Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

RAM - Kraków - 17.09.2019 [Zdjęcia]

RAM - Klub Zaścianek - 17 września 2019

Każdy, kto choć trochę liznął RAM wie, że zespół ten specyficznie brzmi. Surowo jak śledź ale i oryginalnie. Nie do końca oldskulowo, jakby się to na pierwszy rzut oka i ucha na image wydawało. Oczywiście, ktokolwiek liznął RAM, pewnie już został fanem i był na krakowskim koncercie, więc dalej czytać nie musi.

Dobrze, zakładam, że część miłośników RAM po prostu miała „daleko, w tygodniu i dzieci”, więc dotrzeć nie mogła, nie zmienia to jednak faktu, że zrobienie sobie takiej krzywdy jak nieuczestniczenie w tak dobrym koncercie, to błąd. RAM na scenie to 100% heavy metal. Scenka w Zaścianku jest mała, ale klimat wyborny. Było nas może około 60 osób (w tym muzycy supportów – o, bogowie, jak doskonale się chłopaki z Indian Nightmare na „Gulag” bawili!), ale te 60 osób doskonale wiedziało po co przyszło. Heavy metal unosił się w powietrzu.

I tę małą scenkę RAM rozsadził. Szwedzi wyglądali doskonale. Co ciekawe, prawie niewytatuowani, wszyscy w estetyce „spikes and leather”. Perkusista grał całą twarzą, Oscar Carlquist śpiewał zza kurtyny blond włosów, tylko Harry Granroth, do którego mam najwięcej serca (bo to on w pocie czoła odpowiada na moje pytania) odrobinę chował się z lewej strony sceny. Rzecz jasna, we wtorkowy wieczór dobrze bawiły się nie tylko nasze oczy. Uszy uprzednio nastawione na specyficzne brzmienie RAM były zachwycone. Koncert był bardzo głośny, ale RAM brzmiał szalenie czytelnie. O ile brzmiał jak klasyczny heavymetalowy zespół, o tyle oryginalny wokal Oscara pozostał na swoim miejscu. Nie tylko zachował swoją nietypową barwę czy manierę, ale też śpiewał z mocą i charyzmą. Ciesze się, bo mimo że ogromnie cenię RAM, nie wiedziałam czego się po Oscarze spodziewać live. Koncert galopował niestrudzenie – Szwedzi wzorem Night Demon grali całe bloki kawałków, przez co unikali przerw na brawa i nie trwonili czasu na coś, co wypada powiedzieć między kawałkami, a przy takiej małej frekwencji może po prostu źle wyjść. I tak RAM zaatakował nas od razu pakietem kawałków z trzech ostatnich płyt, a „Gulag” choć pochodzący z zaledwie z przedostatniej płyty, już wydawał się hitem. Dla nas, Polaków, może mieć on szczególne znaczenie przez wzgląd na wymowę kawałka i obecność w teledysku wizerunków metalowych zespołów zza Żelaznej Kurtyny. Nawiasem mówiąc, pisząc, że „RAM zaatakował” mam też na myśli ekspresję Ocara, który na wstępie – być może wkurzony niedziałającym przez moment mikrofonem – energicznie wyrzucił statyw od mikrofonu demonstrując jak bardzo nie będzie mu potrzebny. Jako że RAM jest zespołem, który właśnie przeżywa swoją złotą erę, nowe kawałki świetnie wpisały się w setlistę. Świetnie wybrzmiał „Into the Trap”, „Ravenfell”, judasowy „Blades of Betrayal”, a nawet lekki „Spirit Reaper”, którego teatralność (wszak numer nawiązuje do horroru kina klasy B) Oscar podkreślił zakładając karnawałową maskę. To, jak bardzo ten zespół się rozwinął słychać było w skontrastowaniu z pochodzącym z debiutu „Machine Invaders” zagranym pod koniec setu, chyba w roli „hitu ze starej płyty”. Przez chwilę poczułam się, jakby ktoś mnie wyrwał z tego kapitalnego koncertu i wsadził pod scenę na jakiejś lokalnej kapelce. Poza tym, koncert pod względem muzyki, klimatu, brzmienia i prezencji był naprawdę świetny. Szkoda, że dane było go oglądać takiej niewielkiej grupce.

Przed RAMem, który był jedynym magnesem, który przyciągnął mnie do Krakowa zagrały dwa supporty. Indian Nightmare, który image'm wyrwanym Mötley Crüe i jakimś wczesnym blackowym kapelom ekspresowo przyciągnął naszą uwagę. Wysypujący się ze sceny brutalny thrash czy speed z wpadającym w wysokie rejestry wokalem absurdalnie pasował do tego image'u. Grający po Indian Nightmare Vulture też utrzymany był w thrash/speedowej tematyce, jednak wizerunkowo bardziej zachowawczy – chłopaki wyglądały bardziej jak Sodom czy Exciter niż podkręcony Mötley Crüe. Co ciekawe, to właśnie Vulture najmocniej porwał publikę, która – nadal w skromnej liczbie – utworzyła mały wir wymachujących pięściami. Choć obie kapele mnie nie porwały, nie da się ukryć, że idealnie wpisały się a atmosferę wieczoru. Wszystkie trzy, wraz z kameralnością klubu i heavymetalową publiką stworzyły bardzo klimatyczną całość.

Strati

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5053469
DzisiajDzisiaj1002
WczorajWczoraj3081
Ten tydzieńTen tydzień6948
Ten miesiącTen miesiąc57120
WszystkieWszystkie5053469
18.188.108.54