Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Summer Dying Loud XIV - Aleksandrów Łódzki - 7-9.09.2023 [Zdjęcia]

 

Summer Dying Loud XIV - Aleksandrów Łódzki - 7-9 września 2023

Rozpoczął się nowy tydzień. Myśli zaczynają krążyć spokojniej, a kurz ostatecznie został zmyty z butów. To dobry moment by na spokojnie podsumować wydarzenia tegorocznej edycji Summer Dying Loud.

Trzy dni zamknięte w dość krótkim tekście? Próba karkołomna, ale nie niemożliwa! To naturalnie tylko szkic, nakreślenie grubą kreską tego, co podczas 7, 8, 9 września już po raz czternasty opanowało Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji im. Włodzimierza Smolarka w Aleksandrowie Łódzkim. Nie wszystko da się przekazać, nie wszystko można przekazać i, co chyba zrozumiałe, wszystkiego nie da rady zobaczyć w pełnym wymiarze czasu. Kolejna odsłona festiwalu – kolejne przygody, spotkania, emocje. Czy to był najlepszy odcinek tej serii wyprodukowany przez niezłomną ekipę Tomasza Barszcza? Szybko odpowiem, że nie, bo dla mnie każdy jest tym naj! Chylę czoła i zdejmuję kapelusz przed ludźmi, którzy co roku stają na rzęsach dopinając wszystko na ostatni guzik. Wiadomo – są pewne niedociągnięcia, ale przy ogromie pozytywów giną jak łza na deszczu. W porządku, zgodzę się, że linia toj-tojów mogłaby być bliżej, że mogłoby być ich więcej. Że w Krypcie, czyli małej scenie, przydałaby się jakaś wentylacja. Że… To w sumie tyle. Reszty się nie czepiam, bo to wszystko kwestia indywidualna. Zresztą skupiłem się na muzyce, a nie wyszukiwaniu błędów – jasne, tak najłatwiej, ale zostawię to innym. A, jeszcze zamykając temat, to bardziej niż za ciepła Krypta problemem, dla mnie oczywiście, byli ludzie nie umiejący uszanować, na przykład, zakazu palenia pod sceną. Pety odpalane bez litości i chuchanie tym smrodem dookoła… Dobra. Koniec. Kurtyna. Teraz muzyka.

Z dużej sceny widziałem 28 z 30 zespołów. Rzadziej pojawiałem się we wspomnianej już Krypcie. Nie tyle z powodu temperatury, a tego, że w podobnym czasie grało coś dla mnie ciekawszego. No i też chciałem chwilę usiąść pod namiotem, odpocząć, spotykać się z ludźmi, pogadać. Ten festiwal to przede wszystkim przyjaźnie, znajomi – co roku odlicza się ekipa, z którą te trzy dni mijają jak pstryknięcie palcami, a dźwięki płynące ze sceny często są niczym soundtrack do tętniącego życia wśród rozbitych apartamentów…

W czwartek ruszył stawkę Misguided. Równo o 13:00 na scenę weszło toruńskie trio proponując mieszankę death/hardcore. Pograli całkiem spoko, ale to jeszcze był czas aklimatyzacji, zresztą dla mnie festiwal zaczął się godzinę później. Mimo, że widziałem ich już kilka razy to zawsze chce się więcej – Gallower. Klasyczny thrash/black z domieszką speedu rozruszał zebranych. Widać było, że część publiki przyszła o tak wczesnej porze specjalnie dla trójki młodzieńców, którzy bezwzględnie rozprawili się z krótkim czasem. Zaserwowali to, co najlepsze i zeszli ze sceny zostawiając bezwładną publikę. Szkoda, że nie mogli grać trochę później, ale… Nie ma co już kruszyć kopii. Harmonogram był i tak mocno napięty. Zaraz po nich Czerń. Jak się miało okazać, pierwsze podejście podczas SDL. Po trzech kawałkach ociekających sludge/post metalem wysiadła aparatura nagłaśniająca i grupa zmuszona była czekać na reakcję techników. W tym czasie wokalista zamienił się w kabareciarza, próbując sił w swoistym stand-upie. Niestety usterka pokonała muzyków, jednak dostali szansę drugiego występu w sobotę. Ładny gest. Dłuższą przerwę wykorzystałem więc na sytuacje towarzyskie, a około 16:00 miała zacząć swój show Hostia. Kompletnie nie kumam tematu, więc tylko stałem przysłuchując się i obserwując co się dzieje. Publiczność wydawała się jednak zachwycona, zespół pruł ostro do przodu, także chyba ten punkt programu musiał się udać. Spoko – może kiedyś też się skuszę. Natomiast kolejna propozycja – Entropia – okazała się bardzo klimatyczna, lekko kosmiczna. No, przynajmniej te fragmenty, w których uczestniczyłem. Kciuk w górę i leciałem zajrzeć pierwszy raz na małą scenę, gdzie działał już Trup. Całkiem nieźle sobie panowie poczynali racząc zebranych sludge/black metalem. Stamtąd udałem się szybko na dużą scenę gdzie pojawił się Squash Bowels. Oj, to był srogi cios! Działająca od 1994 roku białostocka załoga zaproponowała solidną dawkę goregrind. Energia, moc, szaleństwo. Ciało stopniowo przepuszczane przez istną maszynkę do mięsa. Wszystkiego dopełniały wizualizacje mocno powiązane z tematami tekstów, co przekładało się na absolutnie smaczną sztukę!

Po nich przyszedł czas na skrzyżowanie Joy Division, Killing Joke, Sisters Of Mercy i Roxy Music czyli Grave Pleasures. Bardzo melodyjne, ale zagrane z pazurem kawałki. Natchniony śpiew i otulające, klawiszowe pasaże. Bardzo specyficzny koncert, generalnie muzyka nie dla każdego, ale mogąca jak najbardziej się podobać. Z uwagi na rozwijające się sprawy towarzyskie zrezygnowałem z wycieczek na małą scenę i skupiłem się na wydarzeniach bliżej pola namiotowego. Wieczór robił nastrój, na scenie właśnie instalowali się Norwegowie z Enslaved. Nigdy nie byłem fanem, więc może dlatego okropnie się wynudziłem, zwłaszcza, że oparli swój set o nowsze dokonania. Brzmiało to wszystko jak w dyskotece, kompletnie mi się nie podobało, więc poszliśmy z kumplami do strefy gastro, żeby nabrać sił przed niekwestionowaną gwiazdą pierwszego dnia.

Wybiła 22:30 i na scenę wkroczył Coroner. Ron Royce (bas/wokal), Tommy T. Baron (gitara) – 2/3 klasycznego składu w mega formie z towarzystwem bębniarza Diego Rapacchiettiego (od 2014 roku) i odpowiedzialnego na żywo za sample i klawisze Daniela Stossela. Ścisłe Top festiwalu. Koncert perfekcyjny w każdym calu. Wszystko zagrane w punkt. Gitara cięła jak piła. Bębny i bas wgniatały  w ziemię. Dobór kawałków – idealny. Cztery z „Grin”, trzy z „Mental Vortex”, reszta z pozostałych dokonań, nawet zahaczając o najwcześniejsze. Absolutne mistrzostwo świata i okolic nie tylko dla mnie. Wiele twarzy tym technicznym thrash metalem było rozpromienionych aż do samego końca Summer Dying Loud…  Kończących dzień panów z Blindead 23 słuchałem już leżąc w namiocie, ale nie spowodowali, żebym nagle ubrał buty i pobiegł pod scenę. Zresztą tego dnia szwajcarska maszyna była bezkonkurencyjna.

Piątek miał być niby najspokojniejszy, ale jak się okazało, przyniósł również parę pięknych momentów i na koniec rozłupał czaszkę. Od 13:00 swój czas miała młodzież z .bHP. Szturmem zdobywają uznanie publiki, choć do mnie żaden dźwięk z ich półgodzinnego koncertu nie trafił. Rzecz dla lubiących numetal i metalcore – fani oldschool metalu nie mają czego szukać. Za to już kolejny zespół – Mag – zgodnie z nazwą przyniósł trochę okultyzmu i magii. Ich stoner/sludge/doom wyróżniał się śpiewanymi po polsku tekstami dotyczącymi powyższych. Wypadli nieźle, zwalniając miejsce dla katowickiego Planet Hell, którzy zaprosili publiczność do uczestnictwa w gwiezdnych misjach okraszonych progresywnym death metalem. Całkiem w porządku, choć w domu bym tego za często nie słuchał. Po nich na scenie zameldował się Distruster z ultra szybką mieszanką crust/speed/death metalu wprawiając młyn na najwyższe obroty. W stu procentach nie przekonali, ale fragmenty z typowo motorheadowym traktorem były pyszne! Po chwili dla techników zmiana klimatu na space stoner/hard rock w wykonaniu Szwedów z Motorowl. Przyjemne granie z próbą przeniesienia w lata 70. Bez szału, lecz przyzwoicie, miła odskocznia od gęstych i ciężkich dźwięków. Jednak chwilę po 18:00 na wypoczęte uszy spadły ich tony! Francuskie Fange wręcz wbiło w kostkę brukową pod sceną. Industrial/sludge/death w totalnie ekspresyjnym przekazie wszystkich muzyków – co ciekawe grali bez perkusji, opierając potężne brzmienie na gitarach, basie oraz tajemnych maszynach. Po tak zwalistej muzyce przydał się oddech. Ukojenie znalazłem w Krypcie słuchając przepięknego koncertu trzech islandzkich dziewczyn – Kaelan Mikla. Fenomenalne brzmienie i lekkość. Przestrzeń, chłód i absorbujące zmysły wykonania. W pewnym momencie zamknąłem oczy i poddałem się cudownej muzyce, relaksując duszę.

Kiedy wracałem na dużą scenę w środku swojego koncertu była już Furia. Frekwencyjnie chyba ścisłe top festiwalu. Podobno dawno nie grali koncertów czy coś. Nie wiem – nie mój klimat. Też nie jestem blackowy, nie czuję fenomenu Nihila i kolegów. Rzuciłem uchem i udałem się do obozu zjeść smażoną kiełbasę. Katatonia też nie należy do moich ulubionych zespołów. Możliwe, że starsze albumy mogłyby mi się podobać, natomiast współczesne dokonania Szwedów to po prostu dobre piosenki. Nic ponadto. Ich pobyt na scenie umilał czekanie na Dismember. W końcu death metalowa maszyna ruszyła, bez litości zabierając po drodze publiczność razem z ziemią. Zagrali cały debiut plus kilka kawałków lat 90. Konkretny, szorstki strzał z naleciałościami heavy metalowymi. Absolutny amok i dziczyzna. Mimo, że nie jestem die hardsem śmierć metalu to ten koncert porwał mnie wysoko. Grupa nakręciła tak mocno, że nie miałem dość. Udałem się do Krypty by się pysznie dobić – po sobie grały tam dwa wulgarne składy. Najpierw Authopagy (widziałem tylko niecałe pół koncertu, bo dojście zajęło mi trochę) a później totalne zniszczenie zafundował Sedimentum. Tego było potrzeba, by lepiej się spało. Wściekły, gęsty death metal z black sabbathowskimi elementami. Perfekcyjne zamknięcie drugiego dnia festiwalu i na pewno odkrycie z całej stawki.

Wszystko co dobre szybko się kończy. Na szczęście pogoda nie zepsuła pożegnania – sobota miała być bardzo intensywna. Najpierw drugie podejście grupy Czerń. W samo południe zaprezentowali się ponownie przyciągając publiczność mimo prażącego słońca. Później uszy zaatakowała O.D.R.A. ze swoim posthardcore/sludge, przyciskając dusznym klimatem. Dalej poprawiła Gorycz fundując wycieczkę w rejony awangardowego black metalu… Panowie wyglądali jak z przeglądu piosenki aktorskiej, pięknie prezentując się w identycznych garniturach, za to muzycznie wystawili mój organizm na próbę – chyba było to zbyt smutne i cierpkie… Jeszcze tylko chwila z deathcore/metalcore krakowskiego Drown My Day i człowiek powoli mógł się szykować na główne dania wieczoru. Tego dnia tylko raz zawitałem na małą scenę by chwilę zawiesić ucho w klimatach drone/ambient jakie proponowała grupa Arrm. Muzyka na pewno wymagająca skupienia i podejścia „na spokojnie”. W pędzie festiwalowym coś mogło umknąć – postaram się gdzieś zetknąć z ich dokonaniami.

Year Of The Cobra. Słuchając ich przed SDL uznałem, że dam szansę. Czymś mnie Amy i Johanes Barrysmith zaciekawili… Natomiast na żywo było to co najmniej średnie. Wykonawczo – jasne – bardzo dobrze, ale repertuarowo odczuwałem wrażenie jednego i tego samego utworu. Widocznie postawili na snujące się takie stonerowo/doomowe klimaty, rezygnując z motoryki. Szkoda, że  w pełnym secie nie zagrali coveru „Have A Cigar” Floydów wybrzmiewającego przez moment na próbie, bo podeszli do niego w sposób co najmniej intrygujący… Dzień wchodził w decydującą fazę. O 17:00 Niemcy z Attic rozniecili kadzidło i solidny heavy metal z szczyptą black. Można było mieć z nimi zagwozdkę, bo wizerunkowo i brzmieniowo strasznie przypomina to Mercyful Fate. Mimo niezłego warsztatu jawili się trochę jak naśladowcy bez własnego pomysłu. Z drugiej jednak strony grupa składa tym hołd dla duńskiego pierwowzoru. Tak czy siak dobry koncert. Bawiłem się znakomicie. Chyba było to też jedyne na SDL tak osadzone w klasyce heavy granie.

Potem ludzi zebrało się multum. Chyba rekord frekwencji z całego festu. Owls Woods Graves przyłożyli konkretnie rozkręcając gigantyczny młyn. Black/punk oparty gdzieś na fundamencie chociażby Misfits zachęcał momentami do tańca. Panowie młócili ostro, trzymając szybkie tempa od początku do końca występu. Ja jednak pod sceną zabawiłem raptem chwilę. Niekoniecznie w tym momencie aż tak mnie to porwało. O 20:00 natomiast porządek przyszli zrobić Brytyjczycy z Benediction. Kolejny znakomity, death metalowy strzał prosto w twarz. Bez taryfy ulgowej, bez patrzenia się na cokolwiek. Szli jak po swoje, na luzie rzucając wygłodniałej publiczności przekrój dyskografii z ciut szerszą reprezentacją „Scriptures” (2020), pozostającego jak na razie ostatnim albumem. Ludzi pod sceną nie ubywało. Trochę czasu na przygotowanie sceny i swój koncert mógł rozpocząć My Dying Bride. Dla wielu był to piękny wieczór, bardzo wzruszający. Dla mnie, mimo dobrego brzmienia, okazał się jednak ciut za smutny, więc żeby nie zrobić nic głupiego poszedłem coś zjeść. Chciałem być w pełni sił kiedy na scenie pojawi się legendarny Candlemass. Szwedzi przyłożyli tak, że odbiła się cola z komunii. Totalny konkret, moc i swoboda. Set złożony tylko z trzech pierwszych albumów – istna petarda. Numery Marcolina zaśpiewane z estymą. Po prostu trzeba było to przeżyć, bo pisać o tym jest zbyt karkołomnie… Podium tej edycji bez zbędnego wyjaśniania.

Jeszcze tylko …And Oceans ze swoim metalem w pięciu smakach i można było iść spać. W sumie za długo nie zabawiłem pod sceną, bo czułem potężne zmęczenie. Reszty koncertu Finów słuchałem już pod namiotem rozmawiając z kumplem, ale nie czułem w tym nic nadzwyczajnego. Trudno, może się nie znam… W niedzielę szybkie śniadanie, zwijanie obozu i udanie się w drogę do domu by uporządkować myśli, porządnie się wykąpać i, naturalnie, zacząć odliczanie do kolejnej, piętnastej, jubileuszowej edycji Summer Dying Loud!

Adam Widełka           

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5060535
DzisiajDzisiaj1890
WczorajWczoraj3533
Ten tydzieńTen tydzień14014
Ten miesiącTen miesiąc64186
WszystkieWszystkie5060535
18.224.39.32