Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

"Fajnie jest wsadzić kij w mrowisko i łączyć ze sobą kontrasty" (Saturation)

Nie będę ściemniać. Gdyński Saturation poznałam dopiero kilka tygodni temu. Na dodatek zupełnie przez przypadek, podczas weekendowej wizyty w kwidzyńskiej Piwnicy Kulturalnej. Klasyczny wieczór - spotkanie z przyjaciółmi, jakieś piwko, coś się dzieje na scenie. Nie spodziewałam się fajerwerków. I wiecie co? Zmiażdżył mnie element zaskoczenia. Tamtego wieczoru obdarowano nas solidną dawką przykuwających uwagę kompozycji i brzmienia. To był bardzo dobry występ. W efekcie tego spotkania powstał wywiad, który możecie przeczytać poniżej.  To była czysta przyjemność, dzięki chłopaki.

saturation oskar szramka b

HMP: Mniej więcej pół roku temu światło dzienne ujrzał Wasz debiutancki album "Daughter of The Pink Sun" (do przesłuchania tutaj). Określacie ten materiał jako szczególnie zróżnicowaną wypadkową gustów muzycznych każdego z Was. Trafiłam jednak na recenzję w której ta zmienność została potraktowana jako brak zdecydowania twórczego. Jaka naprawdę jest ta płyta?

Saturation: Materiał na płycie jest stemplem początków naszej współpracy. Część utworów to ewolucja kompozycji z pierwszych podrygów Saturation. Brzmienie i skład były zupełnie inne, kiedy projekt powstawał w 2010. Przypominał bardziej coś z dużą ilością wpływu ze strony składów typu Morphine, ale z progresywnym, troszeczkę jazzowym sznytem. Dwa lata temu, kiedy skład się już unormował, zaczęliśmy nadawać nowe życie starym numerom, które były nagrywane kilka lat temu. Dzisiaj na albumie są numery z okresu, zanim dołączył Paweł oraz te pisane już z nim – wybraliśmy to, co najbardziej nam siedziało. Eklektyzm nigdy nie był czymś złym – tak samo kiedyś, jak i dzisiaj. Płyta jest mimo wszystko spójna brzmieniem, a tło muzyczne jest zależne od opowiadanej historii. Dlatego dobrym zabiegiem jest słuchanie całej płyty z odpalonymi tekstami – od początku do końca, wtedy nie ma mowy o tym, że płyta jest niezdecydowana pod względem twórczym. Tło muzyczne to w sumie swego rodzaju atut przy opowiadanej historii. Mieszanie stylami pozwala nam grać bez wstydu z zespołami awangardowymi, nu metalowymi i stonerowymi, jest to dobre, kiedy możemy poznawać ludzi z zupełnie różnych od siebie rejonów. Fajnie jest wsadzić kij w mrowisko i łączyć ze sobą kontrasty. Trzymanie się ram hard rocka byłoby za proste - w muzyce trzeba mieszać, bo wszyscy zostaniemy coverbandami AC/DC. Tak naprawdę nie ma tu nic odkrywczego, bo wiadomo, że łatwo było tworzyć, kiedy nie było ogranych motywów - taki Tony Iommi miał fajnie. Chodzi o dowolność. Każdy z nas ma po czasie wrażenie, że kilka rzeczy można było oczywiście zrobić lepiej, ale to chyba normalne. Osobiście już mamy trochę dość tego materiału, który powstał pół roku temu i dobrze, że gramy dużo nowego w czasie koncertów. Nowy materiał jest w pełni nasz i nie ma naleciałości patentów, które powstawały kiedyś. Chcieliśmy zrobić coś w rodzaju klamry tym debiutem, żeby zamknąć etap pierwszy i rozpocząć kolejny - już w nowym składzie, z nowymi pomysłami. Stąd też cały koncept „Córki”. My ogólnie jesteśmy ciężkimi ludźmi do życia, także odbiór naszej płyty w ogóle nas nie dziwi. Często chcemy przedobrzyć, zamiast uprościć. Teraz już nauczyliśmy się mówić muzyką i tekstem bardziej wprost. To nie jest niezdecydowanie, tylko wypadkowa czasu, w którym przyszło nam tworzyć. Ten gatunek z założenia musi być prostszy. Po prostu. Cieszy też to, że dostaliśmy sporo opinii od ludzi, którym ta muzyka pomogła w trudnych chwilach - to jest najważniejsze.

Co to znaczy, że jesteście "ciężkimi ludźmi do życia"?

Od zawsze żarliśmy się o najmniejsze rzeczy. Każdy z nas wierzy w swoją wizję i szukamy w nich wspólnych punktów, co bywa trudne, bo jesteśmy z różnych części Trójmiejskiej sceny. Jesteśmy też totalnie różni, jeśli chodzi o charakter, ale nauczyliśmy się żyć ze sobą. Trochę jak w małżeństwie, kiedy spędzasz z kimś dużo czasu. Graliśmy inne rzeczy, inspirujemy się zupełnie czym innym na co dzień, ale hej, noże nigdy nie latały. Tak naprawdę daje nam to dowolność, co wzmacnia efekt końcowy. Zwracamy uwagę na małe detale, jeśli chodzi o produkcję albumu. Bębny i gitary robiliśmy na setkę - chcieliśmy zrobić z tego fajny smaczek, żeby brzmienie było też bardziej surowe. Użyliśmy pisma odręcznego we wkładce do płyty, postawiliśmy na matowość okładki, żeby się nic nie babrało, żadnego trzymania krążka w tekturce, którą trudno wyciągnąć, żadnych plastikowych pudełek, które się rozwalają. Spieraliśmy się cały czas, co będzie najlepsze i które detale poprawić. W taki sposób oddaje się szacunek słuchaczowi - daje się mu dobry jakościowo produkt, który stworzyliśmy od początku do końca z pomocą przyjaciół. Żeby był solidny i nie zepsuł się przy pierwszym upadku z półki. Kiedy stwierdzimy, że brzmienie też jest okej - po czasie zawsze się okazuje, że można było lepiej, dlatego powstaje nowe. To normalne, bo zapewnia rozwój. Na albumie jest przestrzeń na oddech i refleksje, jak też tańce w błocie. Chyba się udało, chociaż przebieramy nogami na nowy materiał, który powstaje w międzyczasie. To tak, jeśli chodzi o sprawy muzyczne. Poza muzyką musiałabyś już chyba pytać naszych partnerek - bywają na koncertach i wpadają na próby. Wiedzą, że jak już sobie coś postanowimy, to choćby skały srały - pójdziemy po to. Może dlatego jesteśmy „ciężcy”.

Co w takim razie jest klamrą spinającą całość? Tematyka warstwy lirycznej? Jeżeli różnorodność uznamy za zaletę to czy istnieją jakieś ramy, granice których na pewno nigdy nie przekroczycie? Czy materiał, który został odrzucony przy wyborze utworów na płytę zostanie jeszcze wykorzystany?

Tematyka i brzmienie zespołu spajają płytę. Numery, których nie ma na krążku zostały w przeszłości - jeśli utwór nie żre od razu albo szybko staje się nudny to o nim zapominamy. A co do granic, to możemy przedyskutować wszystko z wyłączeniem coveru Dżemu. W sumie to nigdy nie wiadomo, gdzie popłyniemy na muzycznej fali. Na pewno nie chcemy, żebyśmy hermetycznie zamknęli się w jednym gatunku. To nudne. Nie bez powodu pewne numery stworzone na próbach nie trafiły na longplay. Po prostu nie pasowały do opowiadanej historii. Niewykluczone jednak, że pewne elementy z demobilu trafią do nowych kompozycji – ale to kiedyś. Materiał z porzuconych i pozostawianych przez nas pomysłów mógłby spokojnie zająć cały kolejny longplay. Są tam elementy naprawdę dobre, po które zawsze możemy sięgnąć i wykorzystać gdzie indziej - pytanie po co i w jakim czasie. Mniej więcej wiemy, w którą stronę pójdziemy z nowym materiałem, jednak założyliśmy sobie, że chcemy, aby był zdecydowanie bardziej spójny, niż debiut. Wiadomo jak to wyjdzie z czasem, w praniu. Z drugiej strony każdy zespół działa tak samo - przychodzi się z alkoholem i innymi używkami na próbę, a potem powstają numery, o których podniośle można opowiedzieć w wywiadzie - to jest główna klamra ;) Była mowa o ramach gatunkowych… w sumie jeśli John Zorn na Torture Garden mieszał grindcore z jazzowymi wstawkami, to wszystko jest możliwe. Nam po prostu mieszanie daje prawdziwą radochę. Im głośniej, tym lepiej, dlatego mówimy, że gramy po prostu głośnego rocka. Nikt z nas nie wymyślił nic lepszego, jeśli chodzi o gatunek, który gramy. Po prostu jesteśmy prostakami.

Dbałość o szczegóły to duży pozytyw. Wróćmy jeszcze na chwilę do warstwy tekstowej. Jeśli jest motywem przewodnim płyty to chciałabym wiedzieć o czym traktuje. Jakie reakcje, emocje chcielibyście wzbudzić w odbiorcy?

Tytułowa córka "powstaje" z popiołów na początku albumu. Przez poszczególne utwory przyjmuje różne formy, symbolizując gdzieś po części współczesną kondycję ludzką. W sumie to brzmi wszystko jak jakiś ciężki film, ale jeden z nas się uparł kiedyś na taki koncept, bo inaczej przestanie śpiewać, to teraz trzeba się tłumaczyć. Ta sama postać może czekać na światło, które w końcu rozświetli drogę, albo być kobietą, która uwielbia kontrolować innych. Może zakładać maski niczym cyrkowy clown. Potem będzie wmawiać sobie, że przecież wszystko w porządku - wystarczy wziąć kolejną porcję tabletek. Kiedy już czuje się wspaniale niczym król, przecież jest na narkotycznym haju, w sumie uświadamia sobie, że nie ma miejsca dla kogoś innego na swoim piedestale. A kiedy w końcu ma wszystkiego dość i łapie każdy oddech, który może być jej ostatnim, okazuje się, że tak na dobrą sprawę nie wie, co przyniesie jutro i w którą stronę podąża przez te wszystkie koleje losu - dlatego w pewnym sensie wracamy do punktu wyjścia. Jednak na samym końcu tytułowa postać daje sobie po prostu szansę na fajniejsze życie. Ostatnim słowem na płycie jest „dziś”. Powstaje z tego całkiem ciekawy cykl, dlatego też dołączyliśmy teksty do płyty, żeby móc odbierać materiał całościowo, może ktoś lubi. Z perspektywy odbiorcy może wydawać się to głupie jak na pierwszą płytę, ale kto nam zabroni? I tutaj zawsze jest miło, kiedy dostaje się fajne wiadomości zwrotne - ludzie mówią często, że zyskali nadzieję i znaleźli w utworach coś dla siebie – podchodzimy do tego też z dużą pokorą, bo wiemy, że dużo można by jeszcze poprawić. Ten temat wraca i to jest dziwne, bo raczej my chodzimy i przybijamy piąteczkę muzykom, których podziwiamy. Nie umiemy się trochę zachować w odwrotnej sytuacji, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa. Zazwyczaj jest w porządku, ale to wciąż jakaś abstrakcja. Wiesz, chyba właśnie do tego ma nawoływać ta płyta - żeby żyć i czerpać z życia garściami. Że to jest okej, że się czujesz tak, a nie inaczej. Że nie jest się samym. To takie małe rzeczy, ale ważne. Ton mentora nie jest dla nas, zdecydowanie tym gardzimy. Ile ludzi - tyle będzie interpretacji, dlatego w sumie głupotą byłoby narzucać komukolwiek, co ma być motywem przewodnim płyty. Jeśli myślisz o tej płycie w jakikolwiek sposób - masz rację. Najważniejsze, że nie będziemy tego powtarzać. To byłoby nudne.

saturation plyta mKobieta o której mowa to postać całkowicie fikcyjna? Nie ukrywam, że jest to dla mnie wyjątkowo ciekawy pomysł na motyw przewodni. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę jak wiele osób może odnaleźć w tej opowieści cząstkę siebie. Czy projekt graficzny okładki jest równie szczegółowo przemyślany?

Kobieta jest całkowicie postacią fikcyjną – stanowi po prostu wypadkową kilku charakterystycznych osobowości, które stanęły na naszej drodze, co zresztą podkreślaliśmy już kiedyś. Świetnie, że ludzie odnajdują w tym siebie, bo tworzy to fajne połączenie. Okładka miała zwracać od początku uwagę. Zawsze chodziło o spójność - chcieliśmy, żeby okładka była tego częścią. Jeśli ktoś odnajduje w tym cząstkę siebie i nas zna – myśli że tekst dotyczy konkretnej sytuacji – pewnie ma rację. Z drugiej strony – można powiedzieć podobnie przy każdym innym kawałku, kogokolwiek innego. Za grafikę i zdjęcia na całym albumie jest odpowiedzialny Oskar Szramka. Wpadł któregoś razu na próbę, po wymianie kilku wiadomości wcześniej i powiedział, że kompletnie nie wie, co się dzieje - jesteśmy kompletnie pojebani. To w sumie komplement! Wcześniej nie znał naszej twórczości, ale postanowił z nami współpracować, pomimo napiętego terminarza. Potem zaproponował zdjęcie, która stało się okładką naszego albumu. A my oczywiście się na to zgodziliśmy, bo wszystko pasowało do konceptu, a i samo zdjęcie było dosyć charakterystyczne. Trochę zabawy w programie graficznym i postać z tekstów zyskała wizualnie. Rozmawialiśmy dużo o podejściu do życia, w ogóle do tworzenia sztuki i dzisiaj widać, że Oskar położył naprawdę duży fundament pod nasz zespół. Przy okazji jest cholernie skupiony na swojej pasji i absolutnie solidnie podchodzi do tego, co robi. Jego portfolio mówi samo za siebie, bo pracuje z ludźmi, którymi sami się inspirujemy. Dzisiaj jesteśmy dobrymi kumplami, ale to on jako jeden z pierwszych w nas uwierzył – co warte podkreślenia.

Ktoś jeszcze na tyle znacząco przyczynił się do powstania płyty, że warto go tu wymienić? Czy band na tzw. dorobku może w obecnych czasach liczyć na bezinteresowną pomoc kolegów po fachu lub od osób z branży muzycznej?

Osobą, która zasługuje na osobny rozdział w dotychczasowej biografii zespołu jest Michał Goran Miegoń. Zrealizowaliśmy u niego wszystkie dotychczasowe nagrania w studio Sound 8 w Gdyni, podczas których nie był wyłącznie zimnym realizatorem – Goran jest totalnym przeciwieństwem negatywnego podejścia. Angażował się również w aranże, a później wspomagał nas organizacyjnie. Podpowiedział, gdzie podesłać nasz dorobek. Jego zaangażowanie w Trójmiejską scenę jest widoczne w wielu miejscach, niedawno ze swoim zespołem The Shipyard ogłosił, że zagra na Woodstocku, co jest punktem zwrotnym w karierze każdego polskiego zespołu rockowego (przynajmniej tak wygląda to w teorii), a na taką nagrodę Michał sobie zdecydowanie zasłużył, bo działa nie od dziś. W życiu mu się też układa, spełnia się w różnych przestrzeniach, cholernie inspiruje. Cieszymy się, że mu się wiedzie, bo jest jednym z najbardziej otwartych i miłych ludzi, których spotkaliśmy. On także w nas uwierzył jako jeden z pierwszych. Wpadaliśmy do niego na kawę czy napoje wyskokowe. Przy nim nie da się być smutnym. Słuchaliśmy muzyki, którą się razem fascynujemy. Paweł co chwila wracał z jakimś nowym albumem i mówił: „Ej, Goran mi to polecił, zajebiste!”. Wymieniali się albumami jak dzieciaki, które dopiero poznają muzykę. Zawsze można liczyć na pomoc ludzi z branży - jest tylko jeden warunek - muzyka musi się spodobać potencjalnemu kooperantowi. Zaangażowanie jest rzeczą zaraźliwą, bo ludzie z pasją się przyciągają. Dopóki się nią promieniuje - zawsze znajdzie się pomoc ze strony ludzi muzyki, jeśli już ich tak mamy nazywać. Tak samo było w momencie, kiedy zaprosiliśmy zespół Hellvoid na pierwszą edycję organizowanego przez nas SaturateFest w Gdańsku. Przyjechali, przedstawili się i od początku wiedzieliśmy, że nadajemy na tych samych liniach. Dzisiaj pomagają nam, jeśli chodzi o sprawy sprzętowe podczas wyjazdów. Tak samo zespół Loko, z którym Paweł grał ostatnio na festiwalu Technikalia – spędziliśmy z nimi ostatnio kilka dni na trasie, które były absolutnie wybitne. Ci wszyscy ludzie to prawdziwe dziki w naszej dzikiej rodzinie, która z każdym kolejnym miesiącem się powiększa.

Poproszę coś więcej na temat tej ostatniej trasy. Wszystko dopięte na ostatni guzik czy może jakieś nieprzewidziane sytuacje, które obecnie awansowały do zabawnych anegdot? Frekwencja? Jakieś kluby, które Wam się spodobały szczególnie? Przy okazji pozdrowienia dla kolegi z Loko który podczas Waszego koncertu w Kwidzynie przyjmował ode mnie płatność kartą instruując barmankę ;)

Każda trasa undergroundowej kapeli w Polsce jest w jakimś sensie anegdotą, szczególnie w sensie organizacyjnym. Na szczęście, obyło się bez większych pożarów. Na pewno zapamiętamy klub w Gniewie, który niedługo po naszym koncercie zamknęli – nie z naszej winy! Po prostu coś nie zatrybiło na szczeblu urzędowym. Graliśmy tam jako przedostatni. Pojawili się lokalsi, którzy o nas prawdopodobnie wcześniej nie słyszeli, było bardzo sympatycznie, głównie za sprawą Tadeusza Lenza, właściciela klubu, który ugościł nas zajebiście i pod względem miejsca na backstage (mimo, że sala była niewielka), jak i zaopatrzenia w napoje rozweselające. Amplituda frekwencji na całej trasie po wydaniu płyty była dość wysoka, ale nigdy się nie zdarzyło, że zagraliśmy dla krzeseł, czego obawialiśmy się głównie w przypadku wyjazdów. W Kwidzynie wpadła nawet młodzieżówka krzycząca hasła bób, homar, włoszczyzna, biała siła i tego typu rzeczy. Polała się chyba nawet krew pod sceną, bo komuś nie spodobały się czyjeś sznurówki. My jesteśmy apolityczni, więc odcinamy się od tego typu spraw. Skrajności zawsze są słabe. Wojtek Chmielewski, czyli człowiek od promocji kultury w Kwidzynie, naprawdę stanął na wysokości zadania, można mu ufać i jest to człowiek z totalną pasją, jeśli chodzi o podejście do zespołów. No i poznaliśmy się z Tobą, Gosiu! Nasze tłuste dziki z Loko dawały do pieca i na scenie i poza nią – mamy nowy ulubiony rytuał, czyli piwa rzemieślnicze z nowo poznawanych rejonów. Na pewno będziemy razem buszować na jesień. Przynajmniej obsługa stacji przy autostradach nigdy się z nami nie nudzi. Czekamy także na wspomniany Hellvoid, którzy ostatnio mają problemy, jeśli chodzi o skład, ale wszystko zmierza we właściwym kierunku. Zapewne ruszymy po wakacjach w dalsze zwiedzanie, bo mamy jeszcze trochę do pogrania i udowodnienia czegoś przede wszystkim sobie – już działamy w tę stronę.

Tak, piwa rzemieślnicze to świetna sprawa.  Polecicie mi coś ciekawego? Obecnie najwyżej w moim małym rankingu plasuje się King Of Hop z AleBrowar  i Białe IPA z browaru Artezan. Ciekawa jestem co sądzicie o formie promocji po jaką sięgnął np. Behemoth ze swoim Sacrum czy dajmy na to Iron Maiden i piwo Trooper. Czy taki marketing ma sens? Po jakie formy promocji sięga Saturation? Wydaje mi się, że dziś dość trudno przebić się przez gąszcz innych projektów, nawet jeśli propozycja jest na wysokim poziomie.

Polecamy bardzo piwo Surfer z Browaru Gościszewo, gdyby to tylko gdzieś dorwać w sklepie w okolicy… Pomijając teraz lokowanie produktu - alkohol jest nieodłącznym elementem „rokendrola”, stąd nie dziwią nas flaszki sygnowane dużymi zespołami - jeśli przynosi to zespołowi pieniądze oraz zapewnia popularność, i również fani czują się bardziej zżyci dlatego, że piją alkohol z etykietą swoich idoli, to świetnie! Dzisiejszy fan używa mózgu, przetwarza rzeczywistość, także nie da się nabrać na tanie chwyty. Saturation jeszcze nie stać na własną markę alkoholu, promujemy się klasycznie - staramy się dawać po prostu dobrą jakościowo muzykę, mocne koncerty i profesjonalnie wydane płyty, mimo braku wsparcia wytwórni. Nie istnieją kapele, które bez ciężkiej pracy osiągnęły sukces. Zespół jest towarem także, nie można o tym zapominać - musi dobrze się kojarzyć, wyglądać, brzmieć, pachnieć i nie bekać przy uroczystym stole, trzeba umieć się "sprzedać", ale nie w ogólnie rozumianym tego słowa znaczeniu. Fajnie, jeśli znajdzie się ktoś, kto podziela te wartości i chce cię wspomóc. Jeśli mowa o Behemoth, to Nergal fajnie powiedział w którymś wywiadzie, że jeździli z zespołem, gdzie się dało i nigdy nie narzekali, tylko dostosowywali się do tego, co rzuca im rzeczywistość. Nawet jeśli nic się nie zgadzało. Uczyli się na błędach, doświadczali i konsekwentnie szli do przodu, nie pozwalając sobie wejść na łeb. Fajny przykład, bo chłopaki są z przecież znad morza. Wiedzieli, że w tym całym graniu jest sens, bo kochają to, co robią. Im się udało. Oczywiście to temat na dłuższą dyskusję, ale warto patrzeć, jak działają najwięksi. Inny przykład - The Stubs – grywali na skłotach, byli w Izraelu, na innych różnorodnych festiwalach, ostatnio nawet zagrali w jadącym autobusie – totalny lot. Działają, gdzie tylko mogą. Publika się poszerza. To są dobre przykłady tego, że zespoły w Polsce naprawdę potrafią. Mają swoją niszę i są tam doceniane. Jeśli jest sprzęt, jest pomysł i są chęci – trzeba próbować. Sama muzyka nie wystarczy. To jest podejście, które my totalnie popieramy. Dopiero później można sobie pozwolić na własną markę trunków i innych gadżetów – bo się po prostu na to zasłużyło ciężką pracą. Teraz nie myślimy o tych wszystkich produktach ubocznych, bo jeszcze dużo przed nami. Cierpliwości. Serio.

Wytwórnie nie są otwarte na współpracę?

Nie można oczekiwać, że Warner podpisze papiery na trzy kolejne płyty z kapelą, która ma zaledwie kilka tysięcy odsłon na YouTube rocznie czy kilkuset fanów na Facebooku. Duże instytucje wymagają gotowego produktu, sprawdzonego w boju, który należy tylko delikatnie popchnąć do przodu. Zależy im (jak każdej firmie) na jak najmniejszej inwestycji w pewny zysk. Nie ma co teoretyzować w sumie. Bo zdecydowanie podstawą niech będzie działanie z ludźmi, którzy robią to z pasji. Rozumiesz to, kiedy patrzysz na nasze nadmorskie Nasiono czy Music is The Weapon. Widzisz to po Instant Classic itp. – fajnie, że mogą działać niezależnie i promować zajebistą muzykę. To są zajawkowicze.  Mamy w planach klipy z Oskarem Szramką i koncerty na jesień, szczególnie, jeśli chodzi o drugą edycję Saturatefest, która będzie niezłym, muzycznym miksem na otwarcie drugiej połowy roku koncertowego. Ściągamy nad morze kapelę, której jeszcze tutaj nie było. Myślę, że już można powiedzieć, że to będzie nie lada gratka dla fanów brzmień spod znaku Mr. Bungle czy Tomahawk. Innymi słowy – Pattonowskie rytmy. Oby wszystko wypaliło tak jak chcemy. Teraz jest tak, że pieniądz i karierę zrobi się szybciej cyckiem i kilkoma wulgaryzmami, to nie lata 70-te lub nawet 80-te, kiedy rockman dostawał masę wsparcia i pieniędzy. Gdybyśmy sami nie wyłapywali zespołów i się do nich nie odzywali, to też nie byłoby czego oczekiwać. Muzyka gitarowa zawsze będzie w niszy. Nie wiemy czy to dobrze czy źle. Ważne, że nam jest dobrze. Na chwilę obecną - skupiamy się na budowaniu zainteresowania publiczności w swojej własnej przestrzeni, którą cierpliwie kreujemy. Fajny to proces.

Z tą super pomocą w latach 70-80 jednak nie do końca się zgadzam. To był raczej czas walki o muzykę. Czas kiedy z niczego udawało się stworzyć piękne rzeczy. Możliwe jednak, że mamy inną "grupę wsparcia" na myśli. Dziś jest zupełnie inaczej. A jak będzie jutro? Gdzie widzicie się za jakieś 10-20 lat? Muzycznie oczywiście.

Dokładnie o tę grupę wsparcia chodzi. Można też zahaczyć o te zagraniczne przykłady - na przykład w UK  jeszcze wtedy nikomu nieznane Queen ładowano na kredyt taczkę pieniędzy w postaci najlepszego studio i realizatorów mimo, że nie byli wtedy wielkim objawieniem, raczej pisano o nich jako o drugim Led Zeppelin, na które nie ma miejsca na rynku. Poszli swoją drogą. Będziemy grać ku uciesze gawiedzi niezmiennie - dopóki nie znudzi nam się noszenie sprzętu i zwijanie kabli. Trudno oceniać nawet gdzie pójdziemy muzycznie – np. takie Laibach, czy oni myślą, gdzie będą za kilkanaście lat? ;) Trudno jest cokolwiek planować, ale jeśli nie pourywa nam rąk i głów to będziemy rzeźbić w muzyce, razem lub osobno. Czy to jako muzycy, czy w innej formie, cholera wie jak się potoczy nasz los. Każdy człowiek związany mocniej z muzyką wie, że nie da się z niej łatwo zrezygnować. Pomijając ten patetyczny ton – ma być rocknroll – dopóki któryś z nas nie podupadnie, nie zacznie być smutnym człowiekiem w wymiętym swetrze lub nie przybije go codzienność, dopóty będzie dobrze. Nic innego nie potrafimy. Chyba. Za dziesięć lub dwadzieścia lat chcemy mieć poczucie, że było warto. Po prostu. Każdy oczywiście zdefiniuje sobie to inaczej, ale na pewno przyjdzie taki moment, że powiemy sobie „tak, zrobiliśmy to”.

Małgorzata „Margit” Bilicka

Foto: Oskar Szramka

Facebook: https://www.facebook.com/saturationpl

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5054289
DzisiajDzisiaj1822
WczorajWczoraj3081
Ten tydzieńTen tydzień7768
Ten miesiącTen miesiąc57940
WszystkieWszystkie5054289
3.142.250.114