Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Dirkschneider, Raven - Warszawa - 6.11.2017

DIRKSCHNEIDER, Raven - Progresja Music Zone - 6 listopada 2017

Dawno nie gościłem w warszawskiej Progresji. Jakoś tak wyszło, że albo nie grał nikt, kto by mnie zdecydowanie interesował, albo o mojej nieobecności decydowały względy finansowe. Gdy jednak dowiedziałem się o tym, że legendarny Udo Dirkschneider ma zamiar wystąpić na początku listopada z drugą częścią trasy poświęconej utworom z ery Accept, wiedziałem, że mimo wszystko trzeba mieć rękę na pulsie. Byłem podczas pierwszej odsłony „Back To The Roots”,    w marcu 2016 roku, kiedy to jako gość wieczoru grał kanadyjski Anvil.

Dirkschneider nie zawiódł i tym razem – w roli, powiedzmy, supportu, mieliśmy spodziewać się innej niezwykle charyzmatycznej ekipy, angielskiego Raven.

Gdzie oni schowali ten agregat? Jeszcze chwilę po zakończeniu występu Raven rozglądałem się po bokach sceny, czy aby nie wystają jakieś kable czy coś w tym rodzaju. To nie był koncert, który mogłem oglądać spokojnie obok konsolety, notować co ciekawsze zdarzenia sceniczne i mieć już w sumie ułożony tekst. To był jeden wielki amok! Miałem sposobność oglądać braci Gallagher na festiwalu Rock Hard Ride Free w Goleniowie stosunkowo niedawno i wiedziałem, czego mogę się spodziewać, ale wczorajszy koncert przerósł moje najśmielsze oczekiwania! Furia, energia, spontaniczność, a przede wszystkim radość z grania heavy metalu – to cechuje. występujących na żywo, angielskich weteranów. O żadnej geriatrii nie może być mowy, bo zarówno John jak i Mark uwielbiają biegać po scenie, a zrobić im jakiekolwiek ostre zdjęcia to zmora fotografów. Panowie promują ostatnie wydawnictwo pod tytułem „Extermination”, chociaż swój set opierają na sporej porcji klasyków. Z nowej płyty poleciały tylko dwa utwory – otwierający show „Destroy All Monsters” oraz, gdzieś w środku, „Tank Treads (Blood Runs Red)”. Zresztą nieważne, ile by grali i z jakich albumów, to Raven, jak na potężne ptaszysko przystało, robi użytek ze swoich pazurów i wie, do czego służy jego dziób. Tutaj było jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie cały czas rosło, eksplodując w końcówce, kiedy chłopaki bezwstydnie sięgnęli po fragmenty „Rock Bottom” UFO oraz „Symptom of the Universe” Black Sabbath. Szkoda jednak, że ograniczony czas uniemożliwił zagranie braciom Gallagher solidniejszej porcji swoich kompozycji, ale myślę, że i tak nikt nie miał prawa narzekać. Według  mnie koncert był fenomenalny,  a „Hell Patrol”, „Hung, Drawn & Quartered”, „On and On”, “All for One” czy „Faster Than Speed Of Light” wywołały na mojej twarzy szeroki, szczery uśmiech.   W końcu jednak szaleństwo musiało się skończyć. Może to nawet dobrze, bo uchroniło mnie to przed, być może, zawałem serca wywołanym potężną dawką szczęścia, a że mało się ostatnio ruszam, Raven w jeden wieczór spowodował, że poczułem się jakbym wykorzystał karnet na siłownię.

Trochę oddechu pomiędzy koncertami wykorzystałem na dojście do siebie i wizytę przy stoisku z merchem. Muszę przyznać, że obie ekipy solidnie przygotowały się, by w tej kwestii zadowolić swoich fanów. Udo postawił na dość ekstrewagancką formę – był duży, kąpielowy ręcznik z jego podobizną. Oprócz tego, oczywiście, płyty, pałeczki, naciągi z autografami czy naszywki. Sporą część ścianki zdobiły koszulki, których wzory zarówno Raven jak i Dirkschneidera znalazły wielu chętnych.

Gdy wróciłem już na salę, scena zmieniła się znacznie. Kiedy występował Raven, była perkusja, a za nią duże logo grupy. Tym razem zastałem scenografię przywołująca na myśl kwaterę najemników. Płachty w moro, okazały zestaw perkusyjny na podwyższeniu oraz ogromny baner w tle. Do tego wszędzie światła – z tyłu, z góry oraz, jak się miało okazać, mała pirotechnika. Ludzi pod sceną gęsto, chociaż trudno mówić o ścisku. W końcu jest ten moment – gasną światła i już tylko chwile dzielą od zabawy, od utworów byłej formacji Udo. Gdy pojawia się główny bohater wieczoru, wiadomo było, kto zdecydowanie przyciągnął do Progresji amatorów heavy metalu. Mały, krępy, ubrany jak członek oddziału specjalnego komandosów. Można powiedzieć, że jest jednym z elitarnych. Tych, którzy, gdy tylko staną na scenie, biorą we władanie zgromadzonych pod nią. Jednym gestem potrafiący zaczarować publikę. No i ten wokal, przypominający warczenie buldoga bądź pracę wiertarki udarowej.  Z nikim nie można go pomylić – Udo Dirkschneider. Nie miałem wątpliwości przez cały, liczący dziewiętnaście utworów koncert, że czas się zatrzymał. Te same ruchy i mimika. Ta sama, ponadczasowa muzyka. Myślę jednak, że ani mi, ani nikomu innemu tego wieczoru w klubie to w ogóle nie przeszkadzało. Ba, powiem nawet, że nikt by nie chciał, by coś było inaczej. Na pewno na plus był fakt, że Udo postawił na zupełnie inny set niż w przypadku pierwszej części trasy. Mimo, że sceptycy mogą oceniać takie wydarzenia pod kątem czysto marketingowym, to jednak wykonanie i szczerość bijąca ze sceny daje im pstryczka w nos. Mogliśmy więc usłyszeć, możliwe, że dla większości po raz pierwszy, utwory z pomijanych płyt Accept, takich jak „Death Row” czy „Predator”. Z tego pierwszego były „Stone Evil” oraz „Beast Inside”, a drugi reprezentował „Hard Attack”. Wielkim zaskoczeniem był kawałek „X-T-C” pochodzący przecież z krążka, na którym Udo… nie zaśpiewał! No ale lwią część stanowiły szlagiery. Jak dobrze, że Dirkschneider postanowił je odkurzyć! Wystrzeliwane jak z karabinu „Another Second To Be”, „Fight it back” czy „Russian Roulette” dostarczały mi niezbędnych muzycznych witamin. Na pewno zdecydowanym, pozytywnym ciosem było aż pięć kawałków z „Objection Overruled”. Oprócz tytułowego, moje ciało rozszarpał „Bulletproof”, „Protectors of Terror” oraz „Slaves To Metal” tłumaczący, że wszyscy jesteśmy dziś niewolnikami jednego człowieka. Klimat uspokoił „Amamos La Vida”. Trzeba też oddać, że muzycy, którzy towarzyszą Udo na scenie, są bardzo sprawni. Widać, że to zgrany kolektyw. Gitarzyści nie raz, nie dwa popisywali się szybkością, raczyli nas solówkami, byli bardzo aktywni. Pod sceną zabawa przy każdym utworze i świetna interakcja z zespołem. Co rusz wspólne, chóralne śpiewy, klaskanie, pięści w górze. To było prawdziwe heavy metalowe święto. A Udo nie miał dla nas litości, jak typowy najemnik, gdy na bis dobijał „Princess of The Dawn”, „Metal Heart”, „Fast As A Shark” i już definitywnie ostatnim „Balls To The Wall”. To po prostu musiało się pojawić.

Jeszcze długo. w drodze do domu, w uszach grała muzyka. Szyja i ręce zaczynały pomału boleć. Cicho, dla relaksu, w głośnikach auta brzmiał „Ram It Down” Judas Priest. Byłem cholernie zmęczony, ale również dawno nie odczuwałem czegoś w rodzaju szczęścia. Bez wątpienia dzięki takim wieczorom wiem, że heavy metal nie ma zamiaru składać broni. Śpieszmy się jednak oglądać takie koncerty, bo czas zatrzymuje się tylko na scenie…   

Adam Widełka

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5051226
DzisiajDzisiaj1840
WczorajWczoraj1225
Ten tydzieńTen tydzień4705
Ten miesiącTen miesiąc54877
WszystkieWszystkie5051226
3.144.48.135