo tego, że posiada niewątpliwie talent do tworzenia motywów melodycznych łatwo zapadających w pamięć, które niejednokrotnie uświetniają jego rozbudowane pomysły muzyczne, tutaj poległ w starciu z wyzwaniem wykreowania krótszej formy, dosyć jednostronnej, która jednak nie posiada żadnego atrybutu wskazującego na przebojowość. Zwykły, by nie powiedzieć przeciętny utwór, dosyć dynamiczny, jednak mało urozmaicony, z powtarzalnymi sekwencjami dźwięku. A jego słabość obnaża jeszcze fakt, że poprzedza kapitalny „Alive Again”, który zadowoli gusta każdego. Doskonałe partie instrumentalne, wiele solowych akcentów, melodyka na najwyższym poziomie, czarowanie nastrojem, mozaika dźwięków, rewelacyjne przejścia od fragmentów tętniących rockową symfonicznością, po frazy skromnie zaaranżowane acz przepiękne (posłuchajcie tylko jednego odcinka, od dziewiątej minut). I potężny finał, kumulacja epickiej mocy, gdy zjednoczone siły instrumentarium wraz z partiami wokalnymi wznoszą ten hymn na wyżyny dostępne tylko największym progrockowym suitom. Uff! Trudno tak w jednej chwili ochłonąć od przeżyć estetycznych zafundowanych słuchaczom.
Każdy, kto miał przyjemność zetknąć się już z twórczością Neala Morse’e nie będzie zaskoczony, bo album „The Grand Experiment” spełnia liczne kryteria z katalogu jakości sztuki muzycznej. Słuchacze, dla których to wydawnictwo będzie pierwszym spotkaniem z jego twórczością potrzebują zapewne czasu, że opanować tę materię wymagającą cierpliwości na drodze do zrozumienia koncepcji. Jestem jednak przeświadczony, że docenią umiejętności głównego architekta w projektowaniu zaawansowanych struktur dźwiękowych, ponieważ nowa publikacja fonograficzna autora posiada wiele atutów, których zignorować nie sposób.
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek