Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

„Być szczerym” (AnVision)

 

Według mnie Polska progresywnym graniem stoi. Mamy zdecydowanego lidera, Riverside, którego doceniają również na całym świecie. Niemniej na polskiej scenie jest całe multum progresywnych formacji - rockowych i metalowych -  i to na dobrym poziomie. Sporą zagadką jest dla mnie dlaczego przynajmniej kilka z nich nie zdobyła popularności choć w połowie tej co Riverside. Wśród tych kapel od 13 lat działa progresywno metalowy AnVision, który właśnie nagrał znakomity album "Love & Hate". Stanowi on podstawę rozmowy z jednym z założycieli oraz perkusistą zespołu Marcinem Duchnikiem. Niemniej to nie jedyny temat tego wywiadu...

               

HMP: Ogólnie progresywne granie nie popłaca, czemu więc wybraliście tę muzykę?

Marcin Duchnik: Wiesz, my nie traktujemy tego jako kolejnego intratnego źródła zysku. Wille z basenami na Kajmanach i super wypasione jachty już mamy (śmiech). A tak serio, kiedy 13 lat temu, razem z Gregiem zaczęliśmy razem grać, to udało nam się wyrzucić z siebie to, co czuliśmy. To, czym się inspirowaliśmy i co nas, jako muzyków ukształtowało. Śmiało mogę powiedzieć, że każdy z nas – i tego pierwszego składu AnVision, z którego zostaliśmy tylko my dwaj i tego obecnego, jest z innej bajki. Każdego inspirowały inne dźwięki. Każdy wychował się na innej muzyce. Od jazzu, muzyki klasycznej, poprzez rocka i na najcięższych odmianach metalu kończąc. Jednak zależało nam na byciu szczerym i nie kalkulowaniu. Nie tworzymy „utworów” pod dyktando, czy zgodnie z „normami” narzucanymi w obecnych czasach przez stacje radiowe. Cztery minuty i ani sekundy dłużej. To wypadkowa pięciu charakterów każdego z nas. Naszych emocji i naszych nastrojów.

Oponenci progresywnych odmian rocka i metalu, zarzucają temu nurtowi, że nie ma w nim kreatywności, a ich muzycy powielają wyłącznie wymyślone dawno schematy i patenty. Zgodzicie się z takim postrzeganiem progresywnego rocka i metalu?

Każdy ma swoje zdanie i inaczej postrzega muzykę. Każdego co innego kręci. Dla mnie osobiście monotonny może być pop lub country. Każdy rodzaj muzyki ma jakiś kształt i to właśnie w muzyce jest wspaniałe. To czynnik ludzki i emocje, które są przy komponowaniu powodują, że muzyka ma finalnie taki wygląd. Podobnie jest z słuchaczem danego gatunku. Każdy potrzebuje dla lepszego samopoczucia innych dźwięków. Jeden wycisza się słuchając szumu drzew, a jeszcze inny słuchając growlu i blastów w death metalu.

Jak dla mnie - w wielkim skrócie - za progresywnym metalem stoją Rush, Queensryche, Fates Warning i Dream Theater. A Wasza muzyka wywodzi się w prostej linii z Dream Theater, zgadzacie się ze mną?

Zespoły, które wymieniłeś to ikony. To one wytyczyły drogę, którą podąża wiele mniejszych lub większych zespołów współtworzących scenę prog metalową. Każdy z tych zespołów, w jakimś stopniu i nas zainspirował. Nie wiem czy jest to ten konkretny zespół o którym mówisz. Ogólnie amerykańska i europejska scena progresywna miała na nas olbrzymi wpływ i to pewnie dlatego gramy to, co gramy.

Niemniej nie stawiacie tak jak oni na popisy instrumentalistów, wolicie melodie i grę zespołową...

Jest dokładnie tak jak piszesz. Nie do końca chcielibyśmy tworzyć „muzykę dla muzyków”. Staramy się tworzyć piosenki, które mimo posiadania prog metalowych korzeni i takiego klimatu są zjadliwe dla wielu odbiorców. Nawet tych, którzy z takim taki nurtem nie mają wiele wspólnego. Zależało nam na melodii. A że często pojawia się też przesterowana gitara, że czasem Karalluz zaśpiewa coś ostrzej niż Marqus, czy u mnie pojawią się dwie stopy…

Tak właśnie jest w AnVision i takiej muzyce. To, co każdy z nas w danej chwili doświadcza, przekłada się na pisaną przez nas muzykę. Nie zakładamy, że dzisiaj stworzymy utwór w takim czy innym stylu. Jak w życiu. Czasami jest słońce, czasami deszcz. Czasem jest smutno, a innym razem wesoło, że aż od śmiechu boli brzuch. Nie mamy na to wpływu. Tak czujemy i już.

Dream Theater poznałem w momencie wydania przez nich "Images And Words" wtedy połączyli oni moc heavy metalu, melodię i technikę gry. Nigdy później nie potrafili tak zbalansować wszystkich tych wpływów i wykreować takich melodii jak wtedy. Zdaje się, że wam takiej kreatywności nie brakuje...

Kreatywność to moc wymyślania i tworzenia nowych rzeczy. Każda z płyt „popełniona” przez Dreamów jest inna, a jednak spójna i mająca olbrzymi wpływ na rozwój takiej muzyki. Dla mnie co prawda, przygoda z tym bandem zaczęła się po wydaniu „Awake” - i to tą płytę uważam za ten przysłowiowy „kamień milowy” ale są albumy których nie lubiłem a z czasem dojrzałem do nich - odkryłem w nich piękno i niesamowity klimat. Tak było np. z „Falling Into Infinity”. Pierwsze przesłuchania wręcz odrzuciły mnie od tego krążka. Po dobrych paru latach krążek ten ponownie wylądował w moim odtwarzaczu i na długo w nim zagościł. Przez kolejne płyty pokazali, że są kreatywni. Tworzyli suity, płyty wręcz klimatyczne i takie z ostrym naparzaniem. Wracając jednak do AnVision, to śmiało mogę powiedzieć, że ten zespół to wulkan pomysłów. Nie siedzimy w studio, bezsensownie klepiąc w koło tych samych dźwięków. W naszych głowach pojawia się wiele pomysłów, które oprócz muzyki konieczne są do zrealizowania naszych wizji, muzyki, koncertów, grafiki etc. Staramy się to przedyskutować, część z nich wdrożyć teraz, inne odłożyć na półkę lub odsunąć na dalszy czas.

Jak dla mnie najbardziej przystępny na Waszej nowej płycie jest "Lovely Day to Die", choć każdemu innemu kawałkowi tych melodii też nie brakuje...

Pisząc ten materiał na pewno chcieliśmy nagrać płytę jeszcze bardziej przystępną niż „New World”. Utwory są prostsze ale ich szkielet to nadal to, co zawsze pojawiało się w AnVision. Jest melodia, są też zmiany tempa i metrum. To nadal nasz styl. Charakterystyczny wokal Marqusa nadaje ostatniego szlifu tym kompozycjom. Chociaż, to prawda - kawałki, które pojawiają się na tej płycie, są nieco krótsze od poprzednich, do których przyzwyczailiśmy już naszych fanów.

Każdy z muzyków AnVision gra na swoim instrumencie rewelacyjnie, ale nie wykorzystujecie tych umiejętności do instrumentalnej ekwilibrystyki, słowem do zbędnego popisywania się. To Wasza wewnętrzna samo-dyscyplina czy też naturalny brak muzycznego ekshibicjonizmu i narcyzmu?

Dziękuję za miłe słowa i docenienie naszego warsztatu instrumentalnego. Każdy z nas pracuje i rozwija własny styl. Nigdy na płytach nie myśleliśmy o graniu miliarda dźwięków. Nie chcieliśmy robić jakiejś zbędnej ekwilibrystyki czy cyrkówki. Kilka nut zagra dużo piękniej niż ich wielokrotność. Wolimy często zagrać mniej niż z czymś przesadzić. W ten sposób możemy zaaranżować kompozycje na płytę, nadając jej ostateczny kształt. Podczas koncertów są miejsca, gdzie pozwalamy sobie na dodatkowe solo, bo koncerty rządzą się swoimi prawami. Bo są emocje. Bo słuchacz chce czegoś więcej niż tylko odegrania utworu tak samo, jak na płycie.

W Waszych brzmieniach jest też sporo nowoczesnego metalu (chociażby w tytułowy "Love & Hate" i "Riders from Hell"), to konieczność czy kolejny element wzbogacający Waszą muzykę?

Jak już wcześniej wspomniałem, słuchamy różnej muzyki. Wielu nowych wykonawców nas inspiruje ale to nie znaczy, że odcinamy się od tego, co było. Dodajemy nowe elementy bo na tym polega ciągły rozwój każdego z nas. Jesteśmy szczerzy i nadal pozostajemy sobą. Staramy się być kreatywnymi i nie zamykamy się na stricte metalowe czy rockowe wpływy.

Większość Waszych kompozycji wypełniają dysonanse, kontrasty, zmiany temp i ogólnie klimatu. To cecha całego nurtu ale dla Was wydaje się czymś szczególnym...

Ten kontrast przede wszystkim widoczny jest w samej szacie graficznej. Koncept płyty to zestawienie dobra i zła, bieli i czerni. Ukazania w tekstach tych pięknych ale zarazem i mrocznych stron człowieka, jego życia i umierania. Podobnie ze zmianą tempa utworów. Jak w codzienności każdego z nas – trzeba zapieprzać i odpocząć. Muzyka płynie raz szybciej, a raz wolniej.

Pięknie tę cechę uwypuklił, prosty patent z utworu tytułowego, czyli normalny śpiew oraz dublującego go growl...

Growling jest dodatkiem aranżacyjnym. Już wcześniej pojawiał się np. w utworze „Lights Out, Dark Comes”. Nie jest to wokal główny. Stanowi jedynie uzupełnienie - tak aby nasza wizja utworu była pełna.

Przeważają też utwory w średnich tempach z przyśpieszeniami i zwolnieniami ale macie też wolny balladowy "Good Night". I słychać, że w takiej pieśni też dobrze się czujecie...

Muzyka to emocje. Ten utwór, to swego rodzaju hołd, oddany osobom nam bardzo bliskim – Marqus, Ja oraz Valdi w ostatnim czasie straciliśmy bliskie osoby – naszych Ojców, którym zawdzięczamy miejsce, w jakim się znajdujemy i to, czym w życiu się zajmujemy. Ten utwór stanowi niejako Codę tego albumu. Jest bardzo osobisty i niesie za sobą pokłady emocji i wspomnień.

Na albumie pojawili się goście, ale moją uwagę przykuł śpiew Pauliny Ostrowskiej. Nie sili się ona na a la operowy głos, co jest teraz bardzo popularne, ale śpiewa normalnie po kobiecemu, co nadaje jej śpiewaniu jeszcze mocniejszego wyrazu...

Pomysł z zaproszeniem Pauliny – córki Marqusa, z tego co pamiętam pojawił się jakiś czas temu. Zresztą, w Internecie można znaleźć kilka coverów, które wcześniej zaśpiewali razem. Paulina jest świetną wokalistką, na co dzień mieszkającą w Anglii, gdzie zresztą skończyła MMus Composing For Film & TV na Kingston University. Jest nauczycielem śpiewu. Jej wokal w „Good Night” wniósł dużo urozmaicenia i zbudował naprawdę fajny klimat w tym utworze. Oprócz Pauliny, pojawił się nasz przyjaciel Robert Michowicz, który zagrał solo w utworze „Reviver”. Jego sposób grania jest ciut inny od tego, który prezentuje Greg. Robert pojawił się w studio – wbił solówkę i już go nie było. Zrobił to niesamowicie sprawnie, wkładając w to całe swoje serducho.

Progresywny rock i metal to nie tylko muzyka ale także opowieść. Tym razem przedstawiacie kwestie miłość i nienawiść, w kontekście ich mocy i skrajności, które mogą wywołać. Skąd pomysł na taki temat?

Wiesz, jesteśmy mega kreatywni. Tym razem padło na kontrasty, których jest pełno w naszym życiu. Jest dobro i zło, dzień i noc, biały i czarny. Co rusz mamy z nimi do czynienia. Na warsztat tekściarski Marqus wziął właśnie miłość i nienawiść, doskonale obrazując ją w swoich tekstach.

Miłość i nienawiść jest bardzo dobrze znana nam Polakom, dwa przeciwne klany tubylców najchętniej swoich przeciwników utopiła w przysłowiowej łyżce wody...

Takich czasów dożyliśmy, że głównie to politycy sieją ferment w naszym kraju, nastawiając różne grupy społeczne przeciw innym obywatelom. Wykorzystują osoby głównie niewykształcone, które nie znają np. wielu mechanizmów ekonomicznych. Dając im przysłowiową „kiełbasę wyborczą” kupują sobie poparcie i jednocześnie nastawiając swój elektorat przeciw swoim oponentom. Dalecy jesteśmy od utożsamiania się z lepszymi lub gorszymi z nich. Dla mnie osobiście polityka to wielkie bagno. Wolę jednak rozmawiać o muzyce niż całym tym bałaganie.

Ten temat wyjątkowo pasuje do Waszej muzyki, a szczególnie do wspomnianej wcześniej Waszej dysharmonicznych ciągotek. Podejrzewam, że zgrał się z muzyką w sposób naturalny...

Tym razem przedstawione zostały kontrasty, których przecież pełno jest w życiu. Co będzie przy kolejnej płycie? Zobaczymy. Nie zamykamy się na tą czy inną tematykę. Być może napiszemy o kosmosie albo Eskimosach (śmiech). Czas pokaże.

Niesamowicie wasza muzykę i opowieść z "Love & Hate" uzupełnia okładka autorstwa Piotra Szafrańca...

Szafarz już od „AstralPhase” odpowiada za stronę graficzną naszych wydawnictw i gadżetów. Świetnie nam się z nim współpracuje. Doskonale wyczuwa nasze potrzeby. Dostaje od nas tylko słowo klucz i sam najlepiej wie, jaką grafiką to zobrazować. Jestem pewien, że grafiki na kolejnych naszych wydawnictwach to również będzie jego praca.

Jak w ogóle pracujecie nad muzyką, macie swoje wypracowane schematy? Jak powstał materiał na "Love & Hate"?

Nie mamy jakiegoś modus operandi. W momencie, kiedy postanawiamy, że już pora wziąć się za pisanie materiału na nową płytę - odpuszczamy sobie inne rzeczy. Zamykamy się w studio i komponujemy. Podczas pracy nad „Love & Hate” zagraliśmy co prawda kilka koncertów ale wtedy właśnie stwierdziliśmy, że niesamowicie dezorganizuje nam to prace nad nowym krążkiem. Trzeba było nagle przestać komponować i przestawić się na przygotowanie materiału na koncert. Pewnie wiele pomysłów nam uciekło. Wiesz - masz wenę i wizję - tu i teraz, a nagle trzeba to zarzucić i robić co innego. Dlatego na moment zniknęliśmy ze sceny, ukierunkowując nasze działania tylko w stronę nowej płyty. Czasami jest tak, że ktoś przynosi główny riff i on stanowi jakiś fundament nowego utworu, a innym razem „chemia” między nami powoduje, że gramy coś ciekawego. Jako muzycy doskonale się ze sobą rozumiemy. Jesteśmy przyjaciółmi również poza zespołem. Potrafimy ze sobą przebywać i tolerować swoje wady i zalety. Grając trasę i przebywając ze sobą często 24 godziny na dobę, nie zabijamy się nawzajem. Dlatego też komponowanie raczej mija nam w miłej atmosferze. Wiele razy co prawda spieramy się o różne pomysły i wizje nowych utworów ale zawsze jest ten wspólny cel w postaci nowego utworu, nowej płyty. Nie zabijamy się za to, że ktoś ma inny pomysł na kawałek.

Znakomicie brzmi sama płyta. Nagrywaliście ją we własnym studio. Opowiedzcie o tym miejscu oraz o tym, jak tam nagrywało się Wam płytę...

Na co dzień, mamy ten komfort, że pracujemy we własnym studio. Każdy pomysł, każdą próbę możemy sobie zarejestrować i na spokojnie – na chłodno sobie odsłuchać. Wszystko omikrofonowane i gotowe cały czas do pracy. Niestety – praca we własnym studio, to też przekleństwo – nie masz presji czasu. W obcym studio – zegar tyka. Wiesz, że masz tyle i tyle godzin zarezerwowane dla siebie i musisz się wyrobić z wbiciem partii wszystkich instrumentów. Bo wiesz, że już kolejne zespoły czekają na rozpoczęcie swoich sesji. U siebie, jeśli w danym dniu nie masz weny, czy zdajesz sobie sprawę, że coś się nie układa tak jak byś tego sobie życzył – nie robisz tego. Mimo napisania całego materiału jeszcze przed rozpoczęciem sesji, wiele rzeczy przearanżowaliśmy na etapie nagrywania. Pojawiły się nowe pomysły i stąd też trwało to trochę dłużej niż zakładaliśmy. Chcieliśmy mieć pewność, że nowy materiał ostatecznie będzie miał taki kształt jak chcemy.

Dziennikarze i fani często zwracają na to uwagę, że równo co cztery lata wydajecie nowy album. To jest Wasz naturalny cykl wydawniczy?

Nie planujemy tego w ten sposób – …kurde, mija cztery lata i trzeba wydać nową płytę... Tak jakoś naturalnie to wynika. Po wydaniu „New World” zagraliśmy masę koncertów, kilka europejskich festiwali oraz trasę po Europie z Tarją Turunen – byłą wokalistką Nightwish. Tak jak wcześniej wspomniałem - to rozwala trochę czas na zaplanowane długoterminowe działania. Kiedy nadchodzi dla nas odpowiedni moment, to bierzemy się za przygotowanie nowego materiału i tyle.

W latach 70. zeszłego wieku kapele musiały nagrywać płytę rok w rok aby móc przetrwać. Co się zmieniło na rynku, że teraz zespół wydając album co cztery lata może normalnie funkcjonować?

Nie będę zbyt odkrywczy mówiąc, że Internet zmienił wszystko i ułatwił odbiorcy wiele rzeczy. Mimo braku ewentualnej nowej aktywności wydawniczej i dzięki sieci możemy zobaczyć, że coś się dzieje w danym zespole. Że zespół przygotowuje koncerty, czy nowe wydawnictwo. Możemy podglądnąć i wiedzieć, że jest u niego jakaś aktywność. Rynek muzyczny się zmienił i nowe media dały nam komfort słuchania tego czego chcemy lub oglądania koncertów każdego wykonawcy na Youtubie czy jego stronie lub profilu na portalu społecznościowym.

Jednym z głównych sensów prowadzenia zespołu to granie na żywo. Niestety koronawirus wszystko zniweczył. Mimo wszystko planujecie koncerty na przyszłość? Prowadzicie rozmowy z szefami klubów muzycznych?

Obecnie wszystko, jak wiemy jest zawieszone, no chyba że grasz kawałki typu disco polo i jesteś przychylny władzy, to może zagrasz w tym syfie zwanym publiczną. My natomiast nie czekamy z założonymi rękoma, tylko przygotowujemy się na rozpoczęcie pracy klubów i możliwość grania na żywo. Jesteśmy „zwierzętami” koncertowymi. Uwielbiamy grać „live”. Nie ma dla nas znaczenia czy to trasa, festiwal czy koncert klubowy. Zawsze dajemy z siebie maksimum energii. Za booking natomiast odpowiada Monika - nasza menadżer. Wiem, że pracuje nad tym, żeby ruszyć pełną parą. Kilka koncertów mamy przełożonych na nowe jeszcze nieznane nam terminy.

Jak myślicie jak szybko show biznes podniesie się po kryzysie wywołanym koronawirusem?

Mam nadzieję, że nie będzie to długi okres. Każdemu jest ciężko, bo wielu z nas zostało odciętych od możliwości zarobkowania. Artyści są głodni grania i liczę, że szybko wszystko wróci do normalności. Kluby szybko się otworzą i wszystko ruszy jak dobrze naoliwiona maszyna.

Są tacy, co życzyli by sobie aby Wasz następny album wyszedł za rok, ja mogę poczekać, ale pod warunkiem, że będzie przynajmniej tak dobry jak "Love & Hate"...

Miejmy nadzieję, że tak będzie. Jesteśmy nieprzewidywalni i nikt z nas nie wie, kiedy najdzie nas wena na pisanie i nagrywanie nowych pomysłów. Póki co zobaczymy się na naszych koncertach – głęboko w to wierzę i wszystkim tego życzę.

Michał Mazur

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5055285
DzisiajDzisiaj173
WczorajWczoraj2645
Ten tydzieńTen tydzień8764
Ten miesiącTen miesiąc58936
WszystkieWszystkie5055285
3.141.200.180