Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

BLACKFIELD - Open Mind: The Best Of Blackfield

 

(2018 Kscope)
Autor: Włodek Kucharek
 
blackfield openmind m
Tracklist:
1. Blackfield (4:27)
2. Family Man (3:37)
3. Open Mind (3:49)
4. 1,000 People (3:54)
5. Oxygen (3:00)
6. Hello (3:09)
7. Once (4:03)
8. How Was Your Ride ? (3:58)
9. Waving (3:56)
10. From 44 To 48 (4:31)
11. Pain (3:47)
12. October (3:31)
13. Faking (3:33)
14. Dissolving With The Night (4:07)
15. End Of The World (5:14)
      
Lineup:
-Aviv Geffen (wokal/ gitara/ instr. klawiszowe)
- Steven Wilson (wokal/ gitara/ instr. klawiszowe)
Wystarczy rzut oka na podtytuł przedłożonego wydawnictwa „The Best of…” i już wszystko wiadomo, czyli nie ma cienia wątpliwości, że do uszu naszych trafiła składanka albo bardziej elegancko, kompilacja. U wielu słuchaczy w takim przypadku natychmiast pojawiają się wątpliwości, czy dać płycie szansę i wysłuchać zamieszczone nagrania, czy odrzucić i wiać, gdzie przysłowiowy pieprz rośnie. Tak zachowawcza postawa jest w dużej części usprawiedliwiona, bo w historii muzyki rockowej mnóstwo było zestawień noszących tytuł albo „The Best of..” lub „The Greatest Hits”, które wywoływały zgrzytanie zębów u fanów, ponieważ jakość tych płyt często wołała o pomstę do nieba. Chaos, przypadkowość, denna jakość, czyli byle jak i byle gdzie, żeby tylko wyciągnąć od swoich sympatyków garść centów. Wiele z tych fonograficznych dziwadeł trafiało później w miejsca, na które w pełni zasługiwały, do kosza z innych płytami, wymieszanymi stylistycznie jak drink przygotowany przez szalonego barmana, do Biedronki, Saturna…, sorry Media- Marktu czy do innego, jak na płyty nie przystało, mniej lub bardziej obciachowego punktu sprzedaży. „Kompilacja (składanka, album kompilacyjny) – ogólny termin używany w odniesieniu do wydawnictwa muzycznego, złożonego z utworów, które nie zostały zaplanowane jako pojedyncze dzieło. Kompilacje często składają się z utworów różnych artystów: ścieżki dźwiękowe, samplery wytwórni płytowych, albumy tematyczne, choć czasami poświęcone są jednemu artyście”. Tak brzmi definicja tej formy publikacji fonograficznej z zarejestrowanymi na niej wybranymi utworami. Ale analizując odpowiedź na pytanie, co to jest kompilacja, zwrócić należy uwagę na jeden, niezwykle istotny aspekt, mianowicie, komu przypisuje się autorstwo tego zestawienia najpopularniejszych kompozycji, artystom, którzy je od początku do końca stworzyli, czy może przedstawicielowi managementu wytwórni płytowej, która robi wszystko, żeby przed upływem kontraktu płytowego wyssać ostatnie grosze, wykorzystując talent twórcy i wykonawców. To w tym drugim przypadku dochodzi najczęściej do zderzenia przypadkowości i bałaganu w doborze nagrań, często z bardzo bogatej dyskografii. Zgoła inaczej przedstawia się sytuacja, gdy celem jest podsumowanie jakiegoś okresu twórczości zespołu lub solisty i sami artyści decydują, jak ukształtować tracklistę, żeby spełniała oczekiwania fanów i standardy jakościowe w kwestii artystycznej.
Po tych dywagacjach przejdę od razu do meritum, czyli uwag dotyczących albumu, którego wykonawca widnieje w nagłówku tekstu, Blackfield. Mamy tutaj do czynienia z tym drugim, opisanym przeze mnie przypadkiem, czyli to duet Steven Wilson- Aviv Geffen dokonał wyboru piosenek do prezentacji, pochodzących z pięciu, opublikowanych w latach 2004- 2017, albumów studyjnych. Bez zbędnych wstępów powiem także rzecz następującą, ludziska, drapakiem do sklepów, żeby nabyć ten kompilacyjny album, bo jest po prostu rewelacyjny!!! Zaraźliwy melodycznie jak nie przymierzając, dżuma. Kapitalnie skonfigurowane songi, w nieprzypadkowej kolejności, czyli raz bywa szybko i energetycznie, innym razem bardziej delikatnie i melancholijnie, raz elektrycznie, a za moment pół- akustycznie. Każda piosenka, dosłownie każda, w każdej sekundzie swojego brzmienia powala pięknem melodii, wzrusza i błyskawicznie zagnieżdża się w umyśle słuchacza. Problem występuje później, a jest on następującej natury, od tych tematów nie sposób się ..uwolnić, są piękne, przepiękne, rządzą naszymi emocjami od pierwszej sekundy do ostatniej nutki, czyli przez piętnaście piosenek, w sumie niespełna godzinę. Jedyny składnik tej edycji, zamykający całość materiału, powalający swoim epickim klimatem i wywołującą ciarki melodią, znany przyjaciołom Blackfield hymn „End of the World”, liczy sobie nieco ponad pięć minut, reszta zamyka się w granicach minut czterech z sekundami, czasami mniej. W zasadzie po wybrzmieniu „End of the World” świat rzeczywiście może się skończyć. Trudno sobie wyobrazić piękniejszą katastrofę. Od początku do końca słuchamy tych dźwięków z zapartym tchem i otwartymi ze zdumienia ustami, że to coś tak pięknego, wspaniale brzmiącego, pomimo banalnego faktu, że przecież każdy fan duetu zna ten fragment doskonale z jego wydania studyjnego. Ale z drugiej strony można dojść do wniosku, że trudno było się pokusić o bardziej spektakularne podsumowanie „pięciopaku” płytowego Blackfield. Ale uczciwie i do bólu szczerze należy nadmienić, że konkurencję ten utwór ma potężną i nie podejmuję się rozstrzygać, co za piosenka jest zwycięzcą tej przyjemnej dla słuchacza rywalizacji. Bo co kawałek, to dusza się raduje, skacze jak szalona i mizdrzy się w emocjonalnej pozie do dwóch facetów, którzy naprzemiennie śpiewają i grają jakby od niechcenia, lekko, zwiewnie, jakby mistrzostwo i artyzm mieli zakodowane w genach. Zdążyłem posłuchać tych piętnastu kompozycji już kilkanaście razy, przy różnych okazjach, a to domowym zaciszu, a to z samochodowego odtwarzacza, także w czasie domowej krzątaniny. Zawsze efekt jest podobny, zdumienie, oczarowanie tym muzycznym pięknem, chęć czerpania tych dźwięków pełnymi garściami, im dłużej słuchasz, tym chcesz więcej. Toż to gotowa lista mega przebojów, naturalnie brzmiących, zagranych z rockowym zadziorem, swobodnie, wytrawnie, udowadniając, że przebojowa piosenka nie musi być zlepkiem generowanych przez plastikowe zabawki elektroniczne dźwięków, że talent muzyka oznacza wspaniałe wyczucie, jak wykreować te sekwencje tak, żeby nie gwałciły ludzkiego poczucia estetyki. Tak jest na ścieżkach tego longplaya od początku do końca, bez przerwy, bez mielizn, słabszych punktów. Błyskotliwy pokaz artystycznej inwencji. I proszę mi wierzyć, że nie przemawia przeze mnie taniutka wazelina, lecz wewnętrzne przekonanie , że do naszych odtwarzaczy trafiła kompilacja wyjątkowego sortu.
Kolekcja rozpoczyna się, a jakżeby mogło być inaczej, od tytułu „Blackfield”, czyli utworu, który pojawił się na debiutanckim longplayu, definiując w pewnym sensie pojęcie przeboju w rozumieniu brytyjsko- izraelskiego duetu. Pojedyncze akordy fortepianu wypełniające pierwsze dwadzieścia sekund przestrzeni dźwięków wywołują stan niepokoju i ciekawości, jak rozwinie się kompozycja. No i rozkwita po kolejnym mgnieniu oka jak najpiękniejszy kwiat. Gitara, perkusja wybijająca niespieszny rytm i ten chwytliwy, fortepianowy motyw melodyczny towarzyszący słuchaczom już do końca piosenki. Nie sposób się temu oprzeć, nie sposób pozostać niewzruszony, nie sposób nie zanucić. W prawie cztery i pół minuty znajdzie się także czas w części drugiej songu na soczyste solo elektrycznej gitary. Ta perełka, na oryginalnym albumie studyjnym poprzedzona akapitem „Open Mind”, którego tytuł wykorzystano do nazwania omawianej składanki, budzi apetyt na kolejne, nietuzinkowe przeżycia i duet nas nie zawodzi w żadnej sekundzie, słuchacze dostają to, czego oczekują, czyli muzykę rozrywkową utrzymaną niezmiennie na wysokim „C”. Dalej muzyczne zdarzenia biegną zgodnie ze słowami piosenki Grzegorza Turnaua „Wszystko co piękne”:
„Wszystko co piękne jest przemija
wszystko co piękne jest zostaje”.
Piętnaście songów lśniących jak szlachetne diamenty przemija błyskawicznie, a po wysłuchaniu, gdy zewsząd ogarnia nas cisza, z zaskoczeniem konstatujemy, że to już godzina, że czas minął. Ale w drugim wersie powyższego cytatu  znajdujemy klucz do kolejnych spotkań z muzyką Blackfield, z czego skrzętnie skorzystałem, ku pocieszeniu serca i duszy. W programie albumu, rozsądnie ułożonym, urozmaicenie, od skocznych fraz i dynamicznych fragmentów, po te zatopione w nostalgii i melancholii. Duchowa uczta! Wstęp utrzymany w średnim tempie wyznaczonym przez cytowany już tytuł „Blackfield”, oraz następujący po nim „Family Man”. Poszukiwacze zadziornych riffów w doskonałym powiązaniu z klimatem balladowym będą zadowoleni choćby z songu z numerem albumowym trzy, „Open Mind”, w którym dodatkowo w części drugiej pojawiają się pasaże symfoniczne, a brzmienie nabiera niesamowitej przestrzeni. Delikatny, subtelnie oniryczny, przepiękny „1.000 People” zachwyca nawet po dekadzie swoją melancholią, orkiestracjami i fortepianową lekkością. Kolejny krok na drodze poznania zawartości wydawnictwa to „Oxygen”, po rozmarzonym i sennym poprzedniku, energetycznie przebojowy, z dosyć prostą, piosenkową konstrukcją zwrotka- refren, czaruje swoją melodyką. Klasą dla siebie jest kolejny melodyczny killer „Hello”, ze zgrabną partią solową gitary pod koniec utworu. „Once” wyrywa słuchacza z kapci potężnym riffem, motoryczną perkusją, by po kilkunastu sekundach „rozlać” brzmienie po wszystkich zakamarkach piosenki. Do końca siła piękna każdej piosenki przyciąga nasze uszy jak potężny magnes do głośników, nie pozwalając pozostać obojętnym. Raz bywa balladowo, lekko, z akcentami akustycznymi, innym razem dynamika rośnie skokowo, głównie za prawą gitarowego żywiołu, soczystych riffów, ale bez epatowania skalą umiejętności, bez przydługich solówek, bez gitarowej „pary w gwizdek”. Na tym polega inteligencja twórców i wykonawców, że we wszystkim zachowują umiar, dbając o spójność i zwięzłość wypowiedzi. Tylko jeden składnik dozowany jest bez umiaru, kapitalne, porywające tematy melodyczne, których można słuchać bez końca, a na pewno się nie znudzą. Każdy z nich ma w sobie to coś, co nakazuje słuchaczom pozostać uważnym, ale łatwo to zrozumieć, gdyż piękno w każdej sytuacji wzbudza zainteresowanie i przyciąga uwagę. Wielkie gratulacje za dokonanie takiego wyboru nagrań, zbiór niezwykle urozmaicony, perfekcyjnie łączący fragmenty nostalgii i romantyzmu z energią rockowej spontaniczności. Tak, wiem, że te songi nie posiadają premierowego „sznytu”, że każdy sympatyk Blackfield zna je z publikacji fonograficznych, gdzie występowały wcześniej w nieco innym towarzystwie. I to jest właśnie klucz do zrozumienia urody tych piosenek, każda z nich w innym otoczeniu zyskuje na blasku, promieniując szlachetnością i klasą, stanowiąc dowód tego, że słowo „piosenka” nie musi się kojarzyć z banałem, odgrzewanymi kotletami i powtarzalnością ogranych schematów. Tutaj tętni wszystko młodzieńczą świeżością, uzasadniając w każdej sekundzie pogląd, że dobrze napisany i skomponowany song obroni się sam nawet po latach. Ta godzina, poświęcona na wysłuchanie 15 utworów działa jak balsam po dniu życia pełnego chaosu i cywilizacyjnej bieganiny. Jak prosto przejść ze świata ludzkich, negatywnych emocji zatapiając się w krainie spokoju, dobrego gustu i elegancji. Wystarczy włączyć odtwarzacz z umieszczonym w nim dyskiem „Open Mind: The Best Of Blackfield”, a Steven Wilson i Aviv Geffen gwarantują nam podróż pełną barw i odcieni rockowej jesieni, po której świat może się skończyć, „End Of The World”.
      
Załącznik:
W zasadzie do powstania projektu (nie lubię używać tego słowa w kontekście zespołów rockowych, ale w przypadku Blackfield nadaje się zupełnie dobrze) doszło przez….przypadek. Dwaj architekci przedsięwzięcia, Steven Wilson i Aviv Geffen to postaci pochodzące  z różnych muzycznych bajek. Steven, od startu Porcupine Tree niewątpliwy autorytet w kreowaniu nowych trendów rozwojowych rocka zwanego progresywnym, a obok tego człowiek o wszechstronnych umiejętnościach muzycznych oraz producenckich i szerokich horyzontach intelektualnych, co wywnioskować można  między innymi z licznych wywiadów udzielanych wielu periodykom zajmującym się szerokim spektrum muzyki rozrywkowej. Aviv, w Europie „szara myszka”, wykonawca anonimowy, ograniczający się w eksponowaniu swoich muzycznych umiejętności raczej do rynku lokalnego, czyli państwa Izrael, gdzie posiada status gwiazdy. Geffen to również wyrazista sylwetka pod względem poglądów politycznych i społecznych, pacyfista, chętnie dzielący się swoją wiedzą i opiniami na różne niemuzyczne tematy. To na jego zaproszenie do Tel Awiwu przybył Porcupine Tree z trzema koncertami, po których Wilson i Geffen nie zerwali przyjacielskich kontaktów, spotykając się w okresie 2000- 2003 w studio i tworząc materiał na wspólną płytę, która ukazała się pod prostym i nie odkrywczym tytułem „Blackfield” w sierpniu roku 2004 w Europie, USA i Izraelu, bardzo szybko pokrywając się w tym ostatnim kraju „złotem”. Gdy poproszono Wilsona o próbę zdefiniowania stylu zarejestrowanej muzyki pod szyldem Blackfield, dziennikarze uzyskali następującą, bardzo zdawkową odpowiedź: „Klasyczne, melancholijne piosenki o ciepłym brzmieniu i dużej wrażliwości”. Znając zawartość debiutanckiego albumu, można powiedzieć ustosunkowując do tej wypowiedzi, nic dodać, nic ująć. W Izraelu płyta zrobiła furorę, a Blackfield natychmiast zdobył sobie szerokie grono zwolenników. W krajach Europy potraktowano nowe, artystyczne oblicze Stevena Wilsona z pewną dozą wstrzemięźliwości. Artysta kojarzony do tej pory z ambitną sztuką muzyczną prezentowaną przez macierzystą kapelę, z poszukiwaniami nowych rozwiązań brzmieniowych, dosyć skomplikowaną strukturą utworów granych przez Jeżozwierze, objawił się nagle w roli twórcy, prostych, melodyjnych piosenek, porzucając rozbudowane formy, pokręcone partie solowe na rzecz przebojowego repertuaru. Ale ten stan niepewności i takiego swoistego zawieszenia wśród słuchaczy grupy nie trwał długo, a większość fanów została „kupiona” lekkością i melodyką chwytliwych kawałków. Blackfield potraktowano jako nieco inną formę artystycznej aktywności, bardziej komercyjne spojrzenie na prezentację muzyki. Ważny był fakt, że duet zaoferował łatwo wpadające w ucho songi, ale „uciekł” od banału, nie poddał się modom, uniknął brzmieniowego „plastiku”, ograniczył się do prostoty, ale nie przekroczył cienkiej granicy, za którym panuje prostactwo. I w ten oto sposób na pop-  rockowym firmamencie pojawił się nowy byt, który publikował kolejne swoje albumy, konsekwentnie nie zbaczając z raz obranego kursu. Program kolejnych albumów zawiera zarówno te mniej, jak też bardziej udane kompozycje, utrzymane w podobnej konwencji. Pięć albumów studyjnych oraz jeden koncertowy, a także omawiana kompilacja zamykają na dzień dzisiejszy dorobek zespołu. „Open Mind” zasługuje w pełni na miano wartościowego podsumowania dotychczasowego etapu twórczości , wypełnionego blisko godziną urokliwej muzyki, skonstruowanej na bazie rocka, porywającej melodycznie, nienagannej instrumentalnie, a brzmieniowo perfekcyjnej. Ale ten fakt, to żadne zaskoczenie, bo Steven Wilson wykazuje się prawie obsesyjną dbałością o jakość parametrów technicznych, a jednocześnie potrafi skonstruować przekaz łączący ciepłe, naturalne brzmienie z inżynieryjną nowoczesnością. Blackfield nie buduje niczego nowego, innowacyjnego, hołduje raczej tradycji muzyki rockowej, nie nadużywa elektronicznych wspomagaczy, co w zestawieniu z indywidualnymi umiejętnościami muzyków i piękną melodyką daje doskonałe efekty.
(6/6)
Włodek Kucharek 

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

4991909
DzisiajDzisiaj2948
WczorajWczoraj3581
Ten tydzieńTen tydzień14543
Ten miesiącTen miesiąc74742
WszystkieWszystkie4991909
54.91.19.62