Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

TANGERINE DREAM - Live Miles

 

(2012 Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek
tangerine-dream-live-miles bg m
Tracklist:
1.Live Miles I (The Albuquerque Concert) (29:52)
2.Live Miles II (Berlin Concert) (27:08)
  
Skład:
Edgar Froese (gitary/ bas/ syntezatory/ instr. klawiszowe)
Christopher Franke (instr. klawiszowe)
Paul Haslinger (gitara/ syntezatory/ instr. klawiszowe)
   
Minęło kilka tygodni od prezentacji na łamach HMP wydawnictwa studyjnego Tangerine Dream „Tyger”. Kolej na kolejną edycję następnego longplaya niemieckiego trio, tym razem stanowiącą zapis z dwóch koncertów, a poprawioną technicznie, czyli, jak to się współcześnie mówi, zremasterowaną przez label Esoteric Recordings/ Cherry Red Records, który w swoim obszernym katalogu dysponuje do tej pory blisko dwudziestoma płytami ikony rocka elektronicznego, prowadzonej przez kilkadziesiąt lat niezmiennie przez Edgara Froese. Materiał zawierający ponad 57 minut muzyki, podzielony na dwie części zarejestrowano pierwotnie w roku 1987, wydając go premierowo na płycie rok później pod egidą Jive Electro. Skład zespołu tworzyło wtedy dwóch muzyków tworzących historię TD, Franke i Froese, oraz nowy instrumentalista, Austriak Paul Haslinger, który pojawił się po raz pierwszy na ścieżkach muzycznych studyjnego albumu „Underwater Sunlight” w roku 1986.
Chciałbym na początku szczególnie podkreślić wartość historyczną, głównie części zatytułowanej „Live Miles II”. Z czego ona wynika? Z dwóch faktów. Pierwsze zdarzenie wiązało się z długoletnim współpracownikiem Edgara Froese, Chrisem Franke, który zdegustowany i zdemotywowany licznymi, dosyć monotonnymi, według niego mało kreatywnymi pracami nad kolejnymi ścieżkami dźwiękowymi do filmów, postanowił dać sobie czas na odpoczynek i zdecydować, czy w takim właśnie kierunku przebiegać ma rozwój jego kariery artystycznej. Franke podkreślał, że czuje potencjał do pracy twórczej, który pozwoliłby nas komponowanie muzyki niezależnej, co oznaczało porzucenie lukratywnej, ale jednak w pewnym sensie odtwórczej pracy na rzecz licznych reżyserów filmowych. Edgar Froese po zapoznaniu się z argumentami kolegi zaakceptował jego inicjatywę solowego rozwoju kariery i po wielu latach panowie podjęli decyzję o rozstaniu. I tutaj nadszedł właściwy moment , żeby przedstawić zdarzenie numer dwa. Froese i Franke zawarli niepisaną umowę, że ten drugi po raz ostatni zasili skład Tangerine Dream na koncercie, który miał się odbyć w bardzo spektakularnych warunkach, mianowicie na terytorium Berlina Zachodniego, ale tuż za Murem Berlińskim, tak, żeby muzyka w czasie występu była słyszalna także po drugiej stronie Muru. I tak też się stało, „Live Miles Part Two” stanowi rejestrację spektaklu na otwartej scenie, dokonaną dokładnie 2 sierpnia 1987 roku. Natomiast w sprawie Part I na przestrzeni czasu powstało wiele rozbieżności i wątpliwości. Żadne z nich nie zostały rozwiane przez głównych bohaterów, czyli członków Tangerine Dream. W zasadzie jedno jest w tym przypadku pewne, że materiał pochodzi z tournée po Ameryce z roku 1986, ale wielu słuchaczy kwestionuje pochodzenie muzyki, twierdząc, że pomimo wyraźnie słyszalnej zapowiedzi w języku hiszpańskim, muzyka nie pochodzi z występów „na żywo” w Albuquerque, największego miasta stanu Nowy Meksyk (USA). Żeby dojść do powyższego wniosku dokonano szczegółowej analizy materiału, łącznie z tzw. „soundchecks”, czyli testów dźwiękowych przed koncertem w celu kontroli parametrów brzmienia. Istnieją nawet opinie mówiące o tym, że muzykę „zapisano” dopiero po America Tour ’86. Nie mnie rozstrzygać takie kwestie, więc opuśćmy na nie „kurtynę milczenia” i dokonajmy analizy zawartości muzyki sensu stricto, jej brzmienia,  klimatu, linii melodycznych, jakości wykonania. Jeden drobiazg wymaga jeszcze wyjaśnienia, mianowicie tytuł suit raz występuje w formie „Livemiles”, innym razem „Live Miles” i nie jest to pomyłka, ponieważ już reedycja z roku 1996 nosiła dwuczłonowy tytuł.
A jak można skomentować samą muzykę? Ta płyta, mimo tego, że zarejestrowana „na żywo”, czyli generalnie prezentująca publiczności wycinek twórczości studyjnej wykonawcy, potwierdza ugruntowanie się pewnych tendencji w twórczości Tangerine Dream, które poddane zostały pewnej „obróbce”, może ewolucji, uwzględniającej przychodzące  nowinki technologiczne, inne spojrzenie na muzykę elektroniczną. Daleki jestem od wyciągania „nieomylnych” wniosków, ale chciałbym się podzielić w tej materii kilkoma swoimi spostrzeżeniami odnoszącymi się zasadniczo do wydawnictwa „Live Miles”, ale mających też charakter bardziej ogólny. Oto te uwagi: po pierwsze- moim zdaniem zauważalna staje się cecha świadomego dążenia do tworzenia muzyki łatwiejszej w odbiorze, może jako część strategii mającej na celu pozyskanie nowych słuchaczy (???), wychowanych w innej muzycznej, pop kulturowej rzeczywistości. Ewidentnie rozjeżdża się stylistyka zespołu jako głównego architekta rocka elektronicznego z lat 60-tych i 70-tych z wtedy współczesnym wizerunkiem muzycznym Tangerine Dream. Może u podstaw takiego postępowania legło przeświadczenie, że nowe pokolenia nie poradzą sobie ze zrozumieniem, ze złożonym, skomplikowanym bagażem wizji dźwiękowych trio, nasączonych często eksperymentem i innowacyjnym podejściem do transformacji świata muzyki. Wydaje mi się, że takie podejście oznaczało rezygnację z awangardy- boję się znaczenia pojęcia „komercjalizacja”-, a doprowadziło do uśrednienia poziomu złożoności muzyki, w takim wymiarze, żeby stała się przystępna. Taki trend nie wynika wyłącznie z treści omawianego albumu, gdyż był on już wyraźnie widoczny od „Exit”, „Le Parc” czy „Underwater Sunlight” począwszy, na których kompozycje wyróżniały się niekiedy mocnym rockowym beatem i przebojową melodyjnością. I nie mam zamiaru krytykować takiego podejścia, bo stanowiło ono w pewnej mierze znak czasów i dotyczyło także tak ważnych dziedzin kultury jak film, literatura czy szeroko rozumiana sztuka plastyczna. Tangerine Dream dalej kreował obrazy, ale takie, które rzadko stawały się impulsem do głębszych przemyśleń, nieczęsto  prowokowały do dyskusji i wywoływały kontrowersje, raczej „szły” z prądem, ginąc w „zgiełku” tysięcy im podobnych dźwięków. A to spowodowało z jednej strony wzrost popularności muzyki TD, która trafiła „pod strzechy” (czytaj do rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych), grając w tym medialnym teatrze raczej drugoplanowe role tła i przyjemnego wypełniacza, a odstraszyło skutecznie tych, którzy byli z muzyką trio od początków kariery (mam tutaj na myśli także siebie, gdyż straciłem zainteresowanie ich muzyką, przestając śledzić kolejne składniki dorobku dyskograficznego. Zresztą to był także jeden z głównych powodów, dla których szeregi TD opuścił po wielu latach Chris Franke). Wiem! Trochę długi wywód, więc powracam do myśli pierwotnej, tej o tendencjach w twórczości grupy. Po drugie- nastąpiła trwała zmiana oznaczająca zupełnie inne rozłożenie akcentów stricte muzycznych, czyli zdecydowane postawienie na przyjemne, spokojne, stosunkowo mało zróżnicowane i rozmyte linie melodyczne. Ot, gdzieś tam w tle sączy się jakaś sympatyczna muzyczka, nie przyciągająca uwagi, raczej umilająca czas, bez większych ambicji artystycznych. Może się mylę, może to ocena niesprawiedliwa i kontrowersyjna, ale tak to czuję, odbieram. W moim pojęciu muzyka bandu stała się „letnia”, „sezonowa”, nie budząca większych emocji, raczej w roli nie narzucającego się, trochę mało charakternego kumpla, przyjaznego w towarzystwie, ale jakby go w nim nie było, to nikt by tego nie zauważył. Po trzecie- muzyka trio „skażona” została- może to z mojej strony efekciarskie poszukiwanie usprawiedliwienia- ogólnymi cechami pop kultury lat 80-tych, czyli proste i klarowne, łatwe do odczytania sekwencje dźwiękowe, łączone w długie, blisko 30- minutowe pasaże, tworzące ilustracje, krajobrazy, przewidywalne, pozbawione pewnego indywidualizmu, tożsamości, czego rezultatem były utwory jak ze sztancy. Po czwarte- nie mogę pozbyć się, być może mocno subiektywnego wrażenia, że pomysły autorskie Edgara Froese, na tym etapie artystycznego rozwoju, „zarażone” zostały cyklem pracy nad muzyką filmową, która stała się na długie lata podstawową działalnością zarobkową grupy. Wydaje mi się, że autorzy nie potrafili się, także na koncertach, wyzwolić i odciąć od opisywania dźwiękami filmowych obrazów, czego skutkiem był cały łańcuch muzycznych impresji, niekoniecznie spójnych w studyjnych czy koncertowych realiach. „Live Miles” stanowi także zgrabne połączenie wielu tematów zaczerpniętych z różnych źródeł, których konfiguracja sprawia wrażenie przypadkowej. Jak „natręt” dobija się do mojej mózgownicy mało sympatyczne określenie „komercjalizacja”. Słuchając obu części występu- w sumie pal licho gdzie i kiedy nagranego- przyznać muszę, że jest fajnie, swojsko, chwilami nastrojowo, ładnie- cokolwiek to znaczy- ale boleśnie przewidywalnie, niespójnie, jednowymiarowo, bo muzyka stale i schematycznie balansuje na powierzchni utartych, sprawdzonych patentów w zakresie rytmiki, instrumentacji, melodyki, brzmienia. Stąd zapewne wrażenie, że każdy z tych długaśnych rozdziałów mógłby trwać z równym powodzeniem kilkadziesiąt minut dłużej, lub zostać skrócony do minut kilku i prawie nikt by tego nie spostrzegł, może z wyjątkiem technika przy konsolecie.
W pełni zdaję sobie sprawę z goryczy zawartej w moich słowach. Sam je pisząc czuję się niekomfortowo, tak jakbym zdradził przyjaciela. Ale byłem z muzą Tangerine Dream prawie od początku i jak sobie przypomnę koncertowe rejestracje wypełniające takie longplaye jak „Ricochet” czy „Encore”, albo „Logos Live” i porównam z zawartością „Live Miles”, to żal serce ściska. Muzyka straciła charyzmę, stała się zimna i bezduszna. W jej strukturę wkradło się nieco plastikowych akcentów, a w niektórych fragmentach dźwięki zaczęły dryfować w kierunku new- age, nabierając dosyć jednostajnego wyrazu i zaczęły zwyczajnie, po ludzku nudzić. Można także zauważyć, że Edgar Froese stworzył coś w rodzaju patchwork, „zszył” wiele luźnych odcinków w jedną „płachtę”, co słychać, a niestety nie wszystkie frazy przechodzą płynnie jedna w drugą. No dobra, ale można uznać, że się czepiam. O jeszcze jednym czynniku chciałbym wspomnieć, mianowicie o reakcji publiczności, która sygnalizuje wprawdzie, że jesteśmy na koncercie, ale wydaje się być wytłumiona, zachowawcza. Eksperci zbiją mój argument powołując się na kwestie techniczne i zapewne będą mieć rację. Natomiast nie do przecenienia jest wartość historyczna albumu „Live Miles”. Wyżej nadmieniłem, że po 19 latach współpracę w ramach projektu nazwanego „mandarynkowy sen” zakończył Chris Franke . I trzeba uczciwie przyznać, że okres ten był rzeczywiście prawdziwym „snem”, gdyż niemieckie trio wspięło się na wyżyny artyzmu, osiągając niebywałą popularność, pamiętając przy tym, że muzyka, którą zaproponowało, była czymś zupełnie nowym, odjazdowym, wizjonerskim zjawiskiem. Album „Live Miles” kończy etap twórczości nazwany w biografii grupy „The Blue Years”, moim skromnym zdaniem ostatni tak owocny i spektakularny rozdział w historii Tangerine Dream. Wydaje mi się, że później, przez następne lata, pomimo wielu opublikowanych płyt, pamięć o dorobku Edgara Froese i jego współpracowników mocno wyblakła. Śmierć współzałożyciela „Szkoły Berlińskiej” w styczniu 2015 roku przywróciła wspomnienia w postaci kolejnych reedycji wybranych albumów Tangerine Dream, których wielką zaletą jest doskonałość techniczna oraz dbałość i perfekcja wydawnicza. Prym wśród tych, którzy przywracają blask najważniejszym dziełom TD wiedzie Esoteric Recordings/ Cherry Red Records i nie będzie to „wazelina”, gdy stwierdzę, że dzięki tym edycjom kolejne pokolenia słuchaczy różnych odcieni muzyki rockowej otrzymują niepowtarzalną okazję do poznania kolejnych etapów rozwojowych tej zasłużonej formacji, twórców prądu artystycznego w muzyce rozrywkowej. Jednak te zalety, powiedzmy promocyjne, nie zmieniają mojego przekonania, że longplay „Live Miles” to jeden z najsłabszych filarów koncertowego dorobku grupy.
Ocena 2.5/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5036468
DzisiajDzisiaj528
WczorajWczoraj3656
Ten tydzieńTen tydzień11891
Ten miesiącTen miesiąc40119
WszystkieWszystkie5036468
52.15.63.145