Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

TANGERINE DREAM - Electronic Meditation

 

(2012 Remaster Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek
tangerine-dream-electronic-meditation m
Tracklist:
1.Genesis (5:57)
2.Journey Through A Burning Brain (12:26)
3.Cold Smoke (10:38)
4.Ashes To Ashes (4:06)
5.Resurrection (3:27)
 
SKŁAD:
Edgar Froese (gitary 6 i 12 strunowe/ fortepian/ syntezatory/ instr. klawiszowe/ efekty dźwiękowe)
Conrad Schnitzler (wiolonczela/ skrzypce/ maszyna do pisania)
Klaus Schulze (perkusja/ instr. perkusyjne)
 
GOŚCIE:
Jimmy Jackson (organy)
Thomas Keyserling (flet)
Jochen von Grumbcow (wiolonczela)
 
Zdarzyło się tak w ostatnich latach, że swoją działalność rozpoczęły wytwórnie płytowe, które nie rezygnując z wydawania nowości, zabrały się pieczołowicie za odnawianie staroci, przez młode pokolenia zupełnie nieznanych, przez  starszych z estymą wspominanych, przy każdym spojrzeniu na półkę z kolekcją płytową. Jednym z takich „graczy” na rynku w krótkim czasie stał się label Esoteric Recordings/ Cherry Red Records, zatrudniający fachowców „odkrywających” po raz drugi wspaniałe, rockowe skarby światowej płytoteki (wystarczy „rzucić okiem” do katalogu) po to, żeby inni mogli ze zdumieniem cieszyć uszy, pięknem reaktywowanych dźwięków. W katalogu wymienionej wytwórni poczesne miejsce zajmuje dział z muzyką elektroniczną, a w nim sukcesywnie technicznie odnawiane dzieła Vangelisa, a także od kilku lat ikony tego gatunku muzycznego, niemieckiej formacji Tangerine Dream. Dlatego to chyba dobry czas, żeby po kilku albumach Vangelisa, przypomnianych na łamach HMP, trochę czasu poświęcić na reminiscencje twórczości artystycznego „dziecka” Edgara Froese.
Najpierw należy się Szanownym Czytelnikom krótkie wyjaśnienie, skąd tytuł, mam nadzieję, całego cyklu artykułów o potężnych dokonaniach berlińskiego trio, bo w takiej sile personalnej TD najczęściej spotykał się w studio i na koncertach. „Mandarynkowe medytacje wiejskiego listonosza” wzięły się z kilku źródeł. Naturalnie pierwszy człon nazwy pochodzi bezpośrednio od nazwy Tangerine Dream, czyli „Mandarynkowy sen”. Natomiast „medytacje wiejskiego listonosza” „pożyczyłem” sobie z piosenki polskiego zespołu Skaldowie, a zresztą rzeczownik „medytacje” występuje także w tytule debiutanckiego albumu bohatera recenzji. W taki oto sposób złożyłem nazwę firmującą serię kilku felietonów, traktujących o fonograficznych osiągnięciach TD.
Ale zanim przejdę do meritum, czyli szczegółowej analizy zawartości longplaya „Electronic Meditation”, chciałbym w zwięzłej formie przekazać Państwu najważniejsze informacje o genezie muzyki elektronicznej, w tym rocka, oraz o kierunku muzycznym zwanym „Szkołą Berlińską”, której twórcą był szef artystyczny Tangerine Dream, nieżyjący już Edgar Froese (zmarł w Wiedniu w styczniu 2015) wraz z Kolegami. Nasi zachodni sąsiedzi to zresztą kraj, z którego wywodzą się najbardziej prominentni przedstawiciele muzyki elektronicznej, między innymi Klaus Schulze, Ash Ra Tempel, Kraftwerk, Agitation Free, Harmonia czy wiele innych, które przodowały także we wdrażaniu dźwiękowych eksperymentów. Ale początki terminu „muzyka elektroniczna” odnotować należy w roku 1951 w znaczeniu programowym w deklaracji grupy muzyków skupionych wokół kolońskiego studio WDR jako Elektronische Musik. Generalnie, gdy prześledzimy drogi rozwojowe muzyki jako sztuki, nie dzieląc jej na gatunki, to zauważymy, że 20. wiek naznaczony był licznymi zdarzeniami, które wpłynęły na rozwój tzw. Nowej Muzyki, do której zaliczana była muzyka elektroniczna. Proces ten przebiegał dwutorowo, z jednej strony powstawały konstrukcje techniczne, które upraszczając trochę problem, nazwać można było elektronicznym bądź elektrycznym instrumentarium. Przykładowo w Leningradzie Leon Theremin skonstruował instrument (1920- 1928), nazwany nieco później od jego nazwiska, który należał do grupy elektrofonów elektronicznych. Właściwości instrumentu związane ze sposobem generowania dźwięków zainspirowały już w tamtych czasach niektórych kompozytorów do tworzenia na przykład koncertów na teremin i orkiestrę. Termin „muzyka elektroniczna” powszechnie trafił do świadomości kompozytorów i wykonawców na początku lat 50- tych i od tego czasu utwory muzyczne stanowiące rezultat techniki kompozycji przy użyciu urządzeń elektronicznych nazywano muzyką elektroniczną. Francja i Niemcy to dwa kraje, które przodowały w tej dziedzinie. Pierwszy koncert tej muzyki odbył się w Kolonii w roku 1953. Wtedy w procesie twórczym nowej muzyki współpracowali nie tylko muzycy, lecz także inżynierowie, technicy i fizycy.  Innowacyjne pomysły wdrażali także słynni kompozytorzy, wśród nich Karlheinz Stockhausen.
W latach 70- tych pod wpływem rozwoju technik komputerowych powstały pierwsze elektroniczne instrumenty klawiszowe, między innymi syntezatory, sekwencery i modulatory dźwięków. Jednym z muzyków zafascynowanych technicznym potencjałem elektroniki był Edgar Froese, który zakładając w Berlinie, wtedy Zachodnim, zespół Tangerine Dream przyczynił się do powstania kierunku muzycznego nazwanego Szkołą Berlińską (Berliner Schule). Z tej Szkoły wywodzą się także tacy wiodący muzycy jak Klaus Schulze, Ash Ra Tempel, Agitation Free, Manuel Göttsching czy Michael Hoenig. Styl wykonawców charakteryzował się bardzo długimi utworami, powtarzalnymi, ale w trakcie gry modyfikowanymi strukturami dźwięków (sekwencjami), oraz rozbudowanymi partiami solowymi. Cechą specyficzną dla stylu było stosowanie dźwięków syntezatorowych i brzmienia mellotronu. Kontury kompozycji tworzyły często wcześniej programowane wzorce sekwencji dźwiękowych, które stanowiły punkt wyjścia dla atmosferycznych improwizacji. Muzyka wyróżnia się także skłonnością do spontanicznego eksperymentowania poprzez modulowanie barwy dźwięku, transpozycje dźwięków podstawowych oraz wdrażanie efektów dodatkowych (np. opóźnień- delays). Spektakularny rozwój syntezatorów, zainteresowanie nowymi technikami stwarzały coraz szersze pole do popisu dla muzyków, którzy tworzyli coraz bardziej wielowymiarowe i różnorodne kompozycje. W takim innowacyjnym środowisku i otwarciu na awangardowe rozwiązania na progu kariery stanęła formacja Tangerine Dream, absolutni pionierzy w zakresie muzyki elektronicznej.
Zespół założył we wrześniu 1967 Edgar Froese, człowiek o wszechstronnych talentach, który posiadł umiejętności gry na kilku instrumentach, a oprócz tego studiował sztuki wizualne, malarstwo, grafikę, rzeźbę. W muzyce interesowały go trendy w prostej muzyce pop, ale także jazz i free jazz, muzyka klasyczna i rock. Pierwszy oficjalny skład TD to kwartet: Volker Hombach (saksofon, flet, skrzypce), Lanse Hapshash (perkusja), Kurt Herkenberg (bas) i Edgar Froese (gitara). Pierwszy koncert grupa zorganizowała w styczniu 1968 w stołówce Politechniki w Berlinie. Niedługo potem muzycy otrzymali okazję występu na festiwalu w Essen, przed 40- tysięczną publicznością , wraz z The Mothers Of Invention Franka Zappy. Ale jeżeli ktoś myśli, że Tangerine Dream grał w tym czasie rock elektroniczny, ten się grubo myli. Ich muzykę opisywano w prasie jako „agresywny hard rock z odcieniem jazz rockowym”. Liczne roszady personalne doprowadziły do tego, że Froese na każdy występ formował inną konfigurację muzyków. Przełomem w stabilizowaniu składu okazało się „zatrudnienie” grającego wtedy na instrumentach perkusyjnych Klausa Schulze. Ten duet dokooptował do składu utalentowanego Conrada Schnitzlera, przystępując do sesji studyjnej, której efektem stała się rejestracja materiału na debiutancki album „Electronic Meditation”, wydany w roku 1970. Ciekawostką jest fakt, że całość nie była przeznaczona do publikacji, a przy produkcji, z wyjątkiem organów Farfisa, nie wykorzystano żadnych elektronicznych instrumentów klawiszowych. Na zakończenie tej „wkładki” o historii powstania Tangerine Dream wspomnę tylko na marginesie, że jeszcze nie doszło do sytuacji, żeby ktoś podjął się zadania zrecenzowania wszystkich płyt sygnowanych nazwą grupy. Wydaje się to prawie niemożliwe, gdyż dyskografia obejmuje kilka setek (!!!) pozycji, licząc łącznie albumy studyjne, live, soundtracki i kompilacje. Nigdy nie zadałem sobie trudu skrupulatnego policzenia, co do sztuki, zawartości tego zbioru płytowego, ale szacunkowo liczy on imponująco ponad 300 egzemplarzy. Proszę mi wybaczyć ten przydługi wstęp, ale pozwoli on nakreślić najważniejsze punkty twórczości TD, bez powtarzania tych informacji w kolejnych odcinkach cyklu „Mandarynkowe Medytacje Wiejskiego Listonosza”.
Przystąpmy do meritum, czyli treści debiutu fonograficznego „Electronic Meditation”. Słuchacza, który pierwszy raz przystąpi do wysłuchania zawartości muzycznej albumu, już po kilkunastu sekundach „szarpać” zaczną poważne wątpliwości, w którym miejscu dociera do niego muzyka. Bo „Elektroniczna medytacja” oznacza kompletny odjazd, złamanie za jednym zamachem wszystkich konwenansów rządzących tradycyjną kompozycją muzyczną. Szczątki podziałów rytmicznych, mało wyraziste. Jakieś atonalne plamy dźwięków, rozlewające się w przestrzeni. Linia melodyczna? Chyba trzeba mieć dużo odwagi, żeby przekonywać, że w tych utworach potrafimy określić jakiś wątek melodyczny. Owszem, istnieje podział na utwory, ale gdyby go nie było, nikt by tego faktu nie dostrzegł, ponieważ cała materia zlewa się w jedną rozmazaną masę. Longplay zawiera pięć kompozycji, w sumie niespełna 37 minut, które odważnie balansują pomiędzy kraut rockiem, psychodelią, totalnym eksperymentem muzycznym i improwizacją. Ta muzyka to jedyny w swoim rodzaju kolaż dźwięków, w którym pojawiają się także akcenty free jazzu, zaczątki muzyki elektronicznej. Całkowita wolność, zero ograniczeń, dominacja skojarzeń, wizji, wyobrażeń, fascynacji możliwościami wytwarzania dźwięków. Całe multum tonów, których, gdyby nie teksty źródłowe, trafna identyfikacja byłaby mrzonką. Przykłady? Proszę bardzo. Uderzenia w klawisze maszyny do pisania. Pocieranie kawałkami szkła. Szelest palącego się pergaminu. Potrząsanie sitem z wysuszonym grochem w środku. Tak naprawdę, gdyby autorzy i wykonawcy zdecydowali, że ich artystyczne „Medytacje” mają trwać dwie godziny, dziesięć godzin, czy dobę, to nie byłoby żadnych przeciwwskazań. Oczywiście w tym tyglu dźwięków różnistych można „spacyfikować” fragmenty z brzmieniem organów, gitary elektrycznej i tych wszystkich instrumentów wymienionych wyżej w rubryce „Lineup”. W przypadku „Electronic Meditation” nie działa kompletnie kryterium „podoba się/ nie podoba się”, bo ujęcie tych artystycznych wypowiedzi w takie ramy, byłoby nadużyciem. Posunę się nawet do uwagi, że regularne słuchanie debiutanckich „medytacji” Tangerine Dream prowadzi w prostej linii do … „wariatkowa”. Być może śmiała to teza, ale w przypadku tej płyty na daremno szukać jednoznacznej interpretacji jej treści. W jednym z mediów dopatrzyłem się określenia kontrowersyjnego, ale moim zdaniem trafnego, „elektroniczny punk”, czyli łamanie wszelkich zasad, chaos dowolności, balansowanie na cienkiej linie muzycznego szaleństwa. Odbiorcy muzyki, którzy jeszcze kilka lat wcześniej zachwycali się songami The Beatles, po wysłuchaniu „Electronic Meditation” nadawać się będą na oddział ratunkowy pogotowia z rozpoznaniem „zatrzymanie akcji serca w wyniku obłędu”. Próbuję naturalnie trochę żartu, ale to są lata świetlne od rocka, inny wymiar. Omawianie, hm…, poszczególnych utworów, które wytyczono z przyzwyczajenia , mija się z celem. A dlaczego, to zrozumie każdy, kto posłucha. Ale pomimo tych uwag, pozornie krytycznych, ten album to rewolucja, postępowanie zgodnie z maksymą naszego doskonałego polskiego trio SBB, Szukaj- Burz- Buduj. Tutaj w gruzy legła tradycja rock’n’rolla, zmieciona przez huragan improwizacji. Na tym longplayu trwa ciągłe, nieustające poszukiwanie. A ostatnim etapem jest konstruowanie awangardowej budowli, tworzenie obrazu złożonego z dźwięków, niekiedy brzydkich, tworzących dysonans, ekscentrycznych i surrealistycznych. Salvatore Dali i jego dokonania na polu sztuki były inspiracją dla Edgara Froese. „Electronic Meditation”, dzieło całkowicie instrumentalne, to według interpretacji wielu znawców album konceptualny, o życiu człowieka wśród miliardów innych ludzi. Od narodzin, przez podróż przez meandry mózgu, dym ich męki („kalter Rauch” występuje jako „Rauch ihrer Qual”- „…a dym ich męki wznosi się na wieki wieków..” , w tłumaczeniu Biblii na język niemiecki Martina Lutra), z prochu w proch, aż po Zmartwychwstanie. W wielu punktach albumu nasuwa się porównanie do klimatu i instrumentalizacji Pink Floyd z wczesnej fazy twórczości udokumentowanej płytą „A Saucerful Of Secrets”, z tym, że muzyka Floydów jest bardziej uporządkowana, natomiast Tangerine Dream zmierza świadomie do dźwiękowego, kontrolowanego chaosu. Jako argument za powyższym podobieństwem mogę wskazać cały fragment utworu „Journey Through A Burning Brain”, szczególnie ten po 11 minucie. Ta kompozycja nosi także właściwości najbardziej psychodelicznej. Prawdziwie „diabelską sztuczką” jest zarejestrowanie chrzęstu szkła, zniekształcenie soundu elektronicznie. Wrażenie zwielokrotnia fakt, że niektóre partie instrumentalne nagrywano w opuszczonej hali fabrycznej, stąd takie dziwne pogłosy, echo. Czytając te słowa można zadać uzasadnione pytanie, czy na tej płycie w ogóle słychać „normalne instrumenty”? Jak najbardziej. Pasaże organowe. Sprzęgająca, szalona gitara elektryczna. Bębny przewalające się we wszystkie strony jak grzmoty burzy, innym razem suchy trzask werbla, szalejące talerze perkusji. Hipnotyczny flet w pojedynku z gitarą.
„Electronic Meditation” skrajnie kontrowersyjne dzieło. Podzieli zapewne słuchaczy na koalicję tych, którzy stwierdzą, że nazywanie tego muzyką jest nadużyciem, odrzuca przy pierwszym kontakcie, wprowadzając kompletny mętlik zmysłów odbiorcy. Druga grupa określi je dziełem nowatorskim, innowacyjnym, łamiącym wszelkie standardy muzycznej estetyki. Szkopuł w tym, że jedni i drudzy mają rację. W tym przypadku stykamy się z sytuacją podobną jak w kwestii twórczości King Crimson. Kiedyś usłyszałem bardzo trafną ocenę, że muzykę Karmazynowego Króla albo się kocha na zabój, albo odrzuca całkowicie z nienawiścią, ponieważ nie istnieją żadne kryteria pośrednie, żadne inne barwy, tylko czerń bądź biel. I tak wygląda problem w miarę obiektywnej oceny debiutu fonograficznego Tangerine Dream. Według mojej opinii niemożliwy jest wybór jednej cenzurki ze stosowanej na łamach HMP skali, dlatego proponuję ocenę 0- 6. Jest kilka aspektów longplaya „Electronic Meditation” , które stały się impulsem muzycznej ewolucji, fundamentem rocka elektronicznego. Nowatorskie rozwiązania, odwaga twórców, bieg pod muzyczny prąd, są nie do przecenienia. Z drugiej strony zero melodii, struktura rytmiczna „powyginana” na wszystkie strony, brak kryteriów wskazujących słuchaczowi, jak te sekwencje dźwięków polubić, jaką metodą je rozplątać w poszukiwaniu myśli przewodniej. Nie wiem, czy mam prawo wystąpić w roli właściwego punktu odniesienia, ale przyznam się, że jako kilkunastoletni „szczyl” zetknąłem się po raz pierwszy w Trójce z „Elektroniczną Medytacją” i poległem. Odrzuciło mnie. Nic a nic z tego nie rozumiałem, a bardzo chciałem znaleźć właściwy klucz do poznania wizji Tangerine Dream. Po kilku latach, gdy znajdowałem się na progu metrykalnej dorosłości, podjąłem próbę numer dwa. Mam jeszcze tę kasetę, na którą nagrałem album, już dobrze nie pamiętam, ale chyba z audycji Jerzego Kordowicza, Pana Redaktora radiowej Trójki, prawdziwego Guru muzyki elektronicznej. Katowałem ją z uporem maniaka. Na próżno. Moja wiedza, może inteligencja były za ciasne, aby pozwolić na zrozumienie. Po raz trzeci nie dałem za wygraną w okresie studiów. W tamtych prehistorycznych czasach studenci rwali się do wyjaśniania rzeczy niewyjaśnionych, czyli trudnego kina, pokręconej muzyki, teatralnych happeningów, filozoficznej literatury. Już wtedy, gdy miałem 21- 22 lata, coś zaczynałem „jarzyć”. O zgrozo, były fragmenty, które mi się zaczynały podobać (szczególnie partie organowe). I tak cierpliwie, metodycznie doszedłem do momentu, w którym zaakceptowałem pierwszy w dyskografii album Tangerine Dream „Electronic Meditation”. To był przełom, bo nieco później pojawiły się edycje kolejnych płyt studyjnych TD, które rozumiałem- przynajmniej tak mi się wydawało- od pierwszego dnia po premierze. Dzisiaj jestem wielkim fanem ich twórczości od blisko 45 lat. Wniosek z tej mojej opowiastki jest jeden. Kto ma tyle silnej woli, ten powinien tej muzyce poświęcić stosowny czas. Ona eliminuje wszystkich niecierpliwych. Nie toleruje powierzchowności, bylejakości słuchania. Wymaga koncentracji, skupienia, najlepiej w izolacji od świata zewnętrznego, na przykład ze słuchawkami. Nie powinniśmy się zrażać przy pierwszym niepowodzeniu. To w zasadzie normalne. Ale gdy uda nam się zgłębić tajniki tej materii, poczujemy dumę, taką samą, jaką odczuwam ja, gdy mogę powiedzieć, że lubię muzykę Tangerine Dream, że to honor posiadać ich płyty, że to wielka frajda , dzisiaj, po śmierci Edgara Froese, była frajda, że można było pójść na koncerty, które zawsze były wielkim przeżyciem, w czasie których zawsze publiczność dosłownie „rzucała na kolana” kosmiczna wirtuozeria muzyków, niezależnie od składu TD. Dlatego zachęcam do poznania twórczości, niekiedy będzie trudniej, bo to nie ten typ muzyki, która „wchodzi” do naszego mózgu za pierwszym razem. Ale gdy już ją tam wpuścimy, to wynagrodzi nam trud poznania.
Bardzo przepraszam za być może nieco chaotyczne myśli, których emocje nie pozwoliły „uczesać”. Wierzę, że w następnych odcinkach cyklu będzie lepiej.
(6/6)
Włodek Kucharek

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5048862
DzisiajDzisiaj701
WczorajWczoraj1640
Ten tydzieńTen tydzień2341
Ten miesiącTen miesiąc52513
WszystkieWszystkie5048862
3.138.141.202