Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

IQ - Resistance

 

(2019 Giant Electric Pea)
Autor: Włodek Kucharek
 

iq-resistance s

Tracklist:
Disc 1
1. A Missile
2. Rise
3. Stay Down
4. Alampandria
5. Shallow Bay
6. If Anything
7. For Another Lifetime
Disc 2
1. The Great Spirit Way
2. Fire And Security
3. Perfect Space
4. Fallout
               
Lineup:
Peter Nicholls (wokal)
Mike Holmes (gitara)
Tim Esau (bas)
Paul Cook (perkusja)
Neil Durant (instr. klawiszowe)
                  
Moje pierwsze spotkanie z zespołem IQ i jego muzyką nastąpiło w dosyć nietypowych okolicznościach. W miejscu mojego zamieszkania, dawno temu, bo w latach osiemdziesiątych XX wieku, gdzieś na miejskich peryferiach istniał sobie sklep. Wcale nie taki mały, ale gdzie mu tam do dzisiejszych molochów. W gwarze bydgoskiej, a takowa istnieje, nazywano kiedyś takie przybytki handlowe „pitulittengeszeft”(pisownia fonetyczna, z ewidentnym błędem w drugim członie tego złożenia, „Geschäft”, z języka niemieckiego „sklep”), określenie sklepu, w którym można kupić praktycznie wszystko, od produktów spożywczych, przez odzieżowe do artykułów gospodarstwa domowego. Znalazłem się tam przez przypadek, ponieważ moja żona usłyszała wieść szeptaną, że znajduje się tam dział z fajnymi, ozdobnymi wyrobami ze szkła. Większość „samców” w takim punkcie zachowuje się jak jakiś zombie, czyli „łazi” z kąta w kąt i przygląda się ze znudzeniem wymalowanym na twarzy, różnym bibelotom, dziwiąc się, że mogą one stanowić przedmiot czyjegoś zainteresowania. I nagle w czasie tej wędrówki, gdzieś w głębi pomieszczenia, zauważyłem kilka regałów z.........płytami CD. Bingo! Jest okazja wypełnić jakoś czas oczekiwania. Szefem tej enklawy i jedynym doradcą był młody chłopak, którego wygląd kompletnie nie pasował do wnętrza  całego sklepu, długie ciemne włosy, kitka, wytarte i przybrudzone dżinsy, wyciągnięty T-shirt z logo jakiejś kapeli heavy metalowej, jednym słowem, według dzisiejszych standardów chodząca antyreklama. Facet wyglądał na totalnie znudzonego, a większość klienteli omijała ten fragment sklepowej powierzchni szerokim łukiem, nie mogąc zrozumieć jak to w ogóle możliwe, że obok zestawu obiadowego z porcelany z Chodzieży i chińskich świecidełek uchowało się coś tak kulturalnego i ekstrawaganckiego jak małe dyski w kolorze srebra w czarnych pudełkach z jakimiś obrazkami na awersie. Przypominam, że kompakt disc jako nośnik dźwięku wynaleziono zaledwie kilka lat wcześniej i nikomu, także fanowi rocka, nie przyszłoby do głowy, że w czymś takim jak opisany sklep, można znaleźć produkt rewolucji technologicznej. Dysponując czasem, zacząłem przeglądać wyłożone płyty, uporządkowane wprawdzie alfabetycznie, ale wymieszane muzycznie, bez zwracania uwagi na kierunek stylistyczny. Obok siebie leżały, premierowa płytka Modern Talking, kawałek dalej debiut Samanthy Fox, było „Fugazi” Marillion, jakieś obciachowe dla mnie disco czy techno, sporo klasyki jazzu, o ile mnie pamięć nie myli album „Phaedra” Tangerine Dream. Zwróciłem także uwagę na dziwną okładkę różnych postaci w maskach, z logo IQ i tytułem „The Wake”. Facet, widząc moje zainteresowanie i znajomość Marillion, podsunął mi także IQ, mówiąc, że to zupełnie fajna muzyka. Widząc moje niezdecydowanie i wahanie, głównie ze względu na cenę, zaproponował, że jak muzyka mi się nie spodoba, to mogę zwrócić zakupioną płytę w przeciągu trzech dni. (odsłuchanie na miejscu ze względów technicznych było niemożliwe z prozaicznego powodu braku sprzętu) Wewnętrzny głos kusił, „ryzyk fizyk” powiedziałem do siebie i tym oto sposobem stałem się właścicielem drugiego wydawnictwa w dyskografii IQ. W domu wrzuciłem płytkę natychmiast do odtwarzacza (byłem wtedy dumnym posiadaczem mini wieży „Sony”, która miała w zestawie CD- player). Młodszym czytelnikom powiem, że wtedy, w połowie lat 80-tych posiadanie takiego sprzętu nie było wcale takie oczywiste jak współcześnie. Wśród fanów rocka szybciej można było znaleźć przyzwoity gramofon albo kaseciak, aniżeli „ustrojstwo” odtwarzające płyty kompaktowe. Zawartość płyty „The Wake” przesłuchanej w domowym zaciszu „uwaliła” mnie kompletnie. Charakterystyczny wokal Nichollsa, bogactwo brzmienia klawiatur Orforda, genialne, choć dosyć oszczędne partie solowe gitary Holmesa, bas i perkusja demonstrujące ”dziecinną” łatwość przechodzenia od klimatów zahaczających o hard rocka do stonowanych, wręcz intymnych, miękkich i łagodnych partii artrockowych, no i wisienka na torcie, czyli kapitalne tematy melodyczne. Wszystkie te elementy także współcześnie tworzą podwaliny stylu IQ. Ta muza zawładnęła moją duszą, do tego stopnia , że powróciłem do tego sklepu wywołując konsternację faceta za ladą. Biedak pomyślał, że wcisnął mi kit, a ja postanowiłem skorzystać z dobrodziejstwa jego obietnicy i zwrócić zakup. Tak się naturalnie nie stało, a ja przez kilka lat istnienia sklepu stałem się dobrym znajomym sprzedawcy, który umożliwił mi nabycie kolejnej pozycji w dyskografii IQ czyli albumu „Nomzamo” z roku 1987 oraz „wyczarował”, do tej pory nie wiem jakim sposobem, możliwość zakupu kasety demo „Seven Stories Into Eight”, tamtego czasu materiału praktycznie niedostępnego, zapewne piracko skopiowanego przez firmę „krzak” na domowym sprzęcie. W dzisiejszych czasach ta oryginalna kaseta to istny biały kruk, moja „umarła” technicznie, wkręcając się w rolki magnetofonu.
Szanowni Państwo, proszę mi wybaczyć takie prywatne opowiastki, ale osobiście darzę IQ wielką estymą, stawiając twórczość grupy, bez wskazywania na konkretne albumy, w pierwszym szeregu najbardziej wartościowych osiągnięć neoprogrocka. Z tego co wiem, także w naszym kraju IQ posiada liczne grono przysięgłych sympatyków, a zespół traktowany jest jak legenda, wywołując każdym premierowym wydawnictwem szeroki rezonans. Podobnie wyglądała sprawa z najnowszym longplayem „Resistance”, którego zapowiedź poruszyła niejedno rockowe serce. I bez „ogródek” powiem, że stan ten jest jak najbardziej usprawiedliwiony, gdyż nowe kompozycje kwintetu potwierdzają klasę artystyczną, eksponują walory jego niepodrabialnego stylu, podnosząc standardy estetyczne na niebotyczny poziom. Dlatego śmiało mogę zarekomendować nową propozycję fonograficzną IQ, pisząc „po pięciu latach Mistrzowie powracają”, pełni wigoru, kreatywnych sił i twórczych pomysłów, a słuchanie materiału zebranego na dwóch dyskach, blisko 110 minut, to olbrzymia przyjemność i duchowe przeżycie. Ale zanim przejdę do przekazania kilku uwag dotyczących programu „Resistance” chciałbym w skróconej formie przypomnieć najważniejsze fakty z biografii bandu.
Garść historii
Naszkicowanie życiorysu artystycznego IQ nie jest jakimś tam karkołomnym i skrajnie trudnym zadaniem. Zespół należy do tzw. drugiej generacji rocka progresywnego, czyli zespołów które powstały na początku lat 80-tych i szeroką ławą ruszyły do „ataku” o dusze i serca słuchaczy. A stwierdzenie, że ta ekspansja była skuteczna można współcześnie łatwo udowodnić wymieniając niektóre z tych składów, które także współcześnie radzą sobie zupełnie przyzwoicie na rockowym rynku, bo takie nazwy jak Marillion, Pallas, Twelfth Night czy Pendragon nie pozwalają fanom pozostać obojętnym. Jednak karierę IQ wyznaczały odejścia i powroty charyzmatycznego frontmana Petera Nichollsa, którego głos, pomimo nieubłaganego upływu czasu, pozostawiającego swoje ślady w sztuce wokalnej, pozostał jedną z najbardziej rozpoznawalnych cech stylu zespołu. Znam nawet takich sympatyków grupy, którzy zachowują się podobnie jak fani Marillion po pożegnaniu Fisha, mianowicie dystansują się od albumów, w których przed mikrofonem występował przez krótki czas Paul L. Menel (1986- 1989), chociaż w tym okresie powstały zupełnie przyzwoite  świadectwa fonograficzne grupy, od „Nomzamo” poczynając. Ale trudno się dziwić całej opisanej sytuacji, ponieważ faktem jest, że dokonania wokalne Nichollsa są tak „przyspawane” z charakterystyką muzyki IQ, że trudno sobie wyobrazić „odpalając” jakikolwiek longplay zespołu, że z głośników popłynie głos o innej barwie niż ta, którą dysponuje Nicholls. Po tej dygresji chciałbym jeszcze nadmienić, że do powrotu wokalisty przyczynił się zwykły przypadek, w okresie, gdy zespół niebezpiecznie balansował na granicy „być albo nie być”. Po publikacji kolejnego albumu studyjnego „Are You Sitting Comfortably?” muzycy stracili kontrakt płytowy, w konsekwencji dwóch członków bandu, P.L.Menel oraz basista Tim Esau opuściło szeregi formacji, poświęcając swój czas na realizację innego projektu. Dużo nie brakowało do rozpadu zespołu, jednak jego karierę uratował pewien właściciel francuskiego klubu, który zainicjował organizację koncertu IQ w pierwotnym składzie, namawiając ponownie do współpracy także Nichollsa. No i wypaliło! A po występach „live” artyści szybko przystąpili do stworzenia i nagrania kolejnej płyty, zatytułowanej „Ever”, która miała swoją premierę w roku 1993 i spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem słuchaczy i bardzo życzliwymi recenzjami. Te pochlebne opinie nie okazały się ocenami na wyrost, ponieważ wymieniony album po dziś dzień należy do fonograficznej elity w dorobku IQ. Od tamtego zdarzenia minęło ponad ćwierć wieku a zespół trwa nieprzerwanie i w stabilnym składzie wydając w cztero- pięcioletnich cyklach kolejne publikacje płytowe odzwierciedlające klasę tego doświadczonego kwintetu. Również należę do kręgu przyjaciół grupy i wiem na własnym przykładzie jaką ekscytację i poruszenie wywołuje fakt anonsowania kolejnych nowych płyt w artystycznej biografii. Podobnie było z dwudyskowym „Resistance”, którego proces powstawania i dyskusje o zawartości muzycznej śledziłem w przekazach medialnych zacierając ręce z radości na  myśl, że premiera nowego materiału zbliża się wielkimi krokami. Zwieńczeniem oczekiwań stał się dzień 27.wrzesień, gdy wydawnictwo  pod egidą Giant Electric Pea ujrzało światło dzienne.
„Resistance”- święto progrocka
IQ to zespół, który przyzwyczaił odbiorców swojej muzyki do umiarkowanej częstotliwości edycji albumów studyjnych, ukazujących się w odstępach co 4-5 lat. Naturalnie w tak zwanym międzyczasie do rąk słuchaczy trafiają wydawnictwa koncertowe, rejestracje DVD czy też kompilacje nagrań. Można się zżymać, że taka strategia nie oznacza na rynku fonograficznym nic nowego, ale przyznać należy, że takie zestawienia utworów z wczesnego etapu działalności grupy powiązanych z wybranymi pozycjami z materiału premierowego zawierać mogą pierwiastek nowości polegający na innej konfiguracji nagrań. Osobiście uważam, że niekiedy inne zestawienie nagrań, inne towarzystwo utworów na trackliście potrafi pozytywnie zaskoczyć zmieniającym się wizerunkiem utworów, chociaż obiektywnie należy przyznać, że trudno w takim podejściu do polityki wydawniczej znaleźć coś odkrywczego. Natomiast nie do przecenienia jest wartość takich kompilacji w pozyskiwaniu nowych słuchaczy, dla których wybór songów z różnych okresów działalności stanowi ważną wskazówkę do głębszego zainteresowania twórczością danego zespołu. Także w przypadku longplaya „Resistance” należało odczekać pięć lat, żeby poznać zawartość nowej publikacji. I od razu można dodać, cierpliwość się „opłaciła”, ponieważ nowy materiał przynosi wiele znakomitej muzyki, blisko 110 minut, podzielonej na dwa dyski. Spoglądając tylko pobieżnie na program, widać wyraźnie, że twórcy ignorują opinię, że we współczesnych pędzących, internetowych  czasach słuchacze nie mają cierpliwości do słuchania długich, często zapętlonych, wielowątkowych kompozycji. Ale to oczywiście tylko jeden punkt widzenia. Bo w gronie odbiorców artystycznych idei kwintetu IQ znaleźć można również takich, jak między innymi niżej podpisany, dla których takie złożone strukturalnie, dwucyfrowe czasowo próbki talentu twórczego artystów to istna woda na młyn, to crème de la crème.  W nowym repertuarze IQ znalazły się aż trzy takie epickie utwory, które łącznie trwają prawie godzinę i ,które zadowolą wyobraźnię takich starych kocurów jak ja i podobni. I można mi wierzyć bądź nie, ale od dekad wobec muzyki IQ budzi się zawsze apetyt na pewne, doskonale znane elementy ich stylu i brzmienia, bez których znaczna część fanów poczułaby się „deczko” rozczarowana. A mam tutaj na myśli niektóre komponenty uznawane przez niektórych, tych bardziej „nowoczesnych” za anachronizmy. Należą do nich niewątpliwie rozciągające się w przestrzeni aż po horyzont, pasaże melotronu, wprowadzonego kiedyś przez Martina Orforda (Czy w ogóle ktoś podający się za fana IQ wyobraża sobie brzmienie  zespołu bez tego instrumentu, zwanego niekiedy w żargonie muzyków „smyczkowymi organami”?). Dalej, plamy syntezatorowe wypełniające każdą szczelinę instrumentalnego środowiska IQ, wspaniałe, chwilami wręcz uduchowione partie solowe gitary. Charakterystyczny wokal, jego barwa, chociaż, gdyby ktoś zmusił mnie do sprecyzowania specyfiki głosu Nichollsa, to miałbym duże trudności, gdyż ja odbieram jego śpiew intuicyjnie, podświadomie, rozpoznaję ten tembr  po kilku sekundach, zamknięty w ciemnej piwnicy albo w ulicznym zgiełku. Po prostu facet ma coś takiego w swoim głosie, a nie są to na pewno parametry techniczne, że nie sposób pomylić go z kimś innym. IQ podziwiam także od zawsze za szacunek do progrockowej tradycji, obecnej na wielu ścieżkach kompozycji, bez bezmyślnego kopiowania zdartych „do kości” schematów instrumentalnych, za elegancję aranżowania, za gruby pakiet indywidualnych umiejętności  oraz za wszechstronność stylistyczną, polegającą na płynnym przekraczaniu granic art rocka, bluesa, progresji, niekiedy jazzu, hard rocka czy muzyki klasycznej. Gdybym na nowej płycie IQ nie znalazł tych komponentów, poczułbym się w pewnym sensie „zdradzony”, bo być może moje poglądy wydają się anachroniczne, ale według mnie siłą muzyki tej rockowej formacji nie jest wzniecanie rewolucji czy poszukiwanie na siłę innowacji, lecz jej klasyczność harmonii, tonalność, proporcjonalność konstrukcji nawet w tych dwudziestokilkuminutowych kompozycjach, których struktura zawsze pozostaje spójna i nie rozłazi się w szwach, sprawiając wrażenie zlepka kompozycyjnych pomysłów. „Resistance” oferuje te wszystkie walory, proponując rozwiązania konfrontacyjne, nie burzące jednak całości. Tak zdarza się  już w otwierającym spektakl „A Missile”, w którym intensywność i moc gitarowych riffów zbliża muzykę do konwencji progmetalowej, kompletnie zaskakującej w przypadku dzieła IQ. Od pierwszych sekund nadciąga riffowo- perkusyjny szturm, motoryczny rytm i stale podkręcane tempo, chociaż brzmienie odrobinę „zmiękczają” słyszalne w tle symfoniczne pasaże keyboardów. Jak w tym uderzeniu rockowej energii swoje miejsce znajduje głos Nichollsa, wie tylko on sam. Fakty wyglądają jednak tak, że od 30 sekundy do uszu słuchacza dociera mocarny marsz instrumentalnej kawalkady, prącej do przodu z pancerną gracją. Na podkreślenie zasługuje selektywność brzmienia, w którym wszystkie biorące w nim udział komponenty znakomicie współistnieją obok siebie, nie wchodząc sobie „w paradę”. Nicholls robi co może ze swoim wokalem, chociaż poszukując słabszych punktów stwierdzić ze smutkiem należy, że  czas nieuchronnie próbuje „nadgryźć” klasę śpiewu nadwornego wokalisty IQ. Jednak z drugiej strony, biorąc pod uwagę fakt, że Peter 13 lutego tego roku skończył sześćdziesiątkę, trudno wybrzydzać i paluchem wytykać ciut słabszą formę muzycznego bohatera. Choć słysząc zmianę melodyki na granicy drugiej minuty i mistrzostwo, z jakim wokalista kreuje i utrzymuje w ryzach parametry melodyczne utworu, szybko zapominam o początkowej chwili słabości. W tym momencie dochodzi także do pierwszego wyraźnego przełomu w strukturze kompozycji, słabnie rytmiczna kaskada, utwór na naście sekund spowalnia, a przestrzeń wypełniają klawiszowe plamki, by po głębszym oddechu ekipy IQ ruszyć „z kopyta”  w dalszą drogę, naznaczoną wyrazistym riffem, dudniącym basem i motoryczną pracą bębnów. Takich przystanków i zrywów notujemy we wnętrzu songu więcej, bo bieg muzycznych wypadków nie pozwala na nieuwagę. Zwróciłbym jeszcze uwagę na znakomite, acz krótkie wejścia syntezatorów oraz na generowane klawiszowo chórki, nadające kompozycji „A Missile” epickiego wymiaru. W drugiej części utworu prezentowana różnorodność zostaje zachowana, w dalszym ciągu rejestrujemy skoki dynamiki przekazu, umiejętne operowanie tempem i wspaniałe przejścia na ścieżkach melodycznych. Prolog albumu mamy za sobą. Ciekawe jakie myśli kołaczą się w głowie oddanego fana zespołu? Kurde, dobre! Intrygujące! Głos Petera Nichollsa wprowadza nieco dramatyczną nastrojowość, kontrastującą z masywnymi gitarowymi riffami i akordami syntezatorów, a utwór słuchany częściej zyskuje znacząco na wartości. Jak zachować się może po niespełna siedmiu minutach albumu „Resistance” słuchaczowski debiutant? Sądzę, że „A Missile” bardzo dobrze pełni rolę „wprowadzacza” do bogatego świata dźwięków wzbudzanych wyobraźnią i talentem kwintetu IQ i każdy odbiorca nieznający dziedzictwa grupy, czuje się komfortowo zaproszony do dalszej eksploracji materiału zawartego na płycie, której kolejne rozdziały zachęcają do uruchomienia pokładów własnej wyobraźni i poczucia estetyki. Bo słuchacz sztuki muzycznej IQ nie jest zmarginalizowanym, biernym odbiorcą napływających sekwencji dźwięków, lecz współuczestnikiem relacji z twórcami muzyki. Pierwszy akt spektaklu zatytułowany „A Missile” płynnie, bez przerw przechodzi w akapit z numerem dwa, o tytule „Rise”, który zmienia nieco profil otaczającego nas rockowego środowiska. W jakim zakresie? Wstęp to domena elektroniki, pełnej pogłosów, do której dołącza nostalgiczna recytacja Nichollsa. Dopiero krótko przed upływem drugiej minuty następuje mocne hard rockowe uderzenie gitar i perkusji, a poprzez elementy chóralistyki kompozycja „rośnie” do poziomu rockowego poematu. Jednak ekspansywny riff zostaje po kilkunastu sekundach  gwałtownie ucięty, ponownie przestrzeń wypełniają niepokojące dźwięki generowane przez klawisze a stery melodii przejmuje wokal przy akompaniamencie partii smyczków. To początek fragmentu rockowo- symfonicznego, uduchowionego i podniosłego, w którym doskonale współpracuje gitara prowadząca- bas z keyboardową orkiestracją. Dodane partie chóru windują klimat utworu na niezwykły poziom emocjonalności. Doskonale zachowana równowaga między intensywnie pracującą sekcją rytmiczną, riffującą potężnie gitarą Mike’a Holmesa, a syntezatorowymi pejzażami Neila Duranta, czego efektem instrumentalnym jest kapitalna rockowa symfonia, do której włącza się epicki wokal wspomagany potencjałem klawiszowego chóru. Wspaniała demonstracja progrockowego patosu, wyciszona nagle w finale, w którym dominujące role minimalistycznie rozpisano na głos i fortepian. Znakomita kompozycja! Krok numer trzy na drodze poznania albumu „Resistance”, utwór „Stay Down”, którego pierwsza część unosi nas swoim pięknem wysoko, bez granic, kiedy pod wpływem dźwięków, wszystko, co wokół, w mgnieniu oka staje się mało ważne. A przecież to „tylko” wspaniałe, melancholijne, pojedyncze akordy fortepianu i ten głos, podkreślający nastrój głębokiej zadumy, takiej trochę listopadowej, naznaczonej kroplami deszczu spadającymi na parapet w panującej na zewnątrz wczesno- wieczornej ciemności. I w tym momencie ten drugi „składnik” spektaklu, słuchacz, poruszony sączącymi się z głośnika dźwiękami, dosłownie zamiera, w oczekiwaniu na to, co przyniesie ta pieśń w następnych sekundach. Jak dodamy do tego subtelne, klawiszowe pejzaże w tle, stajemy się uczestnikami muzycznej hipnozy, trochę nierealnego snu, w którym nasza świadomość zdominowana zostaje delikatnymi, wyrafinowanymi sekwencjami tonów, wypełniających kontury kompozycji. Smyczkowe akcenty instrumentów klawiszowych, akustyka gitary i typowy patent dla IQ, keyboardowe chóry,  stanowią wartościowe uzupełnienie impresji. Dawno minęliśmy półmetek tej blisko 8-minutowej kompozycji, gdy napięcie rośnie i pojawia się mocny, rockowy i wyrazisty epilog z basowym soundem, nieregularnymi, zamaszystymi plamami syntezatorowymi, szalejącą rockową furią perkusją i napędzającą melodykę gitarą. Im bliżej finałowych rozstrzygnięć, tym bardziej intensywnie, motorycznie, gdy kumulacja dźwięków przypomina kaskady przewalającego się wodospadu. Wszystko po to, by bębny, pojedyncze słowa i zegarowe tik- tak doprowadziło nas do …ciszy. Płynne przejście do kawałka „Alampandria”, którego pierwsze kilkadziesiąt sekund to jednostajna, smuga brzmienia syntezatora i skrawki brzmienia o arabskich korzeniach. Atmosfera sugerująca, że za moment coś musi się wydarzyć. Ale co?, pozostaje zagadką do punktu czasowego 1:45, po którym następuje gitarowy, progmetalowy, ciężki strzał, przy akompaniamencie dudniącego basu, perkusyjnej erupcji, podniesionego do krzyku głosu Nichollsa i gęstej zawiesiny melotronu. A koroną utworu jest bez wątpienia „mięsiste”, gitarowe solo w finale. I nagle ponownie otaczają słuchacza pojedyncze, oszczędne uderzenia w klawiaturę fortepianu stanowiące zwiastun kolejnego akapitu albumu „Shallow Bay”, fragmentu, w którym przynajmniej w inauguracyjnej fazie po raz n-ty  w zakresie nastrojowości przeważa melancholia. Fortepianowe solo przez kilkadziesiąt sekund wytycza brzmieniowe parametry utworu, po czym za sprawą skondensowanego wejścia klawiszy klimat „wjeżdża” na epickie wyżyny. Wokal, oszczędna praca perkusji, klawiszowe tło, wycofana gitara, jednym słowem bardzo skromny brzmieniowy design, który  pomimo swojej zwyczajności i prostoty emanuje rockowym pięknem. Dopiero w drugiej części songu karawana dźwięków nabiera tempa, wyniosłości i hymnicznej prezencji. Wzruszenie odbiera słowa! „If Anything”, zwykła, ekspresyjna i  odrobinę sentymentalna piosenka, w konwencji rockowej ballady. Miękkie, ilustracyjne pejzaże instrumentów klawiszowych, nostalgiczny głos, bezprogowy bas, akustyczne brzmienie gitary i dyskretna, nieco wycofana partia perkusji. Wszystkie komponenty instrumentalne przemierzają doniosłym krokiem przestrzeń, aby w finale zaskoczyć, po epizodzie z dziwnymi pogłosami, organową wariacją, której bliżej do wnętrza katedry aniżeli rockowego repertuaru. Katarynkowy motyw buduje prolog najdłuższej na pierwszym dysku kompozycji, „For Another Lifetime”, trwającej grubo ponad 15 minut. Pierwsze trzy minuty to wyluzowany, psychodeliczny nastrój jarmarku. Dopiero później utwór nabiera mocy i intensywności. Dostajemy wszystko to, co progrockowe tygrysy lubią najbardziej, czyli kaskaderskie przejścia przy zmianie tempa, różnorodne, rozbudowane aranżacje, liczne partie solowe, pokręcone figury perkusyjne, podniosłe występy chóru, z wyczuciem regulowaną dynamikę, porywające wątki melodyczne, zmienność klimatu, przyjmującego barwy od mrocznych i szarych po rozświetlone światłem, dozę dramatyzmu, gitarę Holmesa, która wychodzi „ze skóry”, żeby udowodnić, że jest instrumentalnym liderem. Biegłość wszystkich uczestników święta zapiera dech w piersiach, lekkość kreowania kolejnych brzmieniowych rozwiązań świadczy o absolutnym mistrzostwie. Przy takich kompozycyjnych monstrach, ich wielowymiarowości, multum nacierających na receptory impulsów powoduje, że słuchacz nie ma odwagi się poruszyć, żeby nie uronić choćby nutki, a chłonąc całym sobą te dźwiękowe wspaniałości  „odjeżdża” emocjonalnie w inny wymiar. Ufff!!! Demolka! Wzruszenie trzyma krótko za gardło! Indywidualne poczucie estetyki zwariowało! A tutaj należy się jeszcze zmierzyć z czterema rozdziałami stanowiącymi program dysku drugiego, a wśród nich dwa ponad 20- minutowe kolosy. Pierwszy z nich nosi tytuł „The Great Spirit Way” i pierwotnie nie wpasował się swoją atmosferą w całościowy klimat nagrań umieszczonych na pierwszej płycie. Od pierwszych sekund wiadomo, że kto liczył na chwile oddechu, ten może o nim zapomnieć. Zmasowane, kręte ścieżki perkusji, wstawki organowe, zapowiadają, że także ten epicki poemat przyniesie wiele przeżyć i niespodzianek. I to się sprawdza w każdym calu, bo czeka nas muzyczna podróż do wnętrza rockowego wszechświata. Intro kształtują klawisze prowadząc jednostajny pasaż, z narastającym natężeniem, a na tym tle swój „chocholi” taniec rozpoczyna, najpierw niewinnie, od ledwo słyszalnych „pacnięć” po talerzach, perkusista Paul Cook. Z pokręconych, niesymetrycznych figur wyłania się wiodący rytm, stanowiący drogowskaz dla Nichollsa i pozostałych instrumentalistów. Bliska progmetalowi erupcja „rozwala” na strzępy początkowy nastrój tajemniczości, a riff gitary tka bogatą tkankę dźwiękową, „drapowaną” syntezatorowymi plamami. Po tym wstępie żywioł kompozycji rozlewa się w przestrzeni jak powódź, przyspieszając bądź krocząc wolniejszym tempem. Gdyby ktoś chciał zarejestrować wszelkie zmiany i przeobrażenia, zarówno w zakresie struktury rytmicznej, jak również różnorodności instrumentalnej, to musiałby niechybnie założyć dziennik kompozycji. Spektakl zawiera kilka odsłon, płynnie przechodzących jedna w drugą, niejednolitych, intrygująco skonstruowanych, gdyż nieprzewidywalnych. Zwróćcie Państwo uwagę przy „konsumpcji” albumu na wielorakość motywów melodycznych, czego najlepszym przykładem jest zwrot około 11:30, zdominowany pięknym wejściem fortepianu i gitary akustycznej, zwiastującym znaczące spowolnienie muzycznej akcji i służącym jako sygnał do rozwinięcia nowego pomysłu, w którym pojawiają się klawiszowe orkiestracje i genialnie poetycki wokal. Trzy minuty później kolejny zastrzyk rockowej energii rozhulał kompozycję, przekształcając ją w muzyczny wicher, wytłumiony kolejne dwie minuty później, by zainicjować niezwykle podniosły poemat, prowadzący w towarzystwie chórów do zakończenia. A proszę mi wierzyć, że moja nieudolna próba werbalnego oddania niuansów podróży przez dźwiękowe  imperium IQ, to marna namiastka tego, co przynosi zetknięcie z rzeczywistością, w której na pięć minut z „hakiem” ster albumu przejmuje utwór „Fire And Security”, rozpoczęty balladowo, z wykorzystaniem gitary akustycznej, prowadzącej wraz z wokalem miłą dla ucha, wręcz chwytliwą melodię. Pozorna prostota i rytmika tej urokliwej piosenki nie pozwalają pozostać biernym, zmuszając słuchacza do rytmicznych tupnięć w podłoże. Ale ten zwiastun, jak się za kilkadziesiąt sekund okaże, to miraż, pozorowanie balladowej łagodności, gdyż stosunkowo szybko, około 2 minuty, przekonujemy się, że „Fire And Security” potrafi zionąc rockowym ogniem i zmienić swój wizerunek w motoryczny, energetyczny hicior. Wygenerowane na drugim planie wielogłosy wspomagają głos Nichollsa, klawisze malują swoje krajobrazy, a gitara Holmesa krótko przed czwartą minutą „wycina” taką solówkę, że czapki z głów. Ten rozdział albumu trwa tylko pięć minut z sekundami, a pomimo swojej „krótkości” dowodzi, ile dźwięków ułożonych w przemyślane, zgrabnie połączone sekwencje potrafią zmieścić w jego strukturze muzycy IQ. Wielorakość rozwiązań jak w rozłożystej suicie, tutaj z pomysłem wciśnięta w ciasne ramy. Podobnie zachowuje się następny komponent programu „Perfect Space”, w którym zespół podkreśla upodobanie do korzystania z patentów akustycznych. I jak to zwykle w sztuce wykonawczej IQ bywa, wstęp nie decyduje o charakterze całości. Tak jest także tym razem. Ciekawostką jest, że kwintetowi udaje się bez radykalnego podnoszenia tempa podnieść muzyczne napięcie, działające na odbiorcę jak gigantyczny magnes. Nie sposób się oderwać od tej muzyki, rozgrywającej się na wielu przecinających się płaszczyznach instrumentalnych. Około połowy songu słuchacze otrzymują od artystów w prezencie rockowe „kokardki” czyli ozdobniki kompozycji, bo w tych kategoriach należy rozpatrywać wyśmienite partie solowe Holmesa i Duranta. Kolejna demonstracja wirtuozerii z całym bogactwem skoków dynamiki, zwrotów i modyfikacji, powodujących, że każdy utwór IQ przypomina studnię dźwięków bez dna, a słuchacz staje przed wyzwaniem jej eksploracji, która rozciągnięta w czasie ciągle przynosi coś nowego, zaskakującego, co umknęło wcześniej naszej uwadze. Ten czynnik stanowi także o sile dzieła zespołu. A przed nami ostatni akt programu wydawnictwa, ponad 20- minutowy „Fallout”, godne, dostojne ukoronowanie prawie dwugodzinnej progrockowej fiesty. Niesiony klawiszowym soundem i nieco melancholijnym wokalem Nichollsa powoli, wręcz ospale wkracza do progrockowej dżungli dźwięków. Pomimo tego programowego lenistwa podobnego do ruchów misia koali, w powietrzu wyczuwa się zaczątki tajemnicy przyszłych zdarzeń, które jak wielobarwne obrazy rozwiną się za moment i poddadzą się estetycznej ocenie zmysłów odbiorców. Przez trzy minuty teoretycznie niewiele się dzieje, jednak jakaś niewidzialna siła nakazuje nam czekać. Okazuje się, że warto! Po lirycznym występie wokalisty przy akompaniamencie delikatnej, wysublimowanej partii klawiszowej, ten stan błogości zostaje przerwany przed czwartą minutą wejściem mocnego i dynamicznego motywu syntezatorowego oraz wytyczeniem przez sekcję rytmiczną kierunku rozwoju muzycznej akcji. Wszystko zaczyna wibrować, drgać, kolejne dźwięki budują gęstą fakturę brzmienia. Co rusz pobrzmiewające w oddali  chóry , lawinowo  narastające kaskady uderzeń perkusyjnych, gitara basowa wytyczająca rytmiczne zakrętasy i krótkie, acz treściwe wejścia gitary elektrycznej. Oszałamiająca wymienność ról instrumentalnych liderów, a to klawiszowe partie Duranta, z ujazzowionymi akcentami fortepianowymi (na przykład przed 11 minutą), a to uderzająca swoją potęgą sekcja rytmiczna, za chwilę „przyczajony” Holmes przejmuje dowodzenie, zachwycając kolejnym, aż trudno je zliczyć, popisem solowym na elektryczne struny, aby oddać swoje stanowisko klawiaturom i wokalowi. Narastające sukcesywnie napięcie już około 14 minuty zapowiada naszej intuicji, że zbliżamy się do finału. Ale tutaj kolejne zaskoczenie, ten finał wcale nie ma spodziewanego, patetycznego charakteru, a ostatnie kilka minut odgrywa funkcję muzycznego katalizatora wyciszającego podniosłą atmosferę. Cisza! Po niej, gdyby to był koncert, nastąpiłoby na pewno standing ovation, bo jakże inaczej zareagować na dzieło IQ.
Pisząc ten tekst sam na siebie marudziłem, że się grzebię, bo moja praca trwała wiele tygodni, licząc od dnia, w którym wydawnictwo trafiło do moich rąk i odtwarzacza. Ale takie zachowanie wymusiła na mnie niejako muzyka z albumu „Resistance”, ponieważ po kilku dniach katowania tych nagrań, zderzyłem się z murem bezradności, gdyż doszedłem do wniosku, że poświęciłem tej muzyce wiele godzin słuchania, ale przy tak przebogato zaprojektowanym albumie, wypełnionym niezliczonymi dźwiękami, prawie nic na jego temat nie wiem. Dlatego postanowiłem oddalić w czasie „prace wykończeniowe” nad tekstem, „wykradając” ze swojego życia kolejne godziny na delektowanie się pięknem tej „muzyki rockowej podniesionej do rangi sztuki”. Kolejne przesłuchania przyniosły zaskakujące obserwacje, nowe spostrzeżenia, odkrycia detali i artystycznych idei o większych gabarytach. I dzisiaj także nie jestem przekonany, że moja wiedza o zawartości płyty „Resistance” jest kompleksowa i pełna. Bo ta muzyka ciągle kryje niuanse i większe elementy, które ujawniają się z czasem, gdy słuchacz spogląda na tę materię z nieco innej perspektywy, inną częścią swojego indywidualnego poczucia estetyki. Dlatego chciałbym zaapelować do Szanownych Czytelników HMP, żeby nie feerowali wyroków powierzchownie, bo ta muzyka nienawidzi bylejakości odbioru, nienawidzi wybiórczego słuchania, a więc kogo nie stać na „wykrojenie” ze swojej prywatności solidnego kawałka czasu, ten niech da sobie z tym spokój. Bo muzyka IQ nie tylko na premierowym  albumie to wyzwanie dla słuchacza, którego spełnienie pozwala na rzetelną ocenę jej wartości. Ja, subiektywnie, jestem zachwycony tym, że uznany rockowy band nie stara się odcinać kuponów od sławy, lecz proponuje dzieło na najwyższym artystycznym poziomie. Chapeau bas!
(5,5/ 6)
Włodek Kucharek

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4988191
DzisiajDzisiaj2811
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień10825
Ten miesiącTen miesiąc71024
WszystkieWszystkie4988191
44.211.117.101