„Znalezienie własnego ja” (Killsorrow)
- Chciałbym, żebyśmy byli odbierani jako zespół grający fajną muzykę w której każdy z otwartą głową może szukać czegoś dla siebie - mówi gitarzysta i lider Killsorrow Michał Sokół. I nietrudno sobie taką sytuację wyobrazić, bowiem „Wasteland Chronicles”, trzeci album w dorobku krakowskiej formacji, to jego najbardziej dojrzała i dopracowana płyta, postapokaliptyczny, nieoczywisty metal w koncepcyjnym, pod tym względem równie nieszablonowym, ujęciu.
HMP: Jesienią 2019 roku, kiedy wydawaliście album „Killsorrow” mówiłeś, że macie już właściwie gotowy następny materiał, ale kto wie, co może się wydarzyć, zanim go nagracie. Wydarzyła się pandemia. Jak związane z nią lockdowny i przestoje wpłynęły na waszą trzecią płytę? Dużo zmian wprowadziłeś do tego materiału przez te wszystkie lata, pojawiły się najnowsze kompozycje, które wyparły niektóre starsze?
Michał Sokół: Tak, rzeczywiście pandemia wywróciła trochę plany, które mieliśmy. Pojawiły się też zmiany personalne w składzie, które wpłynęły na ostateczne wybory utworów na płytę. Jest dużo rzeczy, które napisałem i które wciąż czekają na swoją kolej, ale tutaj postanowiliśmy, że prawie wszystko to będą nowe kompozycje. Ogólny nastrój wpłynął też na to, że materiał jest wolniejszy i bardziej liryczny. Chcieliśmy mieć taką płytę.
Z albumem trzeba było poczekać, ale w żadnym razie nie milczeliście, publikując w roku 2021 trzyutworowy materiał „Atom Heart”. Był to sposób na zagospodarowanie części nadwyżkowych utworów i zarazem przypomnienie, że Killsorrow istnieje?
Nie patrzymy na to w tak utylitarny sposób (śmiech). Przypuszczam, że wciąż mam w szufladzie około 30 nadwyżkowych utworów, które być może nigdy nie dostaną swojego czasu. „Atom Heart” to był moment, kiedy borykaliśmy się z brakiem drugiej gitary – istotnego elementu w Killsorrow. Ja wszystko aranżuję na dwie gitary i ten singiel był naszą próbą zostania przy tylko jednej. Wyszło dosyć ostro i riffowo. Jesteśmy zadowoleni z tego materiału, gramy go wciąż na żywo, ale osobiście lubię więcej harmonii i warstw w muzyce. Myślę też, że dwie gitary to nasz znak rozpoznawczy.
Okładka to z kolei nawiązanie do „Atom Heart Mother” Pink Floyd, ale uważny obserwator szybko dostrzeże, że krowa z waszej ilustracji ma dwie głowy – z atomem nie ma żartów, a to, co ponad 50 lat temu wydawało się nie tylko symbolem atomowej apokalipsy, ale też postępu i nowoczesności, w sensie tytułowego serca i jego rozrusznika, dziś uosabia już tylko zagładę?
Ta okładka to easter egg w easter eggu. Bardzo lubię takie ukryte dno, czy to w filmach, muzyce, książkach czy grach. Przedstawia brahmina, dwugłową zmutowaną krowę z serii „Fallout”. Jest to też, tak jak wspomniałeś, ukłon dla dokonań Pink Floyd, zespołu który towarzyszy mi od zawsze. Z tytułu usunęliśmy tylko człon „mother” i wszystko jakoś tak fajnie się skleiło. A ponieważ przy singlach można sobie pozwolić na trochę więcej, to tak zostało.
Atomowość to element naszego image, ale jest to komiksowa i przejaskrawiona atomowość. Widmo tego, co realnie wisi nad naszym światem przyprawia mnie wyłącznie o gęsią skórkę. Nie twierdzę, że energia atomowa to zło, twierdzę, że nie dorośliśmy do tego, aby jej właściwie używać.
W latach 60. i 70. nikt nie zawracał sobie głowy tym, że trzeci album w dyskografii może lub powinien być przełomowy - Beatlesi, Stonsi, Zeppelini, Purple i cała reszta parli do przodu jak szaleni, dopiero w latach 80. pojawiły się takie teorie. Osobiście nigdy nie przywiązywałem do nich szczególnej wagi, ale jednak wygląda na to, że w przypadku „Wasteland Chronicles” może być coś na rzeczy. Też tak czujecie, ten materiał uosabia to, o co właśnie wam chodziło?
Od początku naszej kariery jesteśmy posądzani o eklektyzm. Wychowałem się na wielu nurtach muzycznych, od metalu poprzez art rock, aż na popie skończywszy. Kiedy piszę muzykę do Killsorrow, to chcę mieć na płycie różne utwory – szybki wolny, spokojny, agresywny. Okazuje się, potem, że czytam recenzję w stylu – zespół nie znalazł jeszcze swojej drogi, szuka między gatunkami. Spróbujcie powiedzieć coś takiego o Faith No More (śmiech).
Widzę problem w odbiorze muzyki, która próbuje być oryginalna. Brakuje na nas miejsca w muzyce metalowej, bo bywa za lekko, ale brakuje też miejsca w rockowej, bo za ciężko, jest też trochę za skomplikowanie, ale za prosto żeby być progresywnymi, itp. Okazuje się, że znalezienie własnego ja nie jest zbyt popularne w naszym kraju. „Wasteland Chronicles” uosabia to o co nam chodziło, tak samo jak poprzednie albumy, od dawna już nie szukamy muzycznie swojego miejsca.
Postapokaliptyczny metal zdaje się pasować do naszych czasów jeszcze lepiej niż przed kilku laty, można więc powiedzieć, że dokonaliście właściwego wyboru, nawet jeśli trudno oczekiwać, że publiczność, powiedzmy festynowo-rozrywkowa, stanie się waszymi fanami?
Kontynuując trochę poprzednią myśl – ja nie chcę nazywać naszej muzyki metalem, to pewnego rodzaju uproszczenie. Killsorrow to muzyka gitarowa i muzyka energetyczna. Postapokaliptyczna w swojej ideii. Metal kojarzy mi się obecnie ze starymi dziadami w jeansowych kurtkach. Wielu ludzi z festynowo-rozrywkowej publiczności znajduje w Killsorrow coś dla siebie. Chciałbym, żebyśmy byli odbierani jako zespół grający fajną muzykę w której każdy z otwartą głową może szukać czegoś dla siebie.
Odbieram „Wasteland Chronicles” jako zwartą całość, wygląda więc na to, że jest to album koncepcyjny w pełnym tego słowa znaczeniu, czy jednak nie do końca, mimo jednego tematu?
My jesteśmy zespołem koncepcyjnym (śmiech). Tak mocno trzymamy się tego co stworzyliśmy, pod względem strojów, show, tekstów, grafik i wszystkiego dookoła, że tworzymy swoją bajkę. Zapraszamy ludzi do niej tak, jak można zaprosić do obejrzenia dobrego filmu. Gramy muzykę o końcu świata, czasem z przestrogą, czasem z trwogą, a innym razem z przymrużeniem oka. Na przykład „Parasite Symphony”, to bardzo dobry tekst napisany przez Piotrka, o tym, że to my, ludzie jesteśmy pasożytami naszej planety.
Z powodzeniem unikacie pułapki zapełniania po brzegi kompaktowego nośnika, proponując na najnowszej płycie niewiele ponad 40 minut muzyki. To trudniejsze zadanie, niż nagranie kolosa trwającego 65-75 minut, bo trzeba selekcjonować pomysły, unikać dłużyzn czy wypełniaczy, po prostu wybrać to, co najlepsze?
Specjalnie się na tym nie zastanawialiśmy ile minut materiału nagrać. Wyszło nam 10 utworów plus krótkie formy. Oczywiście materiału było więcej i z tego co pamiętam cztery utwory wyleciały, bo uznaliśmy, że nie będą pasowały do całości. Druga sprawa jest taka, że mało kto chce obecnie słuchać 15-minutowych, rozbudowanych utworów. Najdłuższy, który zarejestrowaliśmy to „Eternal Sunset” z poprzedniej płyty. Ponoć jeden z lepszych naszych, ale nie grany właśnie z racji długości. Tak długie numery w formie naszych energetycznych koncertów chyba by się nie sprawdziły.
Mroczna, zróżnicowana muzyka, równie przerażająca opowieść o zniszczonej i opuszczonej przez ludzi ziemi, szata graficzna płyty, a nawet wasz image - to wszystko stanowi spójną całość. Zadbaliście o każdy szczegół, niczego nie pozostawiając przypadkowi?
Tak, nic nie jest tutaj dziełem przypadku. I miło słyszeć, że ktoś to zauważa i docenia. Wszystko to krążyło w naszej wyobraźni już przy okazji poprzedniej płyty, ale dopiero teraz zdecydowaliśmy się na tak potężny wkład finansowy, aby zrealizować tę płytę dokładnie tak, jak chcemy.
Tę postapokaliptyczną rzeczywistość ilustrują też aż trzy teledyski. Od razu wiedzieliście, że „Home Sweet Home”, „Parasite Symphony” i „Straight To Hell” to idealny materiał na taką wizyjno-soniczną trylogię?
Nie wiedzieliśmy. Kiedy dostaliśmy miksy od Fredrika byliśmy kompletnie nieobiektywni. Na raz słuchaliśmy, czy to jest to czego chcemy, czy wszystko aranżacyjnie jest tak jak trzeba i tego, który utwór nadaje się najlepiej na singla. Ten tryptyk wideo pokazuje też nasze podejście do muzyki – chcemy żeby każdy utwór był potraktowany indywidualnie, z należytą uwagą, nie burząc przy tym odczucia spójności z płytą. A najłatwiej eksponować indywidualność utworu warstwą wideo.
Trudno też pominąć milczeniem pracę, jaką wykonali autor okładki i szaty graficznej Zbigniew Józefczyk i koncepcji całości tego albumu Michał „Xaay” Loranc - dostali od was wolną rękę, znając materiał i tematykę tekstów, czy pracowaliście wspólnie?
Ogólna koncepcja była zarysowana przez nas. Tutaj ukłon do serii Mad Max i tamtejszej komiksowej stylistyki. Chłopaki wykonali swoją robotę świetnie i dokładnie o taki efekt nam chodziło. Konsultowaliśmy się co ma gdzie się znaleźć, w jakiej formie, ale reszta to już wyobraźnia każdego z nich.
Okładka jest utrzymana w pogodnej, komiksowej i kojarzącej się z filmowym plakatem stylistyce, ale zarazem też bardzo przewrotna, bo ta szczęśliwa, typowa rodzina dwa plus trzy zmierza beztrosko w stronę atomowego grzyba – ma to symbolizować podejście ludzkości jako takiej do tych wszystkich fundamentalnych kwestii, których ustawiczne zaniedbywanie i lekceważenie może przynieść nam zagładę?
I tak i nie. Tak jak wspominałem lawirujemy między symboliką, powagą a ironią. Rodzina idąca na spotkanie wybuchu nuklearnego ma wiele znaczeń i chciałbym aby każdy odnalazł swoje przesłuchując płytę. Może to być np. wspaniała przygoda dla całej rodziny, bo muzyka którą odpalisz zmiecie ciebie i Twoje dziatki z powierzchni ziemi. (śmiech)
Ten atomowy grzyb pojawiał się już na waszych wcześniejszych wydawnictwach – taka mocna identyfikacja graficzna to ważna rzecz?
Dla mnie tak. Chcemy dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców. Chcemy zapadać w pamięć i być łatwo rozpoznawalni.
Mamy też swoisty żarcik, bo chociaż wydaliście „Wasteland Chronicles” samodzielnie, to pod trayem widnieje nazwa Oppenheimer Records, czyli niejako oddajecie hołd Robertowi Oppenheimerowi, fizykowi i ojcu bomby atomowej, bo bez niego nie byłoby ani tej płyty, ani waszego postapokaliptycznego metalu?
Chcieliśmy żeby grafika przywodziła na myśl okładkę starego zniszczonego komiksu. Znajdują się na nich takie różne istotne znaczki jak numer wydania, kod kreskowy, seria wydawnicza i wydawca. No to pozostaliśmy w klimacie. Gdyby nie było bomby atomowej, to może byłoby to „Nobel Records”, a w tle jakiś wybuch z dynamitu. (śmiech)
Prosto do piekła - trudno nazwać was optymistami co do dalszych losów ludzkości, ale trasę, obejmującą na razie koncerty klubowe i festiwalowe od marca do września, jednak zaplanowaliście - uważacie, że są szanse na to, że ludzkość ma zapewnioną jeszcze chwilę na Ziemi, więc warto trochę pograć na żywo?
Obecna sytuacja polityczna na świecie nie pomaga chyba nikomu smacznie spać. Jestem zawiedziony, że nie dorośliśmy jako ludzkość do pokoju. Wciąż robimy tak wiele rzeczy źle. Świat mógłby być dużo lepszym miejscem, gdyby nie żądza władzy i pieniędzy. Póki nie zrozumiemy, że szczęścia należy szukać w sobie, to raczej nic się nie zmieni. Nigdy nie chciałbym, aby nasza wizja świata stała się rzeczywistością, życzę sobie aby stała się wyłącznie przestrogą
Staramy się za to, aby wyższe wartości takie jak muzyka i dobra zabawa miały częste miejsce w otaczającej nas rzeczywistości, dlatego jedziemy pograć parę koncertów.
Ciągle dotykają was zmiany składu, od wydania drugiego albumu zmienili się drugi gitarzysta i basista, zastąpieni przez Krystiana Mandę i Pawła Karbiniewicza. Jest też jednak pewnik, bo we trzech, z wokalistą Piotrem i perkusistą Kamilem, jesteście trzonem zespołu, dzięki któremu Killsorrow wciąż trwa?
Każdy kto gra w zespole wie, że to taki skomplikowany związek kilku osobowości. Statystycznie 32% małżeństw się rozpada, pomyśl jak to może wyglądać kiedy zaangażowanych jest aż pięć osób (śmiech). Tworzymy jako zespół pewną chemię, wpływa to też na napięcia personalne, oprócz tego równorzędnie prowadzimy swoje prywatne życia, które stawiają nas w różnych miejscach. Czasem ktoś odchodzi, bo się wypalił, czasem następuje konflikt charakterów. Osobiście nie znam zespołu który nie zmienił składu przez cały okres swojej działalności.
Mimo tych, delikatnie mówiąc, nie najlepszych rokowań dla naszego gatunku, są szanse na czwarty album Killsorrow?
Tak, bo kochamy to co robimy. Powiem więcej, planujemy szybką i dynamiczną płytę!
Wojciech Chamryk