Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 90sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Riot City, Night Demon - Poznań - 12.05.2024

Riot City, Night Demon - Klub pod Minogą, Poznań - 12 maja 2024

Riot City i Night Demon - dwie koncertowe petardy na jednej scenie! Tego nie można było przegapić. Riot City jest dla mnie trochę ekwiwalentem tego, co widzieli fani heavy metalu w latach 80. oglądając na żywo najsłynniejsze zespoły, a czego z racji i wielkości i „zużycia” nie da się już odtworzyć. To jedna wielka bomba młodzieńczej energii i witalności. Kanadyjczycy grają na całego – bez odsłuchów (mam nadzieję, że ich słuch jeszcze pociągnie, bo czekam na kolejne kapitalne płyty), w pełni szaleństwa, bez wytchnienia. Niewątpliwie tej koncertowej estetyce sprzyja ich speedowy repertuar, który aż prosi się o takie tempo i żywiołowość. Tym razem, w poznańskim klubie „Pod Minogą” miałam okazję uczestniczyć w tym szaleństwie na wyciągnięcie ręki. Klub mieści się w kamienicy, w dawnym mieszkaniu, przemierzając sale chodzi się po dawnych pokojach. Scena nie jest od płyty oddzielona barierką, więc całość sprawiała wrażenie, że uczestniczę nie tyle w koncercie, co w jakiejś kameralnej próbie przeznaczonej dla najbliższych znajomych. Coś, co się kompletnie z ideą „próby” nie zgadzało to doskonałe nagłośnienie. Pamiętam czasy, kiedy małe koncerty były kiepsko nagłośnione i widząc, że zespół gra w małym miejscu, trzeba było się z tym liczyć. Obecnie ten parametr uległ ogromnej zmianie. Koncert naprawdę brzmiał fantastycznie! Wszystkie rozpędzone solóweczki, wszelkie ozdobniki, wokalne wyżyny Jordana Jacobsa słychać było jak na dłoni. Ba, dośpiewywanie niektórych słów przez Roldana Reimera było jak deserek. Na pewno efekt dźwiękowy spotęgowany był przez zmysł wzroku. Z uwagi na brak barierek i niewielką frekwencję bez przeszkód mogłam patrzeć, co robią muzycy, a zestawienie muzyki z ich grą skutkowało efektem o zdwojonej mocy. Mimo kameralnej atmosfery niesprzyjającej festiwalowemu wejściu w rezonans fali, śpiewaliśmy wszyscy i prawie wszystko - „Tyrants”, „Burn the Night”, „Warrior of Time”! Było doskonale, jak najlepszy prezent imieninowy. Jako ciekawostkę dodam, że był to mój pierwszy koncert Riot City, w którym muzycy nie wspomagali się alkoholem. Nie było słaniania się z gitarą, wlewania kolegom browara w rytm wirujących riffów, tylko łyk wody na schłodzenie między kawałkami.

Uwielbiam takie koncerty, na których nie muszę „czekać na gwiazdę”. Tutaj nie było supportu, tylko dwa zespoły, na które czekałam z niemal takimi samymi wypiekami. Night Demon to fenomen obecnej sceny. Trójka gości, która jest tak efektywna, efektowna i wystarczająca, że aż wydaje się to niemożliwe do zrealizowania. Ci Amerykanie zawsze wychodzą na scenę i po prostu grają. Grają jeden kawałek po drugim, bez chwili wytchnienia i czasu na pogawędki. Tym razem jednak zaskoczyli mnie swoim ekstremalnym podejściem. Wyszli na scenę i be wytchnienia zgrali całą najnowszą płytę, „Outsider”. Wydawać by się mogło, że po niech zrobią jakąś przerwę, choćby na słowo. Jak się okazuje, nie u Night Demon. Cios za ciosem poleciały kolejne kawałki. Jarvis przełamał się na chwilę, kiedy zwrócił jednemu gościowi z publiki uwagę, że wpada w ich sprzęt. Rozgadał się za całą poprzednią godzinę koncertu, bo po chwili zreflektował się i sprytnie zamienił reprymendę w nagrodę, zapraszając nieuważnego gościa na scenę. Kolejne słowa do publiki padły dopiero pod sam koniec koncertu. Ten brak konferansjerki w ogóle nie nudził, a wręcz jeszcze podkręcał dynamikę występu. Zwłaszcza że jest to dokładnie przemyślany element scenicznego wizerunku, widać, że muzycy trenują, jak dobrze wypaść na żywo. Synchronicznie wchodzili na podesty, a te zresztą co jakiś czas puszczały efektowny, podświetlony dym. Kiedy grali najbardziej znane swoje kawałki, takie jak „Screams in the Night” czy „Full Speed Ahead” cały zgromadzony pod scena tłumek wznosił pięści i śpiewał z nimi. Na mnie największe wrażenie zrobiły „The Howling Man”, który ma kapitalne zwrotki i „musicalową” wstawkę „please don't openthe door!”, która świetnie wybrzmiała ze sceny, oraz „Darkness Remains”, który na żywo zyskuje stokrotnie tym, że w przeciwieństwie do wersji studyjnej, zaśpiewany jest naturalnym głosem Jarivsa.

Pod koniec z muzyków, zwłaszcza z Jarvisa pot lał się jak z cebra. Ani przez moment nie było słychać jakiegokolwiek wybrakowania, przerwy, zawieszenia. Oni w trójkę na scenie są jak świetnie naoliwiona maszyna. Koncert-petarda!

Oba zespoły widziałam wcześniej kilkakrotnie, ten jednak koncert, Pod Minogą był inny niż wszystkie. Obie kapele mimo niezbyt licznej publiki zagrały z mocą jak zawsze. Tylko my, stojący pod sceną, mieliśmy dodatkowy bonus, że ta moc skierowana była właśnie dla nas. Po koncercie czekała nas jeszcze powrót do Wrocławia i krótka noc przed pracą. Taki zastrzyk energii trzymał mnie jednak przez cały dzień jak mocna kawa.

Katarzyna „Strati” Książek

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5327503
DzisiajDzisiaj339
WczorajWczoraj955
Ten tydzieńTen tydzień2645
Ten miesiącTen miesiąc12144
WszystkieWszystkie5327503
18.207.133.13