Baroness, Graveyard i Pallbearer - Kraków - 3.11.2024
Baroness, Graveyard i Pallbearer - Klub Studio, Kraków - 3 listopada 2024
Pallbearer to mocny akcent na początek. Gęste, miażdżące riffy podane w umiarkowanie wolnych tempach to znak rozpoznawczy tego zespołu. Amerykanie zagrali hipnotycznie, wypełniając czterdziestominutowy program czterema utworami, z nieco bardziej dynamicznym “Words Apart” na finał. Przyznam, że nigdy nie byłem w stanie pokochać tego zespołu. Ich majestatyczna, jakby zawieszona w przestrzeni muzyka powoduje u mnie dekoncentrację, ale na żywo odebrałem ją zdecydowanie lepiej niż w warunkach domowych. Jednak zdaję sobie sprawę, że jest to zespół lubiany, pod sceną nie brakowało zachwyconej publiczności i cieszę się, że mogłem tego występu doświadczyć, mimo, że czułem, że najlepsze tego wieczoru jeszcze przede mną.
Graveyard za od pierwszych dźwięków wciągnął mnie w świat szalonych lat 70-tych. Szwedzi wyglądają jakby wyskoczyli z maszyny czasu ustawionej na losową datę z owej dekady. Objawiało się to zarówno w scenicznej prezentacji jak i retro brzmieniu. Niech nie zabrzmi to, jakby zespół był sprawiał wrażenie grupy rekonstrukcyjnej. Mimo bardzo wyraźnych inspiracji, ich muzyka jest tak porywająco energetyczna, że sprawia wrażenie ponadczasowej. To po prostu dobre szlagiery, które zdają się funkcjonować poza czasem. Było więc korzennie, ze sporą domieszką bluesa i przyprawą z klimatycznych improwizacji. Dominował materiał z pamiętnego albumu “Hisingen Blues” oraz ostatnio wydanego “6”. Godzina przeleciała bardzo szybko i trudno mi sobie wyobrazić, aby komuś lubiącemu rocka ten koncert mógł nie przypaść do gustu.
Na koniec oczywiście Baroness, którzy, odkąd w zespole występuje gitarzystka Gina Gleason, przeżywają kolejną młodość. Dowodem tego jest chociażby “Stone”, wydana w zeszłym roku jedna z najlepszych pozycji w dyskografii grupy. Od tego albumu koncert się rozpoczął, “Last Word” i “Beneath the Wheel” zelektryzowało od pierwszych chwil. Baroness mają w sobie coś takiego, że po prostu świetnie się ich ogląda. Czuć, że przebywanie na scenie sprawia im radość. Oczywiście natychmiast udzieliło się to publiczności, niezwykle entuzjastycznie reagującej na kolejne utwory. Obecnie Baroness rzadko sięga do swoich początków takich jak “Blue Record” czy “Red Album”. Nie dziwię się, płyt w ich dyskografii przybywa i właściwie o żadnej nie można powiedzieć, aby była wtopą. Dlatego usłyszeliśmy po kilka rzeczy z “Yellow & Green”, “Purple” czy pojedynczy strzał z “Gold & Grey”. Koncert pędził bez zbędnych przestojów, John Baizley grał i śpiewał fenomenalnie, Gina czarowała swoją wirtuozerią, a sekcja rytmiczna w postaci Nicka Josat i Sebastiana Thomsona satysfakcjonująco bujała. Czy mogę wskazać jakieś wady? Jedną, bo podstawowy program zakończył się raptem po godzinie. Co prawda dostaliśmy jeden bis, chyba spontaniczny, gdyż “The Sweetest Curse” poleciało dobre kilka minut po pożegnaniach, zapaleniu świateł i puszczeniu z głośników muzyki zapraszającej do wyjścia, ale mimo wszystko było to występ krótki. Może jednak lepiej mieć niedosyt, niż niespokojnie spoglądać na zegarek. Czekamy na kolejny raz!
Igor Waniurski