Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Wacken Open Air - 28-31.07.2019 [Zdjęcia]

Wacken Open Air - 28-31 lipca 2019

Jeszcze dziesięć lat temu Wacken Open Air był największym metalowym festiwalem w Europie. Dziś festiwali o podobnym charakterze jest znacznie więcej. W:O:A próbuje wciąż pozostać „tym jedynym” oryginalnym festiwalem na naszym kontynencie. Palmy pierwszeństwa i kultowego statusu już nikt mu nie odbierze. Jeśli zaś chodzi o skład – wiele obecnych imprez bije W:O:A na głowę. Organizatorzy walczą o uatrakcyjnienie festiwalu ubarwiając go wieloma muzycznymi (nowa scena - History Stage) i pozamuzycznymi atrakcjami - strefą gier, strefą wyrażania opinii o przyszłym kształcie imprezy, wieloma udogodnieniami etc. Z jednej strony można narzekać, że W:O:A nie zaprasza takich gwiazd, jakie występują choćby na Hellfeście, z drugiej strony... na jakim festiwalu Demons&Wizards dostałby najlepszy czas na głównej scenie? Mnie jedynie martwi odejście organizatorów od promowania mniejszych klasycznie heavymetalowych zespołów. A to właśnie stanowiło kiedyś moc tej imprezy. Czekam na takie zespoły jak Traveler, Gatekeeper, Enforcer czy RAM.

       

Środa

Środa to dziwny dzień festiwalu. Niby nie ma festiwalu, ale jest. Grają duże zespoły (UFO, Sisters of Mercy), czynne są pozamuzyczne atrakcje i w zasadzie wszystko hula poza głównymi scenami. Szkopuł w tym, że w namiocie mieszczącym W.E.T i Headbanger Stage jest ograniczona liczba miejsc i ze względów bezpieczeństwa wiele osób nie może wejść na koncert. Prawo natury, „kto pierwszy ten lepszy”, neutralizuje telebim stojący przed wejściem. Głos doskonale niesie się z namiotu.

W tym roku uruchomiono też nową scenę – History Stage, na której wybrzmiały wszystkie koncerty Wacken Metal Battle, chyba największego konkursu metalowego w Europie. Konkursu na... dobry koncert. Teoretycznie powinno nas czekać 30 dobrych koncertów, ale chyba nikt poza komisją nie ogląda wszystkich konkurujących występów. My wybraliśmy się na rodaków z Vane. Krakowscy piraci przyjechali rano do Wacken rano, o 15.00 mieli koncert, a już w nocy musieli opuścić W:O:A bo jechali wystąpić na Pol'and'Rocku. Jako, że opaski festiwalowe wciąż działają, część muzyków wróciła dzień później zobaczyć Demons&Wizards, a część na ogłoszenie wyników. Vane widziałam po raz pierwszy. Raz, że zespół koncertuje dopiero od jesieni 2018, dwa, że nigdy nie leżała mi melodeathowo-groove'owa estetyka, jaką grają krakowiacy. Na scenie prezentowali się jednak świetnie. Nie tak świetnie, jak sobie tego wymarzyli (pojawił się drobny techniczny problem), ale na pewno lepiej niż wiele młodych stażem zespołów mających na koncie ledwie debiut. Oni po prostu zaklinają sukces i grają tak, jakby byli znani, kochani i zagrali niejeden koncert w niejednym kraju. Taką „politykę sukcesu” uprawiał u progu kariery Crystal Viper i rzeczywiście sukces osiągnął. Chłopaki mają spójny wizerunek i dobrze radzącego sobie w scenicznych warunkach wokalistę. Pod sceną był i młyn i headbanging. Na polskim, nieznanym zespole. Czapki z głów! Komisja doceniła starania Vane i uhonorowała go piątym miejscem w konkursie. Piątym na 30 zespołów. Pierwsze miejsce zajął Varang Nord, ale o nim przeczytacie kilka akapitów później.

Gnaliśmy po Vane na Axxis. Zupełnie niepotrzebnie. Mieliśmy okazję zobaczyć kawałeczek nieciekawego pop rocka w wykonaniu niemieckiej ekipy. Dużo bardziej ciekawiło nas... UFO. Przyznam szczerze, że z reguły omijałam stare, rockowe zespoły. Jednak w tym roku po pozytywnym zaskoczeniu szalenie energetycznym koncertem Uriah Heep na Masters of Rock, postanowiliśmy przekonać się czy i inne stare klasyki okażą się „koncertem dla nas”. UFO pokazało, że... jednak nie. Choć koncert Brytyjczyków na pewno był atrakcją dla miłośników starego grania, do nas swoim nieśpiesznym tempem nie trafił. Poczekaliśmy do klasycznego „Doctor, doctor” i ruszyliśmy w dalsza drogę. Tego dnia nie obyło się bez przygód, bo zapowiadana była potężna burza, przez którą cały festiwal został zawieszony. Kiedy burza przeszła bokiem i festiwal wrócił na właściwe tory, godziny rozpoczęcia koncertów zostały przesunięte. Okazało się, że nie na wszystkich scenach synchronicznie, bo koncert Velvet Viper na „Beergarden Stage” odbył się we właściwym czasie przez co mi, nastawionej na godzinne przesunięcie, po prostu nie udało się go zobaczyć. Uciekł nam też inny koncert – drugiego dnia z tego samego powodu przesunięto koncerty tak, że kilka kapel zupełnie wypadło, w tym Evergrey, który mieliśmy w planie zobaczyć. Mimo tych drobnych wad, takiemu kolosowi jak W:O:A udało się poradzić z tym logistycznie potężnym przedsięwzięciem. Odpowiednio wczesne namawianie na zainstalowanie wackeńskiej aplikacji poskutkowało błyskawiczną możliwością informowania uczestników festiwalu o zmianach.

Gama Bomb zagrał w idealnej dla nich scenerii, na Wasteland Stage. Scena zrobiona z blachy falistej (znalezionej na wysypisku, w końcu jest nieokreślona pozagładowa przyszłość), obok bar z Becksem, wyłożony starymi telewizorami. Za sceną uzbrojeni w retrofuturstyczną broń wojownicy snują się wokół półnagich kobiet w plemienno-wojskowych okryciach. Na scenie wariaci z Gama Bomb. Wokalista w różowych spodniach i żółtej, zawiązanej w pasie bluzie wyrzuca z siebie pociski słów, muzycy szaleją zamiatając włosami podłogę. Krótkie kawałki z rodzaju thrash-crossover przelatują w dwu i trzyminutowych szrapnelach.

Wieczorem udaliśmy się do namiotu z WET i Headbangers Stage na... Sisters of Mercy. Nie udało nam się jednak zobaczyć koncertu, bo frekwencja była tak duża, a duże sceny tak bardzo nieczynne, że spora część wackenowiczów udała się tam, gdzie można było wieczorem iść – pod największą w środę scenę – właśnie w namiocie. Okazuje się, że tak zwany dzień „zerowy” przyciąga coraz to większą liczbę uczestników (walka o dobre miejsce na polu namiotowym działa), a środowa oferta wciąż kierowana jest do mniejszej liczby osób. Zaproszenie niemetalowego, ale kultowego Sisters of Mercy mogło skutkować walką o miejsce pod sceną. Ze względów bezpieczeństwa do namiotu nie można było już wejść. Szczęśliwie na zewnątrz ustawiony był telebim, a dźwięk dochodzący spod sceny był wystarczająco głośny i wyraźny, żeby doświadczyć choć namiastki koncertu. Gorzej było z widocznością i to wcale nie za sprawą telebimu - zespół spowity dymem doskonale się za nim ukrywał. W ramach wzbogacenia horyzontów i doświadczeń  posłuchaliśmy kilku kawałków i poszliśmy zbierać siłę na czwartkowe koncerty.

           

Czwartek

Wątek otwarcia festiwalu w zasadzie mogłabym skopiować z relacji z lat ubiegłych. Festiwal co roku otwiera Skyline. Coverband, który wystąpił na pierwszym W:O:A i od tej pory – choć prawie nikt nie kojarzy go poza wackeńskim kontekstem – ma przywilej grania na dużej scenie w pierwszej kolejności. Podobnie jak w zeszłych latach na Faster Stage pojawili się gościnnie Doro i Henning Basse. Być może to obecność byłego wokalisty Metalium, a obecnego Firewind sprawiła, że na koncert Skyline przywiało także Gusa G., który wystąpił podczas coveru... „Crazy Train”. Skyline regularnie grywa też na wszelkich festiwalach-filiach Wacken – Full Metal Cruise, Full Metal Holiday i Full Metal Mountain. Poza nimi, Skyline na deskach sceny ze świecą szukać.

„(We make) Sweden Rock”! Na ten kawałek Hammerfall najbardziej czekałam. Hammerfall ostatnio znów gra regularnie i bez problemu można go obejrzeć w trasie lub na letnich festiwalach. Sęk w tym, że Szwedzi z reguły grają bardzo podobne koncerty. Rzeczywiście, „Młotkospad” zagrał przekrojowy set, na którym znalazł się przedstawiciel prawie każdego krążka – poza płytami „Threshold” i „Infected”, którą zresztą w tym roku zespół osierocił na dobre. Ofiarą przekrojówki padły pierwsze płyty, których na koncertach pragniemy przecież najbardziej. Szwedzi mieli jednak tylko 75 minut, więc zaprezentowali nam solo do melodii „Gry o Tron”, trzy kawałki z nowej płyty, w tym wspomniany „(We make) Sweden Rock”. Kawałek, który niektórym wychodził uszami przez wzgląd na epatowanie wieloma wersjami i przez wzgląd na niezrozumienie. Hammerfall nigdzie nie podkreśla, że „stworzył szwedzki rock”, tylko oddaje hołd rodakom, którzy to uczynili. Wbrew utyskiwaniom, nie ma w tym utworze cienia nabzdyczonego egoizmu. Numer wybrzmiał kapitalnie, żywię nadzieję, że wejdzie na stałe do repertuaru Szwedów jako koncertowy hit. Do melodii „Gry o Tron” wtórował ludowy zespół Heavy Folk, którego instrumentalista został przedstawiony przez Cansa jako światowy mistrz grania na „tym kawałku drewna”. Faktycznie, „kawałki drewna” będące w rzeczywistości... nyckelharpami wykreowały magiczną atmosferę.

W międzyczasie udało nam się rzucić okiem na fragmenty koncertów Testament i Airbourne.
Pamiętam Airbourne z występu na Masters of Rock kilka lat temu. Dużo energii i dużo niechlujstwa. Dałam Australijczykom szansę na zdobycie mojego zainteresowania. Soundtrack do „Terminatora”. Dym. Łup, przy wystrzale scenicznych ogni na deski wbiega półnagi facet z gitarą. W zasadzie biega cały czas, przy okazji kopie powietrze i wykrzykuje coś do mikrofonu ku czci i chwale rock'n'rolla. On biegał dalej, a ja w połowie następnego kawałka wyszłam. Niedbałość w graniu tej kapeli może i jest celowa, ale mojej uwagi nie przykuwa. Na Wacken jest tyle zespołów do obejrzenia, że postanowiłam energię poświęcić na coś ciekawszego. Na szczęście zespołowi jedna słuchaczka mniej nie robi żadnej różnicy.

Testament

Ależ lawina niezadowolenia spadła na bywalców Wacken! Sabaton. Sabaton jako gwiazda! Wielu w geście obrzydzenia odwracało twarz zarzekając się, że na takim festiwalu stopa ich nie postanie. Nasza postała, bo Sabaton – choć od lat prawie nie nagrywa już dobrych, heavymetalowych kawałków – wspieramy od początku. Sabaton nigdy nie był sztucznym tworem wytwórni, ani merkantylnie windowanym projektem na fali wiodących trendów. Ten zespół naprawdę sam pomysłem na siebie zajął miejsce dotąd przeznaczone dla Gamma Ray czy Helloween. Wydawało się, że już nigdy żaden – lepszy lub gorszy – heavymetalowy zespół nie zajdzie tak wysoko w skali popularności, a scena wymrze wraz z wymarciem Kaia Hansena. To co, obecnie gra Sabaton nie cieszy mnie tak, jak to, co robił na pierwszych płytach, ale niewątpliwie popularność tej grupy jest niespotykanym zjawiskiem. W HMP śledzimy ich działalność od kolebki, dlatego bez cienia ironii cieszyliśmy się, że możemy zobaczyć Szwedów w wackeńskiej sekcji „A Night to Remember”.

Przez pierwszą część występu wciąż wypatrywaliśmy zapowiadanej części na drugiej scenie. Sabaton wzorem Savatage i TSO z 2013 roku miał zagrać na dwóch scenach jednocześnie. Coś, co sprawdziło się dla Savatage i TSO, które w zasadzie są jedną wielką rodziną, nad Sabatonem zawiesiło wielkie znaki zapytania. Ale jak? Kto? Skąd? Ile? Naszemu intensywnemu wypatrywaniu (staliśmy przed „dobrą” sceną, ale wzrok wciąż uciekał na scenę „Harder”) towarzyszyły kawałki, które mimo wzbogacenia o nowy repertuar („Bismarck”, „Fields of Verdun” czy „The Red Baron”) sprawiały wrażenie kolejnego,takiego samego koncertu Sabaton. To nie znaczy, że było nudno. Absolutnie. Szwedzi niemal zawsze stają na wysokości zadania w kwestii energii bijącej ze sceny. Dodatkowo Joakim Broden chyba ugryzł się w język, bo mówił mniej, a jak mówił, to nie żartował sucharami z brodą. Z czasem pojawił się element dodający szczypty mocy i majestatu - „wojskowy” chórek, w którym śpiewali przebrani w różne mundury z I wojny światowej „żołnierze”. Ale co z tą drugą sceną? Broden przerwał milczenie i zamiast suchara opowiedział nam, jak organizatorzy Wacken zaproponowali mu dwie sceny i jak kompletnie nie wiedział co z tym zrobić. Prawie nas nabrał. Oczywiście okazało się, że tym razem żart się udał, nie był sucharem i nie miał brody. Basista grupy, Par Sundström wyznał, że od dziecka marzył, żeby stanąć na scenie Wacken wraz z przyjaciółmi. I wreszcie marzenie się ziściło! Na drugiej scenie pojawił się „drugi Sabaton” składający się z muzyków grających w dawnym składzie kapeli - Daniel Mÿhr, zwierzak Daniel Mullback, Rikard Sundén i Thobbe Englund. Koszmar antyfana Sabaton. Dwa Sabatony naraz! Tylko, że z jednym wokalistą. Co to dało? Wizualnie dobry efekt, publika stojąca pod drugą sceną wreszcie patrzyła na koncert nie na telebimie. Muzycznie było głośniej i mniej równo. Nie miało to jednak znaczenia, Sabaton nigdy nie celową w muzyczną finezję. W zespołowym duecie zespół zagrał drugą część koncertu, w tym nowe i nowsze kawałki, do których „ex-Sabaton” musiał się specjalnie przygotować. W finale do obu ekip dołączyła chińska wiolonczelistka przygrywająca do „To Hell and Back” oraz „Swedisch Pagans”. Tak, tak, Chinka grała na wiolonczeli kawałek o szwedzkich wyznawcach wielobóstwa. ;) 

Po Sabaton nastąpiła radykalna zmiana klimatów. W namiocie z W:E:T Stage wylewał się plugawy brud. To Tom G. Warrior wykonywał utwory Hellhammer ze swoim zespołem Triumph of Death. Rezurekcja to podwójna, bo Tom G. Warrior nie tylko ożywił nieistniejący od lat Hellhammer ale też w ogóle nadał mu koncertową formę, bo zespół nigdy nie występował na żywo. Sam mistrz ceremonii, wokalista-gitarzysta Tom G. Warrior pokazał się w typowej dla siebie czapce i czarnym makijażu. Jego mroczna, majestatyczna postać efektownie komponowała się z dynamiczniejszymi na scenie muzykami – gitarzystą i basistką.

            

Piątek

Pod Louder Stage zebrała się spora grupa jednorożców oraz dzierżycieli dmuchanych młotów. To zwiastun występu Gloryhammer. Nie wiem jak długo Anglicy utrzymają swój status zespołu-żartu, ale teraz po sześciu latach działalności i trzeciej płycie zdają się nie schodzić z piedestału. Ludzie autentycznie świetnie się bawią na ich koncertach. Posłuchałam kilku pierwszych kawałków, wśród których pojawiły się dwa utwory z drugiej płyty, a przyjęcie było prawie tak samo entuzjastyczne jak tych już znanych i obśpiewanych. A przecież w tym komediowym gatunku to, co znane, zawsze jest lepiej przyjmowane. Zespół tradycyjnie wystąpił w konwencji. W kostiumach fantasy z przerysowaną konferansjerką Angusa McFive'a. A numer „Gloryhammer” z nowej płyty z przedrefrenem opatrzonym „Laser Powered Goblin Smasher!” budzi szeroki uśmiech na twarzy.

Podczas gdy Marcin oglądał Anthrax, ja postanowiłam sprawdzić coś, co niestety psuje i rozwadnia skład W:O:A, czyli ludyczne, niemetalowe występy. Ostatnimi laty są one częścią festiwalu i jak przekonałam się na własnej skórze, są tak popularne, że organizatorzy z pewnością z nich nie zrezygnują. Niemieckie szanty, czyli Santiano z miłą chęcią zobaczyłabym w innym kontekście, ale że pojawiły się na Wacken, skorzystałam z okazji. Santiano to zespół grający na gitarach i skrzypcach folk-popowe i folk-rockowe szanty oraz inspirowane szantami piosenki w ich rodzimym, czyli niemieckim języku. Podejrzewam, że w tym momencie odsiało już 99% naszych czytelników. Faktycznie, choć w składzie zespołu jest gitara elektryczna, zespół z pozoru nie ma wspólnego mianownika z metalowym festiwalem. Sęk w tym, że W:O:A bardzo rozszerzył swoją działalność, a niemieckiego zespoły, śpiewające po niemiecku zawsze będą przyciągać niemiecką, a więc mimo wszystko główną, publiczność Wacken. Nieważne czy w koszulkach Wacken, Slayer czy Within Temptation, z katanami lub bez, prawie wszyscy śpiewali (zwłaszcza starsze, bardziej „hiciarskie” piosenki), bawili się, tańczyli, a nawet siadając na ziemi imitowali wiosłowanie. Cudowna, ludyczna zabawa, którą publice zapewnił stworzony do tego zespół. I dzięki bogom za to. Wolę, gdy taką zabawę zapewnia folkowy zespół niż na przykład Powerwolf, który mógłby wzorem swoich początków grać heavy metal, a nie kłaniać się takiej właśnie spragnionej ludyczności publice, tworząc coraz to bardziej festyniarskie kawałki. Na Santiano wszystko zostało na swoim miejscu, a i ja bawiłam się świetnie.

Zmierzając pod Faster Stage, żeby zajęć dobre miejsce na Demons&Wizards zatrzymałam się na chwilę na Within Temptation. Holendrzy już od eonów nie grają metalu, mimo to na większości europejskich festiwali o ogólnometalowym profilu występują jako gwiazda. Wizualnie koncert zachwycał. Sharon wyglądała pięknie, a w tle wznosiła się sceneria związana z najnowszą płytą Within Temptation nawiązującą klimatem do cyberpunka i science-fiction. Co ważne, dodatkowe wizualizacje odmalowujące ów klimat nie pojawiały się na całej tylnej ścianie sceny, były subtelne i jedynie podkręcały nastrój. Kiedy kilka lat temu ekrany z wizualizacjami weszły do świata scenografii zastanawiałam się czy to nie koniec scenograficznej sztuki i czy już zawsze będziemy skazani na obraz tak absorbujący, że niemal odciągający od koncertu. Tymczasem szał na wielkie, agresywne wizualizacje minął. Równie subtelne obrazy były na Demons&Wizard. Zespół na wstępie zagrał dwa utwory z nowej płyty (Sharon przywdziała jasny kaptur nawiązujący do jej roli w teledysku), w tym majestatyczny „Rise your Banner”, który wieńczy fragment śpiewany – jak u progu kariery Within Temptation – sopranem. Tak, słodkie dźwięki sopranu odprowadziły mnie pod drugą scenę, „Faster Stage”, pod którą oczekiwałam na występ Demons&Wizards.

Nie sądziłam, że kiedyś uda mi się zobaczyć ten zespół. Szczęśliwie Jonowi Schafferowi ostatni rok upływa pod znakiem powrotów do dawnych projektów. Poza reaktywacją Purgatory na tapet wrócił Demons&Wizards. Żaden następny koncert tego zespołu nie będzie taki tam. Raz, że nie będzie pierwszy, dwa, że będzie już na trasie promującej trzecią płytę, z nowymi kawałkami. O ile w ogóle będzie. W:O:A stanęło na wysokości zadania oddając mu piątkowy wieczór i czyniąc z niego jedną z gwiazd festiwalu. Dla mnie tego roku największą. Koncert nie tylko był niezwykłym doświadczeniem dającym możliwość posłuchania muzyki Demons&Wizards na żywo, ale też okazją ujrzenia dwóch świetnych muzyków naraz (widać, że Jon i Hansi tworzą uzupełniający się duet) oraz do posłuchania kawałków Iced Earth śpiewanych przez Hansiego czy numerów Blind Guardian z gitarą Schaffera. Oczywiście publika bez umiaru skandowała „Valhalla! Deliverance!” stawiając Jona w niezręcznej sytuacji obłędnego kultu Blind Guardian. Nieomal widziałam w jego oczach błysk zazdrości przekuwający się w motywację „kurczę, ja też muszę coś takiego napisać”. Oczywiście tak naprawdę z daleka guzik mogłam dojrzeć. Hansi wielokrotnie próbował nas uspokoić i zakończyć ten rytuał, ale jemu jednemu z wielotysięcznym tłumem szło opornie. Jon zapewne spodziewał się, że publiczność Demons&Wizards będą tworzyli częściowo fani tej formacji, a częściowo po prostu fani niemieckiego metalu, którzy cieszyli się przede wszystkim z obecności Hansiego. Nie da się ukryć, że Guardian jest w Niemczech, swojej ojczyźnie, ogromnie popularny. Zespół zagrał przede wszystkim numery z debiutu, w tym genialne na żywo „Rites of Passage”, „My Last Sunrise” i „Fiddler on the Green”, z dwójki zaś kilka numerów mniej. Pozostałe kawałki stanowiły numery obu macierzystych zespołów twórców Demons&Wizards - „Valhalla” i „Welcome to Dying” Blind Guardian oraz „Burning Times” i „I Died for you” Iced Earth. Z pewnością było to wielkie ułatwienie dla muzyków, ale na pewno pikanterii dodawał fakt, że na scenie nie zabrakło innych muzyków obu formacji. W roli basisty wystąpił... gitarzysta Marcus Siepen, perkusisty Frederik Ehmke, a w roli gitarzysty – czarodziej gitary, Jake Dreyer. Choć było to ciekawe doświadczenie, największe wrażenie zrobiły na mnie jednak kawałki Demons&Wizards. Dzięki świetnemu nagłośnieniu doskonale było słychać wszystkie niuanse wokalno-kompozycyjne, jedne z największych atutów Demons&Wizards. Nastrój koncertu podkręciła też scenografia inspirowana okładką debiutu z bardzo subtelnymi wizualizacjami i śpiewający przez prawie cały koncert trzyosobowy chórek. Następne takie wydarzenie za kilka lat. Oby!

Choć kategorię „A Night to Remember” przyznano Szwedom z Sabaton, to Slayer dla wielu był główną gwiazdą festiwalu. Nie tylko przez wzgląd na sławę, ale przez fakt, że był to przedostatni koncert zespołu w Europie. Nie na tej trasie. W ogóle. Ponieważ na W:O:A pojechała ta część ekipy HMP, która Slayerowi czci nie oddaje, koncert nie był na liście naszych highlightów festiwalu. Po słabym występie Amerykanów na Masters of Rock w 2016 roku nie miałam szczególnej chęci oglądać Slayera po raz wtóry. Ów koncert był tak słaby, że nawet zatwardziali fani Amerykanów wychodzili z koncertu. Osobliwy widok tworzyli goście z tatuażami z logo Slayera, siedzący na browarze w piwnym namiocie, w trakcie gdy „ich” zespół wypluwał się z siebie pociski riffów na pobliskiej scenie. Z taką „recenzją” i wrażeniami szłam na kilka ostatnich kawałków na wackeńskim koncercie Amerykanów. Uff. Na W:O:A koncert brzmiał o niebo (choć pewnie fani Slayer poprawiliby mnie na „o piekło”) lepiej. Absolutnym klasykom kapeli, „Raining Blood” czy „Angel of Death” towarzyszyło istne morze prawdziwego ognia, który nie buchał kulami do rytmu, tylko obficie, nieprzerwanie płonął na platformach stojących na scenie. Z tą szalenie efektowną scenerią kontrastowała skromna postać Toma Arayi, który na koniec setu nie żegnał się z publiką z rozmachem (jak pewnie uczyniłby dowolny muzyk ze świata lżejszych odmian metalu) ale stał, chyba nawet wzruszony, w finale wypowiadając lakoniczne „dziękuję”.

              

Sobota

Z Battle Beast mam problem. Długo nie mogłam się pogodzić z faktem, że zespół łączący Accept z disco, stracił komponent Accept, na rzecz samego disco. Na ten koncert poszłam bez uprzedzeń, jak na dobry pop-rockowy zespół. Zespół wreszcie ogarnął, że fakt, iż wokalistka wygląda efektownie, nie znaczy, że pozostali mają wyglądać, jakby wrócili z działki. Na tej trasie Nora wygląda jak walkiria, a koledzy jak zespół rockowy. Uff, jedno do przodu. Muzycznie Battle Beast już całkowicie przybrał disco-rockowe piórka. Ze starych kawałków zagrał właściwie tylko „Out of Control”, choć i tak nie jest to numer z pierwszej, tylko już z drugiej, mniej metalowej płyty. Przez scenę przetaczały się same „taneczne” utwory, od hardrockowych, takich jak „Familiar Hell”, przez te celowo stylizowane na disco lata 80., jak choćby okraszony cudowną padową perkusją „Hero” (jak iść w disco, to na całość!), po... pop. Zarówno ten dobry, jak w ciekawym „No More Hollywood Endings”, jak i ten beznadziejny, jak w stylizowanym na wakacyjny hit wczesnych lat 90. „Endless Summer”. Nie był to mój pierwszy koncert Battle Beast. Szczerze przyznam, że być może zaniechałabym chodzenia na ich występy gdyby nie wokalistka. Nora nie tylko ma głos jak dzwon, przywołujący słynną Bonnie Tyler, ale też  charyzmę, która z popowych piosenek potrafi wydobyć prawdziwe demony hard rocka lat 80. Słucha się jej rewelacyjnie.

Po Battle Beast nastąpiła najpierw przerwa, a potem radykalna zmiana klimatów. W namiocie na W.E.T. Stage grał Primordial. Nie jest to wyjątkowo trudny zespół do koncertowego upolowania, ale zbiegiem okoliczności nie udało mi się go nigdy wcześniej widzieć. Być może dlatego występ irlandzkiej ekipy zrobił na mnie tak dobre wrażenie. Mimo, że nagłośnienie tłumiło niektóre smaczki, jak choćby gitarową melodię, która „tworzy” „The Coffin Ships”, występ wciągał w swoją narrację. Być może klimat misterium wykreował wokalista, który posiada specyficzny dar prowadzenia koncertu. Bez blackowego mizantropijnego udawania, że przed sceną nikogo nie ma i bez „śmieszkowatej” konferansjerki, odziany w kaptur, pochylony nad mikrofonem snuł opowieści, z których niepostrzeżenie wypływały kolejne utwory. Primordial miał zaledwie 45 minut i zagrał kilka utworów, ale niedosyt, zwłaszcza po pierwszym koncercie, zawsze jest lepszy niż przesyt.

Powerwolf to idealny zespół na niemiecki festiwal. Ludyczny, skoczny, imitujący dobry heavy metal. O tym jak bardzo moim zdaniem Powerwolf oddał duszę za festyn pisałam już tuzin razy. Sęk w tym, że koncert Powerwolf był taki sam jak kilka ostatnich, a mi nie wypada się powtarzać. Za każdym razem idąc na koncert ekipy Attili uzbrajam się w specjalny pancerz – nie oczekiwać dobrego heavy metalu! Bawić się jak na dobrym popie! Fakt, Powerwolf staje się coraz większy. Publiczności przyciąga już prawie tyle co Sabaton, a na scenie wygląda coraz efektowniej. Przede mną stała większa rodzina z gromadą dzieci i nastolatków. O bogowie, jak świetnie ojciec bawił się z 7-latką, jak beztrosko nastoletni metalowiec imponował swoim head-bangingiem młodszemu kuzynowi! Ten zespół to idealny pomost między prastarym postrzeganiem heavy metalu (jako wytworu i tuby buntu), a jego nowym, akceptowalnym przez zwykłych ludzi obliczem. Być może to tłumaczy popularność Powerwolf czy Sabaton. Te grupy odpowiadają na kulturowe zapotrzebowanie, które pojawiło się około dziesięciu lat temu. Cóż, mi brakowało choć jednego kawałka z ich – moim zdaniem – najlepszej płyty, „Lupus Dei”. Jeszcze jakiś czas temu Niemcy grali na koniec majestatyczny numer tytułowy z tego albumu. To były czasy! Jak mawia klasyk - teraz już nie ma czasów!

Na W:O:A absolutnie genialne jest to, że nie jest się przykutym do jednej sceny. Na Masters of Rock, to co dadzą trzeba obejrzeć, albo nieobejrzeć. Jak w telewizji 20 lat temu.  Na Wacken można spacerować, kosztować kawałka koncertu, zostać, albo wyjść. Wszystko zależy od gustu, chwili, nastroju. Tak też spędziłam niedzielny wieczór. Trochę Varang Nord, trochę Diamond Head, trochę Skyclad. Większość ludzi kojarzy Diamond Head z utworami, które Metallica przekuła w covery. Nie oburzajcie się. Widać to było jak na dłoni na koncercie, na którym ogromny szał opanował publikę na „It's Electric”. Wcale jej się nie dziwię, bo wydaje się, że faktycznie Diamond Head lata świetności ma już za sobą, a obecne oblicze zespołu nie prezentuje się szczególnie efektownie. Współczesne utwory wypadły blado na tle klasyków, a klasykom nie pomagał obecny wokalista. Choć trzeba przyznać, że jego energiczne ruchy skutecznie tuszowały statyczność gitarzysty, Briana Tatlera. Piszę tu jedynie o estetycznym wrażeniu, całkowicie zdając sobie sprawę, że nie każdy muzyk z takim stażem ma jeszcze moc żywiołowego prezentowania się na scenie. Prawdę powiedziawszy odrobinę znudzona Diamond Head, a może raczej zaciekawiona Skyclad, opuściłam koncert po rzeczonym „It's Electric” i udałam się pod Wackinger Stage. Jak się okazało, lepiej było zostać na Diamond Head.

Chłopaki z Vane zajęli w Wacken Metal Battle piąte miejsce. Moim zdaniem wrócili z tarczą. Jednak z tą główną tarczą wrócili Litwini z Varang Nord. Wacken Metal Battle to konkurs na dobry koncert. Dobrze zagrany, efektowny, porywający publiczność. Zapewne te czynniki, plus współczesna wikingofilia sprawiła, że komisja uznała, że Varang Nord to jest to. Zespół wygrywający Wacken Metal Battle musi mieć predyspozycje czy zalążki czegoś większego, umożliwiającego nieustanne rozszerzanie popularności. Choć sądzę, że nasz rodzimy Vane z przemyślaną koncepcją na siebie też ma, doskonale rozumiem, co spodobało się komisji w Litwinach. Nie byłam na ich pierwszym koncercie, bo nie byłam na żadnym konkursowym poza „naszymi”. Byłam za to wieczorem na Wasteland Stage zobaczyć ich powtórny koncert, będący jednocześnie częścią nagrody. Wasteland Stage nie jest ograniczonym płótnem namiotem, do którego wchodzi się „na konkretny koncert”. To scena między kilkoma wackeńskimi atrakcjami (m.in. Wackinger Village a Wasteland), na którą trafiają też „randomowi” wackenowicze. Granie na scenie, pod którą ktoś może trafić „bo usłyszał coś ciekawego” też jest świetną nagrodą. Varang Nord gra folk metal, w którym wiodącym instrumentem jest akordeon. Grający na nim chłopak skacze z nim na scenie niemal jak wokalista Airbourne ze swoją gitarą, Kiedy jest moment folkowy - jest nastrojowo, kiedy jest moment metalowy – wszyscy muzycy machają baniami do rytmu. Całość wygląda świetnie, efektownie, potężnie. Muzycznie? Dużo poważniejsze niż „Korpiklaani” (pomijam kabaretowy kawałek „Beer and Vodka”) i dużo mniej ambitne niż Turisas.

Moje oglądanie koncertów Saxon to paradoks. Lubię patrzeć na szaleńczego basistę, który macha banią przez prawie cały koncert, podziwiam Biffa, który zamiast się starzeć nabiera coraz to potężniejszego majestatu, zawsze czekam na „Crusader”. I to tyle. Poza tym, nie przepadam za Saxon. Paradoksem jest dlatego, że mimo nieprzepadania jest jednym z najczęściej oglądanych przeze mnie wielkich zespołów na festiwalach. Jak gra, szkoda nie zobaczyć. Poza tym, zawsze będzie Biff, zawsze będzie „Crusader” i – mam nadzieję, że zawsze – szaleńczy basista. I tym razem moje nadzieje nie okazały się płonne. Jednak poza tym, że wszystko było na swoim miejscu, koncert kompletnie nie trafił w moje gusta. Jeśli Saxon, to z okresu połowy lat 80. Saxon na W:O:A obchodził stulecie, czy raczej czterdziestolecie istnienia, więc uraczył nas bardzo starymi potrawami. Większości fanom się ogromnie podobało. Jeśli jesteście miłośnikami starego Saxon, bylibyście wniebowzięci. Ze sceny potoczyły się „Backs to the Wall”, „747”, „Motorcycle Man”, „Wheels of Steel”, „Heavy Metal Thunder”, „Strong Arm and the Law” czy „To Hell and Back Again”. Na dodatek tego muzealnego klimatu zespół zagrał numer poświęcony i utrzymany w estetyce Motörhead, „They Played Rock'n'roll”. Dla mnie koncert był ciekawostką, zdecydowanie innym koncertem Saxon niż, te które od jakiegoś czasu zespół odgrywał nieco od sztampy (to nie przytyk, zespoły po prostu grają od sztampy). Mnie zachwycił ogromny orzeł nawiązujący do okładki „Wheels of Steel”, który majestatycznie zawisł nad grającym zespołem i oświetlał go dziesiątkami lampek przymocowanych do skrzydeł. Dobrze, że analogowe dekoracje wciąż są w cenie.

Wacken z roku na rok zmienia się i rozrasta, niekoniecznie w muzycznych kierunkach. Tym razem udało mi się rzucić okiem, a nawet uczestniczyć w kilku atrakcjach. Niewątpliwie przednią zabawą była „metal joga”, którą do rytmu Amon Amarth i Judas Priest prowadziła fitnessowa trenerka. Growlem. Tak, wydawała polecenia growlem, a ćwiczenia przerabiała na „metalową” modłę. W części z polami namiotowymi można było skorzystać ze stanowisk z grami wideo, odwiedzić regularny spożywczak – Kaufland zamieniony w „Full Metal Market” (przed jego otwarciem prowadzona była ankieta, jakie produkty mają się w nim znaleźć – osobliwa była wysoka pozycja jajek), wziąć udział w różnych dziwnych konkurencjach, ale też – już tradycyjnie odwiedzić „wikińską wioskę” oraz madmaksowy areał, który z roku na rok robi się coraz bardziej efektowny.

Choć ostatnimi laty „wackeńska pogoda” przeszła do legendy, tym razem bogowie metalu byli dla nas bardziej łaskawi. Nie było ani upału, ani powodujących błoto deszczy. Ot, umiarkowana, przyjemna pogoda. Oby utrzymała się w najlepszych edycjach, zwłaszcza, że na XXXI ogłoszone są Judas Priest i Mercyful Fate!

Katarzyna „Strati” Mikosz

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5038050
DzisiajDzisiaj2110
WczorajWczoraj3656
Ten tydzieńTen tydzień13473
Ten miesiącTen miesiąc41701
WszystkieWszystkie5038050
18.224.64.226