Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

„Muzyczna rozbieżność i death metal” (Killsorrow)

Nie polecę naszej muzyki zwolennikom „łojenia”. Bliżej nam muzycznie do zespołów których się w naszym kraju słucha mniej: Evergrey, Testament, Kamelot, In Flames, Amorphis – mówi lider i gitarzysta Killsorrow Michał Sokół. I faktycznie jest coś na rzeczy, bo melodyjny death metal tej grupy z debiutanckiego albumu „Little Something For You To Choke” to granie nieszablonowe i pozbawione schematów:

HMP: Premiera debiutanckiej  płyty to ważny i szczególny moment dla każdego artysty. Dla was pewnie też, chociaż większość muzyków tworzących skład Killsorrow trudno określić mianem nowicjuszy, płyty w nagraniu których braliście udział to też dla was nie pierwszyzna?

Michał Sokół: Cześć. To prawda, każdy z nas miał okazję wcześniej grać i nagrywać w różnych projektach, niemniej do debiutu Killsorrow podeszliśmy trochę inaczej. W moim przypadku było tak, że każde poprzednie wydawnictwo było okupione jakąś historią, która nie pozwalała mi w pełni cieszyć się z efektów pracy. Po tych doświadczeniach podszedłem do tematu metodycznie i świadomie. Wiedziałem jak „Little Something...” ma brzmieć, jaka ma być. Wiem, że jesteśmy zorientowani na wspólny cel, więc dla każdego z nas to ogromna radość. Szczególnie, że płyta zbiera fantastyczne recenzje.

Spodziewałbym się raczej kolejnego projektu/zespołu w stylu Symphony, Structure Of Reason czy nawet  Ananke, tymczasem Killsorrow to reprezentant melodyjnego death metalu, wzbogaconego odniesieniami do thrashu czy tradycyjnego metalu. Skąd akurat ten wybór? Wychowywaliście się na takich dźwiękach, darzycie je sentymentem?

Wiesz, to wyglądało mniej więcej tak, że któregoś dnia starszy brat przyniósł mi dwie kasety: Iron Maiden „Somewhere In Time” i Marillion „Fugazi”. No i weź tu wybierz! (śmiech). Od tamtej pory tak zostało, lubię tą swoją rozbieżność muzyczną, choć nieraz zauważam, że w przypadku Killsorrow ludzie nie zawsze to rozumieją. Zarzuca nam się, że każdy numer jest inny od poprzedniego, nawet ktoś raz napisał, że nie możemy się zdecydować. To nie jest prawda, dla mnie muzyka to ciągły rozwój, dziwi mnie jak ktoś twierdzi, że Metallica skończyła się na „Kill'em All”. Myślę, że to właśnie lenistwo i pęd za sławą powodują, że zespoły stają się wtórne, zjadają swój własny ogon. 

Chyba nie spieszyliście się zbytnio z nagraniem i wydaniem tej płyty, skoro powstała w ósmym roku działalności zespołu – jak już coś robić, to z sensem i bez żadnej improwizacji?

To też nie jest tak jak wygląda. Zespół rzeczywiście powstał osiem lat temu, jednak miał swoje przerwy. Praktycznie dwa razy zmieniłem cały skład. Z pierwotnego zostałem tylko ja i Marcin Parandyk. Od zawsze do muzyki podchodziłem bardzo serio i chyba nie każdy był na to gotowy. W tym składzie gramy od roku i tak jak powiedziałem wcześniej, jesteśmy zorientowani na ten sam cel, mamy podobne podejście do muzyki. Wcześniej w poprzednich składach nagraliśmy dwie demówki. Co do sensu i improwizacji - owszem, płyta jest przemyślana, utwory miały czas na to żeby dojrzeć, bo powstawały przez dwa lata. Ale to nie prawda, że bez improwizacji, większość solówek na płycie jest improwizowana.

Improwizacja z pytania dotyczyła kwestii organizacyjnych, nie muzycznych. Dlaczego nagrywając ten album postanowiliście współpracować z Adamem Drzewieckim i Tomaszem „Zed” Zalewskim? Demo już kiedyś nagraliście, teraz przyszła więc pora na eksplodujące i wyrywane z kolumn głośniki podczas odsłuchiwania „Little Something For You To Choke”?

Adam to mój dobry kolega, miałem okazję współpracować z nim przy okazji nagrań płyty Structure Of Reason. Spodobało mi się jak pracuje. To otwarty, mega drobiazgowy gość, który wie co robi. W nagrywaniu jest takie fajne powiedzenie „garbage in, garbage out”. Adaś zadbał o to, żeby przy rejestracji instrumentów wszystko było idealnie. Tomek Zalewski to już miks i mastering. Przesłuchałem wiele płyt z różnych studio szukając tego brzmienia dla nas. Mamy w Polsce taką tendencję, że studia nie eksperymentują, nie dbają o to, żeby płyta zabrzmiała oryginalnie i intrygująco. Ma być książkowo, czyli poprawnie. Tomek ma swój styl miksowania i to jest fajne. Kolejna nasza płyta prawdopodobnie będzie dużo bardziej odważna brzmieniowo, mam już pewne plany z tym związane. Być może znów uderzymy do niego.

Na szczęście moje kolumny ocalały, chociaż zdarzało mi się podkręcić głośność nieco bardziej niż zwykle (śmiech). Pewnie cieszą was pozytywne opinie nie tylko na temat zawartości muzycznej, ale też i brzmienia tej płyty, bowiem potwierdzają słuszność waszych wyborów?

Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z efektów naszej pracy i pracy osób z zewnątrz.

To niby tylko death metal, ale niejednowymiarowy, urozmaicony – monotonia nie wchodziła w grę, 10 wariancji na temat tego samego pomysłu tym bardziej?

Nie lubimy tej łatki. Death metal to z reguły muzyka jednoplanowa opierająca sie na półtonach. Mało który zespół deathmetalowy kombinuje z harmonią. Gdyby ktoś chciał mnie posądzić o herezje, że jest przecież Pestilence czy Death i parę innych kapel, to od razu zaznaczę, że to stara szkoła. We współczesnym death metalu liczy się głównie technika, mnie chodzi o melodie i harmonie. Dlatego nie polecę naszej muzyki zwolennikom „łojenia”. Bliżej nam muzycznie do zespołów których się w naszym kraju słucha mniej: Evergrey, Testament, Kamelot, In Flames, Amorphis. To są zespoły które bardzo szanuję za warsztat muzyczny i wyobraźnię.

Na singla wybraliście dość lekki utwór „Revolution” z wokalnym dwugłosem Agnieszki i Marcina, rzecz bez tak mocnego growlu/screamu jak w innych kompozycjach z tej płyty, ale widzę tu jeszcze inne, potencjalne single, choćby opener „Heading Home” czy „Buried Hopes” –  zróżnicowanie tego materiału wyszło mu zdecydowanie na zdrowie?

I tak i nie. Żeby poznać nasze granie trzeba posłuchać całej płyty. Wybraliśmy „Revolution”, bo został napisany aby być singlem - jest lżejszy, ma klasyczny układ aranżacji i pojawia się w nim cały skład zespołu. No i ma chwytliwy refren. Ale dobrze trafiłeś, zastanawialiśmy się również nad „Buried Hopes”.

W składzie zespołu Sokół i dwoje Sokołowskich, więc na ascetycznej, dość mrocznej okładce widnieje ptak, ale... z gatunku krukowatych. Przypadek to, czy zabieg celowy? (śmiech)

To zabawne, że tak wiele osób o to pyta, kruk wydał mi się bardziej „metalowy”, stąd taki wybór.

Kolejnym zbiegiem okoliczności jest też zapewne podobieństwo waszej okładki do szaty graficznej ostatniego albumu Katatonii „The Fall Of Hearts”? Przyznam, że gdy zobaczyłem „Little Something For You To Choke” po raz pierwszy nie mogłem uwolnić się od myśli, że gdzieś już widziałem tę okładkę, więc pewne podobieństwo jednak jest?

Z tymi ptakami to jest ogólnie jakiś trend ostatnio. Niedługo potem jak przygotowałem okładkę pojawiła się nowa Katatonia z podobnym tematem. Ten nasz ptak miał być symbolem próby wzniesienia się, wystartowania do działania. Nasz zbiera się do lotu, Katatonii spada w dół (śmiech). Prawda jest taka, że oni niczego nie muszą już udowadniać, my dopiero zaczynamy zdobywać zaufanie słuchaczy.

Może za kilka lat i po wydaniu kolejnych płyt was też będzie stać na skorzystanie z usług Travisa Smitha? (śmiech). Katatonia nie byłaby jednak dobrym drogowskazem dla określenia waszej muzyki – już zdecydowanie bliżej wam do takich In Flames?

Według mnie najbliżej nam do Iron Maiden i Testament jeżeli już chcemy porównywać. Zauważyłem, że często brzmienie płyty jest mylone z tym co gra zespół. A brzmimy rzeczywiście podobnie do In Flames. Podobno też do Amon Amarth. Tylko wiesz, ja myślę, że Flamesi to takie Iron Maiden ze screamem na wokalu w nowoczesnej formie (śmiech). Nie mniej takie porównania są dla mnie wyłącznie komplementem, bo to kapele światowej klasy.

Zdaję sobie sprawę, że muzyczne mody przychodzą i odchodzą, czasem nawet zmieniają się niczym w kalejdoskopie, ale dotyczyło to zwykle rynku zespołów pop, gdzie każdy trend po roku-dwóch czy maksymalnie 3-4 stawał się przeżytkiem, np. glam w latach 70. czy new romantic w dekadzie kolejnej. W metalu zwykle wyglądało to inaczej, ale melodyjny death metal jakoś wyjątkowo szybko stracił większość swych zwolenników, również część muzyków bez zwłoki przeszła w inne rejony muzyczne – czyżby tak szybko się to wszystko wypaliło?

Szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Teraz jest trend na folk i black metal. Nic dziwnego, bo jesteśmy zagubionym, smutnym i podzielonym narodem. Polska to kraj skrajności, z jednej strony masz wesołkowate i głupawe disco polo, a z drugiej depresyjny i dołujący black metal. I jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że często to jest ten sam poziom, pomimo skrajnie różnych środków wyrazu. Muzyka to dla mnie melodia, a tej współcześnie w utworach niedobór. Idziemy więc swoją drogą, gramy swoje melodyjki i się nie oglądamy. Nie chciałbym żeby to zabrzmiało butnie, bo nie jesteśmy super oryginalni. Widzę jednak, że jest problem ze skategoryzowaniem naszej muzyki.

Zawartość „Little Something For You To Choke” faktycznie potwierdza, że niekoniecznie – czyżby więc większość nich zbyt szybko straciło wiarę w to, że da się coś jeszcze w tym nurcie osiągnąć? Może to również w sumie taki znak czasów, że szybciej czymś się nudzimy, określoną stylistyką muzyczną również?

Wszystko mamy podetknięte pod nos. Muzyki jest za dużo, teraz każdy może grać. Ja będę dalej twierdził, że to ograniczenia zabijają polot w muzyce. Mamy wystarczająco dużo ograniczeń będąc ludźmi, po co narzucać sobie dodatkowo sztuczne? Lubię brzmienie przesterowanej gitary, lubię piosenki, lubię scream. No to wyszedł melodeath... (śmiech).

Ot, a przed powstaniem internetu wszystko wyglądało inaczej. (śmiech). Nie da się jednak nie zauważyć, że jest on jednak szczególnym dobrodziejstwem dla takich zespołów jak Killsorrow, gdyż zapewnia mnóstwo możliwości promocyjnych?

A w życiu. Pamiętam czasy przed Internetem. Na wszystko się czekało, doceniało, odkrycie nowej kapeli było ogromną radością. Przeglądało się booklety szukając zdjęć zespołu, informacji o nagraniach. Internet to dno.

Ale poza wydaniem CD w Art Of The Night Productions zadbaliście też o to, by płyta była dostępna w Spotify, Itunes czy Amazon, gdyż umożliwia to poznanie jej przez słuchaczy z innych, często odległych, części świata?

Staramy się nie odstawać, robimy to co jest konieczne do zrobienia, aby funkcjonować jako zespół. Co nie znaczy, że nam się to podoba.

W jakich egzotycznych regionach świata zyskaliście więc dzięki temu fanów? Azja, Ameryka Południowa, etc.?

To dobre pytanie. Okazuje się, że słuchają nas w Rosji, w Meksyku nawet w Chinach.

Teraz koncentrujecie się pewnie na promocji „Little Something For You To Choke”, zwłaszcza koncertowej, ale ponoć zaczęliście też prace nad kolejną płytą – zdradzisz na koniec nieco szczegółów na jej temat?

Ja mam już w sobie głód kolejnej płyty. Nie mogę się doczekać jak wejdziemy do studia. Myślę, że to będzie gdzieś w okolicach grudnia. Utworów mamy aż za dużo, wybieramy te bardziej zróżnicowane i pracujemy nad aranżami. Na tą chwilę mamy już pięć nowych numerów które gramy. Koncertowo gramy na razie tylko jeden z nich.

Wojciech Chamryk

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4991987
DzisiajDzisiaj3026
WczorajWczoraj3581
Ten tydzieńTen tydzień14621
Ten miesiącTen miesiąc74820
WszystkieWszystkie4991987
44.223.39.199