ALASTOR - Nigdy nie było mnie tu
(2024 Self-Released)
Autor: Wojciech Chamryk
Koleje losu siódmego albumu Alastora, a przy okazji i niniejszej recenzji, były nader skomplikowane. Pliki do recenzji otrzymaliśmy we wrześniu ubiegłego roku. Dokładnie 1 października zespół dostał pytania do mailowego wywiadu i nawet zdążył na nie odpowiedzieć, ale… 26 dnia tegoż miesiąca pojawił się komunikat, że Alastor właśnie zakończył współpracę z Robertem Stankiewiczem. Od razu przypomniała mi się sytuacja z powrotnym albumem VooDoo, gdzie wymiana frontmana już po nagraniu płyty skończyła się tym, że partie wokalne trzeba było zarejestrować na nowo i tak też początkowo miało być również z „Nigdy nie było mnie tu”. Ktoś poszedł jednak po rozum do głowy i na tę chwilę wygląda to tak, że płyta wychodzi w pierwotnej wersji, czyli z wokalami Roberta Stankiewicza, a na koncertach będzie śpiewać ktoś inny – kto, nie mam pojęcia. Dobrze się jednak stało, bowiem Stryj jest wokalistą-synonimem Alastora, poza „Out Of Anger” śpiewającym na jego wszystkich albumach, z kultowym „Syndromy miast”/ „Syndroms Of The Cities”. Nowy album zadowoli tych fanów grupy, którzy cenią Alastora poszukującego, stawiającego na długie, rozbudowane i nieoczywiste kompozycje. W niektórych słychać też instrumenty, które wcześniej na płytach grupy nie zaistniały, jak choćby wiolonczelę Natalii Ewy Agatowicz („Bonum ex malo non fit”), skrzypce Izy Matuszewskiej („Jeżeli”) czy piano Jacka Bryłki („Prosto w pysk”). Zbieżność niektórych z tych nazwisk z danymi muzyków w żadnym razie nie jest przypadkiem, bowiem najnowszy materiał Alastora to produkcja wielopokoleniowa – również w kontekście szaty graficznej, za którą odpowiada Krzysztof Matuszewski. Zwolennicy starego, dobrego thrashu też jednak znajdą na „Nigdy nie było mnie tu” wiele dla siebie. „Nie umiem kochać”, singlowa „Flaga” i „Gniew na świat” od razu pokazują, że zespołowi daleko do wypalonych weteranów – te numery mają moc, a jednocześnie są też dowodem na ustawiczny rozwój Alastora. Są też ballady „Nikt” i „Smutno mi”, ale odpowiednio dociążone, a do tego przedzielone mocarnym „Sam na sam” i zróżnicowanym „Mój świat”. Końcówka to też niezły czad, mimo akustycznych partii w „Nie widząc nic” i w „Jednej drodze”. Alastor jest więc w wysokiej formie, wynagradzając tym samym fanom długie, ponad 10-letnie milczenie, a już niebawem powinno być wiadomo jakie będą jego dalsze losy.
(5/6)
Wojciech Chamryk