Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

ICED EARTH – Warszawa, 26.11.2011

Heh. No więc już na początku muszę powiedzieć, że należę do typowych ortodoksów jeśli chodzi o Iced Earth i dotychczas uważałem, że poza Matthew Barlowem nikt nie ma prawa stanąć za mikrofonem. To właśnie z nim zespół nagrał przepotężne i genialnie klimatyczne dzieła. W przekonaniu tym zresztą utrzymywało mnie to, że choć Tim „Ripper” Owens wokalistą będący niewąskim, zastępując Barlowa przez jakiś czas po prostu nie był w stanie poradzić sobie z utworami Iced. Dlatego też wiadomość o kolejnej zmianie wokalisty, nie napawała mnie zbytnim optymizmem.

Natomiast teraz, będąc już bogatszy w doświadczenie obeznania się z najnowszym albumem Iced, mogę rzec tylko jedno. Błądziłem. Jon Schaffer znalazł na miejsce Matthew Barlowa chyba najlepszego wokalistę o jakim mógłby marzyć każdy fan Iced Earth. Okazało się, że Stu Block, pomimo, że jego imię i nazwisko brzmi bardzo rapowo, dysponuje koparą o niebo bardziej pasującą do stylistyki zespołu niż Ripper. Mało tego – jego styl śpiewania łączy w sobie najlepsze elementy obu poprzednich wokalistów, dodając do tego własne elementy. I powiem tak – odpluwam wszystko co kiedykolwiek złego śmiałem w ogóle pomyśleć o nowym albumie Iced Earth, ponieważ chłopaki nagrali najlepszy album heavy metalowy tego roku, i jeden z najlepszych w swojej karierze. Dlatego też  koncertem w Warszawie podjarany byłem jak suka w rui. Dodatkową wisienką na torcie była możliwość przeprowadzenia wywiadu z Jonem face to face, co też dzięki uprzejmości tour managera (wielkie dzięki za to co zrobiłeś Andrew! - przyp.red.)  udało się w 200%. Tak więc, po spędzeniu prawie godziny w przemiłym towarzystwie Jona, na koncert wlazłem z japą roześmianą od ucha do ucha. I tu maloootki shock. W foyer otaczała mnie maleńka grupka fanów. No, pod pojęciem malootka definiuję jakieś 4 stówki, ale to i tak jak na Iced Earth to mało. Ale co tam, w końcu jeszcze przed nami rozgrzewacz, więc pewnie Luda przybędzie. Jako, że White Wizzard wyleciał z trasy za niepoprawne zachowanie (cokolwiek to oznacza) więc na początku udzielało się tylko Fury UK. Trzeba przyznać, że chłopcy całkiem nienajgorzej wypadli na scenie, choć nie powiem, żeby ich muzyka porwała mnie szalenie. A przynajmniej nie na tyle, by  koncert oglądnąć do końca. Zwłaszcza, że merch który wystawił Iced Earth był piękny, kuszący i... niesamowicie drogi. Więc resztę koncertu Fury UK zajęło mi kręcenie się wokół stoiska, obwąchiwanie produktów i podejmowanie ciężkiej decyzji na co kasę wydać. Zaopatrzywszy się w piękne koszulki, oraz spożywszy piwo dla animuszu udałem się w końcu na salę, by zająć dogodne miejsce, bo niepostrzeżenie zaczęła się już zbliżać godzina "0". I tu niestety małe rozczarowano – fanów wcale nie przybyło, a zajęcie strategicznego miejsca okazało się nad podziw łatwe. Panowie zaczęli o czasie. Światła przygasły, pojawiły się dymy na scenie i w takt wstępu do "Dystopii" na scenie pojawił się zespół. Cóż. Pierwsze co muszę wyznać to, że Jon na scenie prezentuje się znakomicie. Jest chyba najlepiej i najbardziej kultowo wyglądającym metalowcem swojej generacji. Zresztą reszta zespołu też niczego sobie – rasowy heavy metalowy band, nawet Troy Seele zapuścił dłuższe hairy. Ale cóż tam, dość ściemniania. Na początek zespół zaserwował "Dystopię". Dźwięk super, ciężkość po prostu powalała, a Stu jak naładowany anabolami zasuwał na scenie, świetnie radząc sobie z tym kawałkiem. Miazga i krew miła dla uszu zniszczyła mnie już na samym początku. No ale "Dystopia" to kawałek napisany pod Stu, więc trudno by było inaczej. Jednakże prawdziwy test przyszedł chwilkę potem, gdy zespół zaczął serwować stare numery. Jako drugi odpalili „Angel Holocaust” –  kawałek genialny, a Stu poradził sobie z nim jak z masłem – gładko, dokładnie i zajebiście. Zresztą tak jak przypuszczałem, poradził sobie znakomicie z każdym zaśpiewanym numerem – właśnie takiego wokalisty potrzebowało Iced Earth – faceta o głosie potężnym, melodyjnym, ale jednocześnie mrocznym i drapieżnym. A także frontmana, który odda serce i energię na scenie. I to właśnie robił Stu w sposób perfekcyjny. Muszę też powiedzieć, że jak na koncerty zespołu, które widziałem na żywo i na video, wydaje się, że obecny skład Iced Earth jest nie tylko świetnie dopasowany, ale również energia i pozytywne wibracje przepływające pomiędzy zespołem udzielają się fanom. Po raz pierwszy wydaje mi się, że widziałem zespół a nie projekt Jona i muzyków sesyjnych. Tak było do końca koncertu – energia aż skrzyła pomiędzy poszczególnymi członkami. Powiem tylko tyle – po trzecim kawałku, którym był pochodzący z "Dark Sagi", "Slave to the Dark" umarłem, odpłynąłem i znalazłem się w heavy metalowym niebie. Miłą przerwą, zwłaszcza dla Stu, który w dniu koncertu obchodził 33 urodziny, było wspólne odśpiewanie "Happy Birthday" i "Sto lat", oraz wręczenie mu prezentu od zespołu – widać, że facet autentycznie się wzruszył. Co zresztą jeszcze bardziej go na pompowało i do końca koncertu zachowywał się jak prawdziwe sceniczne zwierzę. W zasadzie mógłbym tak opisywać kawałek po kawałku, po każdym z nich trzepiąc gruchę i rozpływając się w superlatywach – dość, że powiem iż do czasu bisów zdążyłem umrzeć z rozkoszy z dziesięć razy. Czy to przy genialnym, pochodzącym z "Dystopii", „V”, czy przy dawno niesłyszanym w wersji live "Stand Alone", czy przy genialnie ciężkim i klimatycznym "Damienie". Jedynie "When the Night Falls" był nieco słabszym momentem, ale pewnie z tego względu, że ze starych płyt znacznie bardziej wolałbym usłyszeć "Pure Evil" czy "Travel In Stygian". Za to potem zupełnie odpadłem, bo zespół zaserwował jeden z moich ukochanych kawałków z "Dystopii" – "Dark City". To numer tak zajebiście heavy metalowy i maidenowski, jak mało który w dyskografii. Nie dość, że ma genialną linię melodyczną, to jeszcze pojedynki gitarowe i unisona czynią go wybitnym numerem. Co zresztą zespół potwierdził live. Potem błyskawicznie poszły "Hunter" i przeboski "Anthem". Przy następnym numerze chwilkę się zatrzymam, bo akurat to kawałek, który Jon wprowadził do stałej setlisty zespołu po nagraniu "Glorious Burden", a który mnie osobiście zawsze jakoś mierził – chodzi oczywiście o "Declaration Day". A mierził mnie zarówno śpiewany przez Tima jak i przez Matthewa. W przypadku Stu łyknąłem go jak tabletkę na przeczyszczenie – gładko i bez popitki. I to jakby tylko podkreśla klasę Stu, który po tylu latach przekonał mnie do tego, że to naprawdę bardzo fajny kawałek jest. Podstawową część koncertu zakończył standardowo numer, bez którego trudno sobie wyobrazić koncert Iced Earth – piękny hymn poświęcony przyjacielowi Jona „Watching Over Me”. Cóż – Stu jak zwykle stanął na wysokości zadania i odśpiewał ten numer perfekcyjnie. Potem zespół opuścił scenę, na szczęście rozentuzjazmowany tłum dość szybko wywołał ich z powrotem. I to co stało się potem, przechodzi wszelkie, ludzkie pojmowanie. Zespół wśród pięknej oprawy świetlnej wykonał najlepszy w swej dyskografii utwór – ponad 17 – minutowe "Dante’s Interno". Powiem tyle – to chociażby tylko dla tego numeru warto było przyjechać na ten koncert i przekonać się o potędze, jaką na scenie stanowi Iced Earth. Wiadomo, że nagranie tego numeru na nowo ze Stu było pierwszą próbą nowego wokalisty i wypadło genialnie, jednakże na żywo ten utwór zabrzmiał jeszcze potężniej i pełniej. I po raz kolejny napiszę to samo, co już kilka razy w życiu napisałem, a pierwszy raz zaraz potem jak ten utwór stworzono – przy potędze, mroku i złowieszczym klimacie tego kawałka, każde black metalowe wyziewy brzmią jak cienkie pierdnięcie kozy cierpiącej na postnuklearną biegunkę. I po raz kolejny te 17 minut dało mi pewność, że Iced Earth stoi wysoko w panteonie  I  Ligii zespołów heavy metalowych. Na samo zakończenie zespół standardowo odegrał Iced Earth. Cóż – ja wiem że to pierwszy ich wielki kawałek, ale osobiście znów wolałbym usłyszeć co innego. Albo chociaż więcej, bo w naszym kraju zagrali zaledwie 14 utworów, a na trasie setlista wahała się od 14 do 20 numerów. Niemniej koncert był genialny, a jedyny niedosyt który pozostał to zbyt mało utworów. I niech w brodę plują se wszyscy, którzy olali przyjazd do Warszawy, bo stracili jeden z najlepszych metalowych koncertów tego roku. A także ci, którzy mienią się fanami zespołu, bo stracili możliwość zobaczenia zespołu w szczytowej formie – tak zespół prezentował się tylko  w czasach nagrywania "Live In Athens".

Piotr „Curse of Feanor” Guzik

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5032639
DzisiajDzisiaj355
WczorajWczoraj2397
Ten tydzieńTen tydzień8062
Ten miesiącTen miesiąc36290
WszystkieWszystkie5032639
3.14.133.148