Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

FLYING COLORS - Third Degree

 

(2019 Mascot Label Group)
Autor: Włodek Kucharek 
 

flying colors third degreezzpz s

Tracklist:
1.The Loss Inside (5:50)
2. More (7:09)
3. Cadence (7:40)
4. Guardian (7:10)
5. Last Train Home (10:31)
6. Geronimo (5:19)
7. You Are Not Alone (6:21)
8. Love Letter (5:09)
9. Crawl (11:14)
                     
Lineup:
Casey McPherson (wokal/ gitara)
Steve Morse (gitara/ wokal)
Neal Morse (instr. klawiszowe/ wokal)
Dave LaRue (bas)
Mike Portnoy (perkusja)
        
Sięgając po premierowe nagrania kwintetu Flying Colors, stanowiące zawartość trzeciego albumu studyjnego „Third Degree” doszedłem do wniosku, że warto pokrótce zająć się także kwestią organizmów artystycznych nazwanych już w latach 60-tych supergrupami. Autorstwo tej nazwy przypisać należy prawdopodobnie dziennikarzowi Jannowi Wennerowi, wydawcy periodyku „Rolling Stone”, który napisał tak w swoim artykule w roku 1966 o zespole Cream, założonym przez trio Eric Clapton, Jack Bruce i Ginger Baker. Nazwa nawiązywała do faktu, że członkowie grupy należeli do grona muzyków o charyzmie i ustalonej renomie, posiadając doświadczenie i pokaźny dorobek fonograficzny zarówno w twórczości solowej, jak również w składzie innych formacji muzycznych. Wymieniona wyżej trójka muzyków spełniała te i jeszcze bardziej wygórowane wymagania, należąc już pod koniec lat 60-tych do prawdziwych tuzów rockowego grania. W późniejszym okresie do rockowego życia powoływano następne składy, które w mniej lub bardziej  słusznym wymiarze zasługiwały na takie nobilitujące miano. Im bliżej czasów współczesnych, tym szybciej następowała dewaluacja pojęcia „supergrupy”, a to co dzisiaj wyprawia się nazywając tak różne rockowe, czy jazzowe składy, kolokwialnie pisząc, w głowie się nie mieści. W czasach nam bliższych określenie „supergrupa” funkcjonować zaczęło w przestrzeni medialnej często w odniesieniu do rockmanów, bo tym gatunkiem muzyki się zajmujemy, którzy stali się raczej showmanami a nie artystami, a kilka dekad wcześniej mogliby w składzie ówczesnych rzeczywistych supergrup występować w roli co najwyżej pracownika technicznego bądź nosić skrzynki ze sprzętem. Świadomie nie podam żadnego takiego przypadku, ponieważ po pierwsze to moja subiektywna opinia, z którą można się nie zgadzać, a po drugie nie chciałbym nikogo urazić czy wywołać sporów i niesnasek. Nadmienię tylko, że po grupie Cream do boju ruszyły między innymi takie super składy jak Blind Faith, ELP, na początku lat 80-tych U.K., Asia, a w czasach nam bliższych Transatlantic, Liquid Tension Experiment czy Black Country Communion. Naturalnie zdaję sobie w pełni sprawę, że każdy z czytelników czy fanów rocka mógłby bez zbytniego wysiłku stworzyć samodzielnie podobne zestawienia, uwzględniające indywidualne preferencje muzyczne, bo przecież supergrupy można wskazać także na gruncie jazzu czy muzyki poważnej (chociażby występujący w latach 90-tych Trzej Tenorzy, czyli Plácido Domingo, Jose Carreras, oraz Luciano Pavarotti). A wracając niejako okrężną drogą do tematu wiodącego, to bez wahania można stwierdzić, że także ekipa Flying Colors w pełni zasługuje na takie miano, gdyż muzycy udzielający się w jej pracach od wielu lat słyną ze swoich wybitnych umiejętności i zarazem artystycznego ADHD. Taki Mike Portnoy to minuty nie usiedzi na miejscu, jak nie wypad na koncerty w ramach Transatlantic, to studyjne prace nad albumem Neal Morse Band, albo „weekendowa” robota z chłopakami z Avenged Sevenfold, lub perkusyjne wsparcie dla Fates Warning, czy koncertowa runda z Twisted Sister. Ma gość głowę do niestandardowych pomysłów, mnóstwo pozytywnej energii, więc jak w najbliższym czasie będziecie zaglądać do lodówki, to uważajcie, bo jak otworzycie drzwi to wyjrzy zza nich nikt inny jak…..Mike Portnoy. Oczywiście żart, ale trzeba przyznać, że ten klasowy perkusista kocha to, co robi, porusza się na granicy wielu odmian rocka, przyczyniając się do rozwoju wielu spektakularnych karier. W lineup Flying Colors też „gra pierwsze skrzypce”, stanowiąc mocny filar działalności grupy.
                
Beczka miodu czyli dlaczego należy posiadać album „Third Degree”?
                    
1.W składzie Flying Colors znajdują się muzycy gwarantujący niebotyczny poziom wykonawczy, wszechstronność artystyczną, gdyż nie zamykają się w ciasnych ramach jednej tylko stylistyki, można liczyć w każdej chwili na ich profesjonalizm, czyli nigdy nie nagrają płyty o jakości rockowego farfocla, tylko po to, żeby zgadzała się kasa, istnieje między nimi team spirit, który często wyzwala pokłady nowej energii, stając się impulsem nieoczekiwanych rozwiązań, oraz wszyscy szanują rockową tradycję, co słychać w warstwie brzmieniowej. Nie chciałbym, żeby moje nastawienie do artystów tworzących skład Flying Colors wyglądało jak pielgrzymka na kolanach do rockowego ołtarzyka, ale nawet stojąc z boku nie sposób zignorować ich kompetencje, doświadczenie i szeroką wiedzę, bo taką postawę udowodnili wielokrotnie. Nie wyobrażam sobie, że ktoś nawet średnio „oblatany” w rockowej materii zakwestionuje klasę obojga „Morsów” czy Portnoya i LaRue, albo zwątpi w wokalne umiejętności Caseya McPhersona. Byłby to typowy „strzał w kolano” własnych priorytetów muzycznych. Czyli jednym słowem lineup buduje renomę wydawnictwa, tak jak wybitni aktorzy bądź reżyser decydują najczęściej o wartości obrazu filmowego. Summa summarum należy moim zdaniem postawić znak równości na linii skład zespołu- poziom artystyczny publikacji fonograficznej. Tego typu podejście sprawdza się w większości przypadków.
                    
2.Flying Colors to projekt, chociaż wiem, że niektórzy rockmani dostają alergii w zetknięciu z pojęciem „projekt”, gdyż kojarzy im się z czymś technicznym, wręcz inżynieryjnym, skonfigurowanym precyzyjnie do każdego detalu, a zatem w domyśle pozbawionym ciepła, emocji. Może niekiedy należy przyznać rację drugiej stronie, czyli twórcom, ale Flying Colors to nie ta „bajka”, kwintet, w którego narodzinach w roku 2012 uczestniczyła piątka znamienitych muzyków, o wybitnych cechach budujących tożsamość artystyczną, z pokaźnym bagażem doświadczeń zawodowych, także życiowych, co nie jest w tym miejscu bez znaczenia. Panowie z niejednego muzycznego „pieca chleb jedli”, stąd wynika ich wszechstronność i szerokie rozumienie definicji rocka. Śledząc poszczególne kariery doszukamy się bez wysiłku balansowania na granicy stref zwanych rockiem progresywnym, progmetalem, hard rockiem, także jazzem i symfonicznym szlachectwem. Dla tych Panów wdrożenie do struktury kompozycji nawet najbardziej wyszukanych rozwiązań mieszczących się w ramach sztuki muzycznej to przysłowiowa „bułka z masłem”.
                   
3.Repertuarowa oferta Flying Colors to nie zbiór zramolałych, zmumifikowanych i pokrytych grubą warstwą kurzu, zgranych do bólu patentów, lecz solidna porcja świetnych riffów, nieoczywistych harmonii wokalnych, wielobarwnych pasaży klawiszowych, umiejętnych beatów perkusyjnych i akordów basowych, „podkręcanych” proporcjonalnie do przyrostu parametrów dynamiki, źródło niezwykle przystępnych i wciągających niebanalną estetyką tematów melodycznych, całej, rozciągniętej w przestrzeni palety nastrojów, zmienności tkanki brzmieniowej zarówno w formach krótszych i instrumentalnie oszczędniejszych, jak też w tych znacznie rozbudowanych, gdzie muzyczna akcja toczy się na kilku płaszczyznach, osiągając apogeum swojego muzycznego „życia” po upływie wielu minut („Last Train Home”, „Crawl”). A w tych „long stories” dzieje się naprawdę wiele, a konfiguracja cierpliwie układanych wokalno- instrumentalnych puzzli, modyfikowanych po wielokroć, jest w stanie przyciągnąć uwagę nawet najbardziej  niecierpliwego słuchacza. Wiele z tych elementów jest nieprzewidywalnych, nie wywołuje jednak rewolucji, raczej refleksje nad czasem minionym, „beatlesowską” melodyką czy „purpurową” energią, w efekcie finalnym wywołując na obliczu słuchacza przyjazny uśmiech akceptacji i tak archaiczny w czasach współczesnych stosunek do pracy artysty zwany szacunkiem.
                              
4.Zwrócić należy także uwagę na być może banalny fakt, że pomimo obecności w składzie znakomitych solistów, kompozycje kwintetu stanowią rezultat jakościowego grania zespołowego, bez epatowania przymiotami własnego ego artystycznego. Każdy artysta występujący na „scenie” ubrał się w szaty skromności, ograniczając oddziaływanie swojej artystycznej osobowości, nie próbując „rozpychać się łokciami” w walce o solową przestrzeń w strukturze kompozycji i rezygnując z ekspozycji własnych umiejętności indywidualnych, wychodząc zapewne z założenia, że słuchacze doskonale wiedzą, jakie figury potrafi „wyrzeźbić” Steve Morse na gitarze, czy z jakimi łamańcami rytmicznymi poradzi sobie Mike Portnoy. Cała kreatywna siła jednostek skupia się na ustawicznym wzmacnianiu czynnika zespołowości. Nie każdy potrafi tak działać, odrzucając gen wirtuoza, poświęcić się kooperacji. Znam sporo takich przypadków, gdy ego i indywidualizm jednego muzyka tłumi kreatywność pozostałych, rozwalając od środka proces tworzenia.
                        
5.”Last Train Home”, high light albumu. Naturalnie to tylko mój typ, można go zaakceptować, albo się nie zgodzić. Utwór „rozpisany” na dwóch wokalistów, najpierw partie śpiewane prowadzi Casey McPherson (m.in. w line-up The Sea Within), później jego obowiązki przejmuje Neal Morse (ex Spock’s Beard, w składzie innej supergrupy Transatlantic, szef artystyczny The Neal Morse Band), wokalista uznany, o specyficznej manierze śpiewu (abstrahując od tego, czy to się komuś podoba czy też nie), do którego charakterystyki światopoglądowej doskonale pasuje temat tego songu, traktujący o podróży ciała i duszy do tamtego, religijnego świata (Neal Morse jako zadeklarowany i praktykujący katolik promuje w swojej twórczości solowej bliskie mu wartości duchowe, mieszcząc się w nurcie odłamu rocka zwanego chrześcijańskim). Ten ponad 10- minutowy, wielowątkowy song zawiera liczne cechy przypisywane rockowi progresywnemu, wśród nich łączenie wpływów kilku kierunków stylistycznych. Już pierwsze dźwięki wskazują, że szykuje nam się monumentalny spektakl, a zaintonowany temat melodyczny natychmiast trafia na podatny grunt, czyli zadowala gust każdego, komu słoń na ucho nie nadepnął i kto ceni dobrą, nośną melodię. Od pierwszych taktów kwintet buduje „środowisko” czyli brzmienie, kształtowane solidarnie przez wszystkich instrumentalistów, które nabiera potęgi, wspina się po drabinie patosu, dosyć szybko osiągając wyżyny poematu epickiego, zachwycającego przestrzennym soundem, swobodą interpretacji różnych konwencji stylistycznych, wielowymiarową strukturą, której elementami stają się blues- rock, hard rock, rock symfoniczny, nawet jazz, flirtując z progmetalem, a fugą czyli spoiną zapewniającą stabilność konstrukcyjną jest  rockowa progresja. Myślę, że autorzy nieprzypadkowo umieścili kompozycję centralnie, rezerwując dla niej rolę spiritus movens całego albumu i jestem przekonany, że właściwie ocenili jej zakres oddziaływania. Ta podniosła forma muzyczna nie rewolucjonizuje muzyki zawartej na albumie, na pewno zawiera komponenty stylu zaczerpnięte chociażby z macierzystych kapel muzyków, ale to nie zmienia faktu, że artyści wjeżdżają na poziom dostępny wyłącznie rockowym mistrzom, błyskotliwym instrumentalnie, niezależnie czy obsługują instrumenty elektryczne czy akustyczne, a czynią tak wielokrotnie tworząc wzorzec profesjonalizmu. Dzięki wyrafinowanej grze, ale niepozbawionej żywiołowości i spontaniczności „Last Train Home” rozrasta się do gabarytów wspaniałego rockowego hymnu. Śmiem twierdzić, że to jeden z najlepszych efektów wspólnej pracy piątki artystów w ramach Flying Colors. Po soczystym, skumulowanym brzmieniowo intro następuje pozorne uspokojenie, w czasie którego „do roboty” zabiera się wokal, wspomagany chórkiem, przyciągając uwagę ekspresją i melodyką. U słuchacza budzi się wrażenie, że w pierwszym akcie kompozycji nie pojawia się żaden dźwięk, który moglibyśmy określić jako zbędny czy tylko uzupełniający ramy kompozycji, ponieważ konfiguracja dźwięków przypomina cierpliwie ułożony pejzaż. A kumulacja mocy przed upływem drugiej minuty, bębnienie Portnoya, powolne, ale potężne, czy gitarowy riff, krótki i cięty, „głęboko- purpurowy”, Steve’a Morse’a stanowią diabelnie mocną pieczęć instrumentalnej biegłości, łatwo docierającej do granicy wirtuozerii. Kaskady perkusyjnych beatów, intensywniejsze partie klawiszowe, coraz cięższe figury gitarowe, wokalne recytacje, gwałtowne zwroty muzycznej akcji, wymienność pozycji rockowej elektryki i akustyki nadają utworowi wymiaru rockowej symfonii. Kto nie wierzy, niech posłucha, co robią na długim dystansie Portnoy i gitarowy guru Steve Morse, jak w tę rockową „kłótnię” wkraczają bez pardonu klasyczne, pachnące odrobinę retro modą, organowe pasaże. Creme de la crème kompozycji! Po czym w okolicach ósmej minuty przechodzimy do ostatniej fazy utworu, którą można nazwać finałem, poruszającym rozmachem, rytmem kroczącym jak pojazd pancerny na defiladzie na Placu Czerwonym w Moskwie, tak potężnie, że drżą posady okolicznych domów, kapitalnym powrotem do głównego motywu melodycznego, który wzbudzi emocje nawet u zatwardziałych stoików. Bo jak w tym momencie zachować zimną krew?
                                
6. Nie wiem, czy wskazanie po stronie plusów tego albumu finałowej kompozycji „Crawl”, najdłuższego akapitu programu, to przejaw obiektywnej oceny siły muzyki, czy może efekt moich indywidualnych inklinacji czyli generalnie skłonności do akceptacji utworów długich, wielowymiarowych, spajających kilka pomysłów rzutujących na artystyczną jakość muzycznej treści zamieszczonej na dysku. „Szpiegowanie” takich dwucyfrowych utworów to pozostałość z moich czasów młodzieńczych, które przypadły na Złotą Erę Rocka czyli lata 70-te. Były to czasy, gdy praktycznie każdy zespół nie popowy dążył do wykreowania właśnie takiego epickiego poematu, skupiającego jak w soczewce liczne, inteligentnie powiązane wątki. Nie mam zamiaru prowadzić tu i teraz analiz na zasygnalizowany temat, ale każdy średnio wyedukowany słuchacz ma w pamięci progresywne suity autorstwa Yes, Pink Floyd, Genesis, a ta swoista „rywalizacja” toczyła się także na gruncie heavy czy hard rocka, żeby przywołać tutaj tylko pierwsze z brzegu przykłady Uriah Heep („Solisbury”, „July Morning”), debiut Scorpions (tytułowy „Lonesome Crow”), Budgie (fenomenalny „Parents”) czy Nazareth (kapitalny „Please Don’t Judas Me” z genialnego albumu „Hair Of The Dog” z roku 1975). A wracając do Flying Colors, trudno nie oczekiwać tak wielowymiarowych rozwiązań kompozycyjnych wiedząc, że jednym z filarów formacji jest Neal Morse, dla którego 30-minutowe „tasiemce” to norma. A więc „Crawl”, finał, korona albumu „Third Degree”, już od pierwszych taktów wywołuje ekscytację, posiadając  kilka punktów w charakterystyce decydujących o jego wyróżniającej pozycji. Po pierwsze, utwór ten to po raz kolejny świadectwo wszechstronności twórców i wykonawców. „Crawl” odznacza się wręcz kosmicznym kunsztem wykonawczym. Idealna równowaga rockowej mocy, dynamiki i energii z jednej strony oraz wyrafinowania niektórych rozwiązań, delikatności w partiach fortepianu i wokalnych, niesamowitej ekspresji, operowania w niektórych fragmentach nostalgią i melancholią z drugiej. Muzyka niepostrzeżenie „przeskakuje” z klimatu akustyki na żywiołowe i emocjonalne partie instrumentalne. Już wstęp zbudowany na akordach fortepianu, akustycznym akompaniamencie gitary, wycofanych bębnach i punktującego basu tworzy niezwykłe tło dla popisu wokalnego, gdy Casey McPherson w roli wybitnego aktora zaczyna operować całą feerią wokalnych barw we występie, w którym uczucia ścierają się z rockową siłą, dramatyzm i podniosłość nagle kryją się w strefie ciszy, a na instrumentalnym fundamencie pierwiastki rockowej surowizny sąsiadują z wręcz arystokratyczną elegancją, a subtelność co rusz wypiera szorstkość i zuchwałość. Nastrojowość zmienia się jak kalejdoskopie, od kameralnej intymności, przez „beatlesowski” entuzjazm w części środkowej po hymniczny monument w finale. Ponad jedenaście minut instrumentalnej wirtuozerii, którą prezentuje każdy z kreatorów progrockowego spektaklu, w którym muzyczna akcja zmienia się kilkukrotnie, wywołując urodą kolejnych aktów u słuchacza gęsią skórką i natychmiastową, nieodpartą chęcią skorzystania z funkcji „repeat” w odtwarzaczu. Dla mnie magia, chociaż w swoim życiu wysłuchałem takich rockowych opowieści bez liku.
                             
7.Spoglądając na zawartość longplaya „Third Degree” całościowo, można go postrzegać jak formę konglomeratu spajającego różne, czasami od siebie odległe nurty stylistyczne rocka, tworzące eklektyczną układankę, w której konfiguracja muzycznych „puzzli” to świadomie zaprojektowany, architektoniczny majstersztyk. Obok wspomnianych już wyżej epickich hymnów w repertuarze znajdziemy także odwołujący się do „beatlesowskich” tradycji, zaraźliwie melodyjny song „Love Letter”, a na drugim biegunie dla kontrastu ewidentnie jazzowy „Geronimo” z taką partią gitary basowej Dave’a LaRue, że czapka spada. Dla przeciwwagi wspomnę o dwóch kawałkach dynamitu rozsadzającego program od środka, mianowicie metalowo progresywnym „More” oraz klasycznie hard rockowym „The Loss Inside”. Znamienny jest fakt, że pomimo tej różnorodności materiał nie traci swojej spójności. Przypuszczam, że tak rozstrzelona paleta odłamów stylistycznych wiąże się z indywidualnymi preferencjami muzyków, którzy w ten właśnie sposób postanowili wyeksponować własne zainteresowania. I tak na przykład siłą pociągową kompozycji „Geronimo” jest duet Steve Morse- Dave LaRue, którzy znają się i lubią ze sobą współpracować od dekad, „kolaborując” w grającym muzykę fusion Dixie Dregs, czy w Steve Morse Band (wspólnie od roku 1991), zespole, który nie ucieka od bluesa czy southern rocka. Także Mike Portnoy w wielu wywiadach podkreśla swój szacunek i sympatię do twórczości Czwórki z Liverpoolu i wcale bym się nie zdziwił, że to jego inicjatywa, wprowadzenie na płytowe ścieżki Flying Colors energetycznej przebojowości i melodyki obecnej w twórczości McCartneya i kolegów. Natomiast Neal Morse to wybitny specjalista w tworzeniu rocka bizantyjskiego, skrzącego się wspaniałością instrumentalną, bombastycznym klimatem, co udowodnił niejeden raz w składzie Neal Morse Band czy Transatlantic. Dlatego sądzę, że to on „maczał” paluszki przy obróbce „Last Train Home” i „Crawl”. I na tym zakończę swoje „bajanie”, bo co za dużo to niezdrowo i może zdarzyć się tak, że niżej podpisany w końcu doprowadzi Szanownych Czytelników HMP do irytacji. Ale na taki stan też proponuję receptę, „odpalić” playera na piosence „Cadence”, a już po pierwszych dźwiękach powróci na Waszą facjatę uśmiech i szybko zapomnicie o radach stetryczałego staruszka. Ha, ha,ha!!!
                        
Gorąco zachęcam do posłuchania tego tygla dźwięków różnistych. Poprawi wam się nastrój, gęba szefa w pracy wyda się przyjaźniejsza, świat za oknem stanie się bardziej kolorowy, a ludzka głupota wydawać się będzie nic nie znaczącym drobiazgiem. „Third Degree” Flying Colors czyli pięciu doświadczonych facetów, szarpiących struny bez opamiętania, obijających bębny ile matka natura sił dała, uderzających utalentowanymi paluchami po klawiaturach i dającymi głos przed mikrofonem. Dlaczego? Ponieważ słuchając ich muzyki, czujemy jako jej odbiorcy, że jest autentyczna, że oni z jej prezentacji czerpią garściami radość zarażając swoje otoczenie entuzjazmem młodzieniaszków, którymi już dawno przestali być. A wszystko to wyczuły i wychwyciły moje receptory słuchając nie raz i nie dwa muzycznej treści „Third Degree”. Dlatego mogę szczerze polecić trzeci album Flying Colors wszystkim tym, którzy muzykę rockową kochają miłością odwzajemnioną.
                     
Ocena 5/6
Włodek Kucharek
PS. Czy w tej „beczce miodu” znajdzie się „łyżka dziegciu”? Nie mam takiego zamiaru, choć czytałem także opinie innych, którzy z kwaśną miną obwieścili, że cienizna ta nowa płyta Flying Colors, że nic nowego, że odcinanie starych kuponów, że Steve Morse nieprawidłowo trzyma gryf gitary, Dave LaRue ma krzywe palce, Neal Morse myli ustawicznie akordy, Casey McPherson fałszuje jak diabli, Mike Portnoy nie ma kompletnie słuchu, a Święta Bożego Narodzenia są ważniejsze od Świąt Wielkanocnych. Niech sobie ci „wybrzydzacze” dalej kręcą swoje lody szukając dziury w całym. Niech zgorzkniałe tony utkwią im w gardle. A my szybciutko do odtwarzacza, przycisk „Play” i dźwiękowy miodzio ścieka coraz szerszym, strumieniem do naszych uszu. Delektujcie się!
rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4988846
DzisiajDzisiaj3466
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień11480
Ten miesiącTen miesiąc71679
WszystkieWszystkie4988846
3.84.7.255