Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Wacken Open Air - 2-5.08.2023

Wacken Open Air - 2-5 sierpnia 2023

Wyjazd na tę edycję Wacken to było szaleństwo! W północnych Niemczech padało od dobrych kilku dni. Na Wacken od deszczu zawsze robi się błoto, a tysiące drepczących przez nie nóg nie pomagają mu ani zaschnąć, ani utrzymać w jakimkolwiek stabilnym stanie. W Niemczech padało, a festiwal zbliżał się wielkimi krokami. Tuż przed samym wydarzeniem organizatorzy wypuścili komunikat, że warunki pogodowe tworzą korki, samochody grzęzną, coś z tym trzeba zrobić: jak je rozładujemy, to damy sygnał do wjazdu, póki co, nie ruszajcie do Wacken, bo utkniecie. Korki były, a deszcz nie przestawiał padać. Niektórzy utknęli i nocowali w okolicznych gospodarstwach (podobno były świetne imprezy). Ekipa Heavy Metal Pages grzecznie dostosowała się do komunikatu, tym bardziej, że i tak planowaliśmy przyjechać dopiero na środowy koncert Doro (tak, w tym roku festiwal miał być 4-dniowy). Niestety korków nie udało się rozładować. Zdecydowano się na radykalny krok. Auta grzęzną, nie da się ani dojechać, ani wjechać na pola namiotowe: nie przyjeżdżajcie wozami w ogóle. Weźcie pociąg, autobus, taxi, przyjdźcie pieszo. W tym czasie już się pakowaliśmy i z samego rana mieliśmy wyruszać. Komunikat dla prasy na szczęście był sprzyjający: możecie wjechać autem, ale licho wie, na jakim polu namiotowym wylądujecie. Pola są zalane, wjazdy zabłocone, niczego konkretnego nie możemy Wam obiecać. Obiecująca dla nas na szczęście była relacja zaprzyjaźnionej ekipy z Metalside. Chłopaki przyjechały wcześniej i wysłały nam absurdalnie pozytywną fotkę „rozbici na zielonym polu, pijemy browara, przyjeżdżajcie!”. Gdyby nie oni, nasz wyjazd stanąłby chyba pod jeszcze większym znakiem zapytania. W nocy Wacken ogłasza, że nie wpuszczają już w ogóle. Autobusy są przeładowane, nie ma jak dojechać do Wacken. Nie przyszedł jednak żaden komunikat prasowy. Hej przygodo, jedziemy!

Pojechaliśmy. Pod samym Wacken nie było w ogóle korków. Kto miał przyjechać – wjechał. Kto przeczytał komunikat, wrócił. Albo i nie, bo mam podejrzenie, że nikogo fizycznie nie zawracano spod Wacken. Liczono na subordynację uczestników, że po prostu nie przyjadą. W mediach tymczasem wrzało o katastrofie na wielkim metalowym festiwalu w Europie. Wiadomości czytali nawet ci, którzy pierwszy raz w życiu o jakimś Wacken Open Air słyszeli. Naszą podróż wypełniała mieszanina radości z wyjazdu na festiwal z niepewnością i z poczuciem lekkiego szaleństwa. Gdzie znajdziemy nocleg, jak nas nie wpuszczą? W Hamburgu już chyba wszystko zajęte! Niestety Wacken jest na odludziu, w małej wsi wśród pastwisk bydła. Jakaż była nasza radość jak „jak gdyby nigdy nic”podążając za strzałkami wjechaliśmy w dobrze znaną aleję prowadzącą do check inu. Tam bez najmniejszego problemu zostaliśmy zaopaskowani i pokierowani na pole namiotowe. Rzeczywiście pole prasowe było nieprzejezdne, ale skierowali nas niemal vis a vis tego pola – na miejsce w normalnym trybie przeznaczone na postój dzienny, bez noclegu. I tak zaczęła się nasza przygoda z Wacken. Kalosze były grane cały czas, ale płaszcz przeciwdeszczowy wyjęłam tylko dwukrotnie na 20 minut łącznie. Pogoda była nawet ładniejsza, niż na niejednym poprzednim Wacken. Pola jednak były zalane. Ci, którzy nie dotarli i widzieli relację w internecie, pewnie pomstowali na piękną pogodę. Pola namiotowe były jednak naprawdę zalane. Organizatorzy nie mieliby gdzie pomieścić tych tysięcy uczestników festiwalu.

W.O.A. zareagował na sytuację błyskawicznie też z innej strony. Ci, którzy byli na festiwalu, mogli poczuć jedność wspólnego doświadczenia. W sprzedaży dostępne były koszulki z napisem „WOA 2023 Trafficjam. I was there!” oraz „WOA 2023 Mudfighters”. Osoby, które nie wjechały na edycję AD 2023 nie tylko dostały – co zrozumiałe – zwrot kosztów biletów ale i prawo pierwokupu biletów na kolejną edycję. Nie wiem czy starczyło na otarcie chociaż kilku łez tym, którzy zapłacili krocie za samolot z Brazylii lub dojazd kamperem z Finlandii.

Dla nas tegoroczna edycja Wacken też przyniosła kilka nowości. Co prawda wprowadzono je już poprzednio, ale my dopiero teraz z racji przerwy mieliśmy okazję ich doświadczyć. Z teren festiwalu wycofano całą gotówkę. Może gdyby w Niemczech karty płatnicze były bardziej popularne, dałoby się to rozegrać po prostu przy ich użyciu. Sęk w tym, że wbrew pozorom nie jest to tak powszechna technologia, jak u nas, dlatego wprowadzono mini karty przymocowane do festiwalowych opasek, na które można było przelać pieniądze (kartą lub gotówką). Generalnie łatwe rozwiązanie, acz miałam jedną przygodę z zassaną przez maszynę gotówką. Wielki Brat jednak patrzy skrupulatnie i kasę odzyskałam, bo moje zeznania (nazwisko, godzina, kwota) zgadzały się z tym, co wyskoczyło pani z obsługi w jej systemie. Zresztą obsługa w tym roku była bardzo uczynna i sympatyczna. Druga wielka – dla nas – zmiana to nowy rozkład mniejszych scen. Alleluja, przecież przyjechaliśmy tu na koncerty!

Wielkie dwie główne sceny stały, tak gdzie stały. Opoka Wacken. Mała scena, dawniej Party Stage, od lat już Louder Stage została przesunięta w lepsze akustycznie miejsce. Byłam na niej tylko raz. Jedna z najmniejszych scen, „Wasteland Stage” straciła nieco na uroku, bo nie była już tą maleńką scenką wciśniętą między pojemnikami na toksyczne odpady, a barem dla Mad Maxa. Stała się regularną sceną w posntuklearnym miasteczku. Jak się zaraz okaże – i tak skradła moje serce. Najlepszym rozwiązaniem było pozbycie się wielkiego namiotu. Dwie namiotowe sceny – W.E.T. i  Headbanger stały się pomniejszonymi głównymi scenami. Dzięki temu nie było problemu z brakiem miejsca w namiocie, dostęp do scen był łatwiejszy i dużo chętniej szłam oglądać „coś przy okazji”, bo sceny po prostu można było minąć, chodząc po terenie festiwalu.

               

Środa 2 sierpnia

Zalogowaliśmy się na polu i ruszyliśmy na podbój Holy Land. Pierwsza refleksja: Wacken jak sprzed wielu lat – nie ma monstrualnych tłumów ludzi. Jest za to błoto. Festiwal ledwie się zaczął, a błoto wygląda jak z dawnych błotnistych lat z ostatniego dnia imprezy. Do ostatnich godzin losy festiwalu się ważyły. Czy wszystkim zespołom uda się wjechać? Czy nie będzie zmian w składzie i czasówce? Organizatorzy zapowiadali, że postarają się dać nam najlepszy festiwal, jaki tylko uda im się ogarnąć. Czyli jednak coś wisiało w powietrzu. Mój pierwszy koncert to Battle Beast. Im bliżej sceny, tym, więcej ludzi (co by było, gdyby byli tutaj jednak wszyscy?) Już dawno przestałam interesować się tym zespołem, wszak erę „Accept meets 80s disco” ma już za sobą. Mimo tego, że ten pierwszy element uleciał i zespół coraz bardziej oddala się od heavy metalu, lubię czasem na nich popatrzeć, jak na ciekawe show przywołujące lata 80. To wychodzi im naprawdę spektakularnie. A sama Nora, która zmiata scenę głosem jak dzwon, kapitalnie podkreśliła klimat czarno-żółtym kostiumem rodem z jakiegoś show z końca lat 80. Niestety Battle Beast nie gra już starych kawałków, które przyciągnęły mnie do tego zespołu. Koncert opierał się głównie na dwóch ostatnich płytach.

Koncert Doro był naszą motywacją do przyjazdu na Wacken już pierwszego dnia, czyli w środę. Nie tylko dlatego, że to Doro, ale także dlatego, że miał być to koncert na 40-lecie działalności wokalistki. Wbrew hasłu przewodniemu nie spodziewałam się jakiejś szczególnej rewolucji w setliście (tak to bywa na rocznicowych koncertach Doro), za to spodziewałam się wielu niespodzianek w postaci ciekawych gości, zwłaszcza, że na fanpage'ach muzyków pojawiały się tu i ówdzie interesujące zapowiedzi. Rzeczywiście, setlista opierała się na stałym repertuarze koncertowym Doro, ale z naciskiem na dynamiczne kawałki. Nie było oszczędzania się - już od samego początku koncert rozpędził się z „górki na pazurki”. Ze sceny wystrzeliły energiczne kawałki Warlock takie jak „I rule the Ruins”,  „Earthshaker Rock”, a po przerywniku w postaci kawałka z nowej płyty (niemniej witalnego „Time for Justice”) „Burning the Witches”. Kawałki Warlock pojawiały się jeszcze później, przetykane nowszymi numerami z ostatnich płyt oraz garścią coverów. Doro nie zaśpiewała nic własnego z „środkowej” części kariery (między płytami Warlock i najnowszymi krążkami). W sumie idea dobra do zobrazowania 40-lecia działalności. Najlepsze jednak do uczczenia takiej solidnej działalności okazało się wystąpienie gości, którzy mniej lub bardziej związani byli i są z wokalistką. Już w pierwszej części koncertu na „Rock Till Death” wyskoczył Hansi Kürsch i darł się, aż miło. Słychać było, że nie jest akurat w trasie i może sobie na taki jednorazowy wybryk pozwolić. Na scenie pojawił się też Chris Caffery, z którym Doro nie raz koncertowała. Zaczął od absolutnie magicznego, płynącego solo w „Für Immer” i został na scenie przez kilka kawałków. „Für Immer” był obok „Love me Forever” jedyną balladą podczas tego energicznego koncertu. „Love me Forever” nie był dziełem przypadku, a chęcią oddania hołdu Lemmy'emu, z którym Doro była bardzo blisko związana – kawałek zagrali muzycy Motörhead – Mikkey Dee i Phil Campbell. Ci zagrali później także „Ace of Spades”, w którym za „sitkiem” stanął perkusista Doro, Johnyy Dee. Działo się! Na scenie pojawili się też Joey Belladonna, który zaśpiewał z Doro cover Trust „Antisocial” (znany z koncertów Anthrax) i „Raise Your Fist in the Air”, Udo, który wtórował wokalistce w „Breaking the Law” (to w ogóle był jakiś odlot, cover Judas Priest grany przez Uliego Jona Rotha i zaśpiewany w duecie z Doro), Michael Rhein z In Extremo oraz jakiś nieumiejący śpiewać gościu z Broilers. W szeregi zespołu Doro trafił za sprawą przyjaźniogennych wspólnych korzeni i wspólnych salek prób w Düsseldorfie. Działo się wiele, choć wyglądało to trochę tak, jakby Doro nie brała udziału we wspólnych próbach wraz z gośćmi. Sama nie do końca ogarniała kto i kiedy ma wyjść. W swojej radosnej ekspresji dała temu wyraz wołając do niewyłączonego mikrofonu: Mikkey, myślałam, że wyjdziesz na „Ace of Spades”! Przynajmniej nie można zarzucić, że koncert był sztywny, niespontaniczny i teatralnie wystudiowany. Na koniec na niebie pojawiło się oszałamiające zjawisko, które zagościło później na dobre w wackeńskich wieczorach. Rój podświetlonych dronów formował się nad sceną w znaki i logotypy kapel. Debiut spektaklu przypadł właśnie na koncert Doro i co ciekawe, choć koncert promowal 40-letnią działalność wokalistki, nad sceną aż dwukrotnie pojawiły się znaki oddające hołd Motörhead i Lemmy'emu.

                  

Czwartek 3 sierpnia

Mój Wacken rozpoczął się pod znakiem kobiet. W środę wieczorem Battle Beast i Doro, a czwartek zaczynam koncertem żeńskiej formacji Vixen. Cieszyłam się, że zobaczę na żywo ten zespół, choć 20 lat wcześniej na pewno przeżyłabym go o wiele mocniej. Skład, który zagrał na Wacken nie był oryginalny, co miało swoje wady... i zalety. Wadą jest fakt, że z oryginalnego zespołu została tylko perkusistka, Roxy Petrucci. Zaletą, że na wokalu jest obecnie Lorraine Lewis, którą też zawsze chciałam zobaczyć. Dwie pieczenie na jednym ogniu! Vixen mają Lorraine i nie zawahały się jej użyć, bo zaraz po tym, jak ze sceny popłynął „Rev it Up”, babeczki zagrały „hicior” Femme Fatale, „Waiting for a Big One”, a Lorraine puszczając oko do publiczności uderzyła ręką o pośladek, nawiązując do klasycznego teledysku z 1988 roku. Rety, ależ ja się fajnie bawiłam na tym koncercie! Było wczesne popołudnie, ludzi nie za wiele, niby średni nastrój na koncertowe szaleństwo. Nie słuchałam Vixen od dawna, a tu jak gdyby nigdy nic okazało się, że znałam wszystkie kawałki. Kobiety wyglądały na scenie świetnie, najwięcej uwagi starałam się skupić na Roxy, ale całe show skradła jak dla mnie Lorraine, która okazała się świetną frontmanką. Pod koniec koncertu rzuciła się nawet w tłum do crowdsurfingu! Choć Vixen miały – jak większość zespołów z lat 80. – w latach 90. potrzebę odwrotu od estetyki hard rocka lat 80. oraz stylistyki hard rockowego wizerunku tamtych lat, obecnie wróciły pełną gębą - pewnie za sprawą powrotu mody na tę dekadę. Nie zagrały nic z płyty „Tangerine” z 1998 roku, a ich sceniczny wizerunek obracał się wokół klasycznego hardrockowego image, który w latach 90. uchodziłby za przestarzały, a dziś wyznaczył po prostu kanon takiej estetyki. Nie sądziłam, że kiedykolwiek je zobaczę. Mogę pomachać teraz do Strati sprzed dwóch dekad i powiedzieć jej, że takie małe marzenia też się spełniają

Strefa prasowa to naprawdę błogosławieństwo! Można usiąść, odpocząć, nabrać mocy. A wszystko dwa kroki od głównych scen. W tym roku kładka prowadzącą na teren koncertów prowadziła – jak za dawnych lat – wprost pod sceny, nie trzeba było przechodzić przed dodatkową kontrolę i brnąć przez błoto. Strefa wciąż się rozrasta i mam wrażenie, że coraz bardziej dąży do „ekskluzywnego” wizerunku. Wydzielona jest też dodatkowa strefa VIP, dla osób, które wykupiły dodatkowy pakiet. Ale i dla nas, zwykłych pismaków były niespodzianki. Był nim kameralny koncercik... Rage. Niemcy w ostatniej chwili dołączyli do programu festiwalu, mieli zagrać w klubie na terenie wsi Wacken. Myślałam, że nie będzie szans ich obejrzeć w obliczu bogatego składu i logistyki przemieszczania się między koncertami. A tu bam, mini koncert dla grupki osób w namiocie prasowym. A na nim same „klassikery” Rage. Dla mnie, która nigdy nie pcha się pod barierki i nigdy nie widzi kapel z bliska – była to naprawdę sympatyczna niespodzianka.

Riot City był jednym z moich magnesów do tegorocznej edycji Wacken. Uwielbiam absolutnie obie płyty, a koncert we Wrocławiu był dla mnie dowodem, że ten zespół niesie kaganek heavy metalu. Muzycy wcześniej wypuścili grafikę z okazji W.O.A. na której widnieje ich mechaniczny orzeł, który szponami rozwala krowią czaszkę stojącą między dwoma scenami. Grafika dumnie wołała „gramy na Wacken!”. Drobnym maczkiem nie było napisane, że na jednej z najmniejszych scen. Za to sceny, która doskonale pasowała do awanturniczej prezencji Kanadyjczyków, na Wasteland Stage. Ten zespół to czysty heavy metal, rozpędzone riffy, rozkręcające się solówki, szalone wokale. A największy ich atut to fakt, ze to całe heavymetalowe szaleństwo doskonale przekłada się na koncerty. Ich występy to to, co dzieje się na płycie, tylko razy dwa. Albo trzy. Muzycy grali całymi sobą, wokalista, Jordan Jacobs, biegał po scenie śpiewając, machając banią, poił kolegów browarem, a wymachując ręką nawoływał do szaleństwa pod sceną. Mimo tego obłędu, muzycznie wszystko się zgadzało, kawałki Riot City były tak samo kapitalne, jak na płytach. Biję pokłony przed tym zespołem i oczywiście chce jeszcze! Płyt! Koncertów! Cieszę się, że miałam okazję znów przeżyć to „stare Wacken”, na który zapraszani byli heavymetalowi młodzi, uzdolnieni debiutanci lub posiadacze dwóch płyt. Dziś ten patent mają inne festiwale i raduję się, że ta koncepcja znów wróciła w progi W.O.A.

Ponieważ scena W.E.T. i Headbangers jest teraz niejako „po drodze” między peryferiami terenu festiwalowego, a głównymi scenami, wiele kapel można zobaczyć, przechodząc. I nie chodzi tu w ogóle o jakieś umniejszanie tym zespołom. Gdyby nie tak usytuowane sceny, prawdopodobnie w ogóle odpuściłabym te kapele. Tak ustawione sceny działają zdecydowanie na korzyść, dzięki nim zobaczyłam kawałek m.in. Immolation. To niesamowity zespół. Grają ogromne ilości koncertów na całym świecie, a moją sympatię budzą tym, że potrafią przy tym zwiedzać miejsca, w których występują i sami poznają mniejsze zespoły (to rzadkość u muzyków „dużych” formacji). Na Wacken widziałam tylko dwa kawałki, ale i one potwierdziły, że ten zespół po prostu się nie wypala. Każdy ich występ to precyzja. Riffy chodzą jak w szwajcarskim zegarku, a wygrywający je Robert Vigna ze swoimi niesztampowymi ruchami wygląda jak maszynista jakiejś kosmicznej maszyny. Ross Dolan niczym pan Jeckyll i Hyde zmienia się z ryczącego demona, w sympatycznego gościa z Nowego Jorku, który zapowiada kolejne kawałki. Widziałam ich wiele razy i wiem, że jeszcze nie raz będzie okazja, poszłam więc na dalszy podbój festiwalu.

Poszłam do stoiska merchu po koszulkę Riot City i złapał mnie deszcz. Ten deszcz, który synoptycy tak namolnie wieszczyli od kilku dni i który miał przewrócić całe Wacken Open Air do góry nogami. Założyłam pelerynę, ustawiłam się w kolejce do merchu, obróciłam w kierunku scen i obejrzałam fragment koncertu Hammerfall. Koncert był identyczny jak ten, który widziałam w Katowicach przed Helloween. I identyczny, jaki widziałam we Wrocławiu przed pandemią. Kawałki te same, taka sama konferansjerka, u Cansa ta sama katana w czerwone gwiazdki. Zdarza się tak na jednej trasie. W międzyczasie trasa się zmieniła, a Hammerfall znów robi dokładnie to samo. Dodatkowo mam subiektywne wrażenie, że ten zespół już nie jest na serio. Obserwując ich od lat nabieram coraz mocniejszego wrażenia, że to trupa teatralna zabawiająca fanów metalu, jak dzieci na balu karnawałowym (ja oczywiście bardzo lubiłam bale karnawałowe jako dziecko). W międzyczasie doszłam do końca kolejki, kupiłam koszulkę z orłem atakującym płonącą „krowę” i poszłam odpocząć na pole namiotowe. Przed nami intensywny wieczór!

Kreator niemal nigdy nie zawodzi (niemal, ponieważ raz mu się zdarzyło na Wacken za sprawą cichego nagłośnienia). Nie ukrywam, że obecnie koncerty Niemców sprawiają mi dużo większą frajdę niż przed laty, od kiedy zespół przekierował swoją stylistykę w bardziej heavy niż thrashmetalowym kierunku. Ten koncert mógł zaspokoić fanów Kreatora wszelkiej maści, bo setlista była bardzo przekrojowa i demokratyczna. Oczywiście z naciskiem na ostatnią płytę, z której grupa zagrała trzy kawałki. Świetny na koncert „Strongest of the Strong”, zupełnie niepotrzebny – ale zagrany pewnie ze względu na opcję wystąpienia z wokalistką w roli gościa - „Midnight Sun” oraz tytułowy, mocny i mega chwytliwy „Hate Uber Alles”. To trzeba przyznać Niemcom – tytułowe kawałki wybierają bardzo świadomie. Z łatwością płyta po płycie inkorporują je do stałego setu i zawsze są entuzjastycznie przyjmowane przez publikę. Generalnie było widowisko, był ogień dosłownie i w przenośni. Wszystko super, tylko... co to za koncert Kreator bez „Phobii”?

Człowiek się przyzwyczaja do dobrego. Dawniej możliwość zobaczenia Kiske śpiewającego kawałki Helloween budziła szalone emocje. Jakiś strzępek z Unisonic, jakiś duet podczas koncertu „Hansen and Friends”. Teraz idziemy „po prostu na Helloween” czasem zapominając jaki gigantyczny „upgrade” ten zespół przeszedł. Łatwo jest przejść na tym do porządku dziennego, a nawet marudzić, że powtarzają się żarty czy setlista. A tymczasem Helloween gra obecnie świetne koncerty i tak było też tym razem. Dużo działo się na scenie, były typowe dla Helloween dialogi (dość zabawne było spontaniczne, chyba nie do końca ustalone żonglowanie angielskim i niemieckim), były mniej lub bardziej poważne przebieranki. Niemcy nie bali się rozpocząć koncert długim, ale za to manifestującym obecne oblicze zespołu „Skyfall”. Fajną niespodzianką był niesłyszany od lat (przeze mnie na koncercie Helloween chyba nigdy) „Save us”... choć „spoiler” mieliśmy już o 10 rano, kiedy nuty „Save us” niosły się z próby na nasze pole namiotowe.

                       

Piątek 4 sierpnia

Niespodziewanie dostaliśmy wiadomość prasową o porannej konferencji z Doro w namiocie prasowym. Trzeba przyznać, że konferencje nie cieszą się jakimś szaleńczym powodzeniem – o ile nie są z wyjątkowymi gośćmi. Tym razem było odmiennie, Doro przyciągnęła masę wszelkiej maści pismaków, a i pytania do wokalistki sypały się jak z rękawa. Nieczęsto się to zdarza. Dla mnie była to o tyle gratka, że – choć kibicuję Doro od lat i rozmawiałam z nią przez telefon kilka razy – nigdy nie miałam okazji spotkać jej osobiście, czy nawet zobaczyć z bliska. Niestety porozmawiać oko w oko się nie dało, a zrobienie z nią zdjęcia graniczyło z cudem. Doro weszła w towarzystwie „wastelanderów” przez korytarz między ławkami, a że siedziałam prawie na skraju ławki przy korytarzu, to było najbliższe spotkanie, jakie udało mi się wykroić. Wokalista wyglądała naprawdę pięknie, dużo efektowniej, niż na koncercie dnia poprzedniego, gdzie światła nie działały na jej korzyść. Zanim padły pytania, Doro prezentowała kawałki z nowej płyty „Conqueress – Forever Strong and Proud”. Ponieważ była atmosfera ekscytacji, kawałki były puszczane dość głośno, obok Doro stali srogo wyglądający wojownicy post-apokaliptycznego świata, a my sami byliśmy w festiwalowej atmosferze – bawiliśmy się świetnie i płytę odebraliśmy bardzo pozytywnie. Atmosferę podkręcał fakt, że Doro chętnie dośpiewywała w niektórych kawałkach, a kiedy z głośników popłynął cover Judas Priest zaśpiewany z Halfordem - „Living after Midnight”, cały namiot śpiewał razem. To było jedno z fajniejszych przeżyć tego Wacken. Doro chętnie odpowiadała na pytania, od merytorycznych typu „Kto pisze Ci kawałki” (i tu padło nazwisko choćby Andreasa Bruhna), po czysto inspiracyjne. Dziewczyny z Ameryki Południowej pytały o radę, jak przebić się w świecie metalu będąc kobietą. Jedna z nich miała koszulkę Warlock, więc od razu zawiązała się więź powodująca potok słów. Między innymi słowa o tym, że czasy są inne i trudno jest porównać pionierską rolę Doro z przetartymi szlakami przez wiele wokalistek. Kiedy konferencja się skończyła, Doro została „wyciągnięta” przez obsługę za kulisy, choć na jej twarzy malowała się wielka chęć pozostania z nami. Nie wiem na ile to umówiona gra w serdeczną gwiazdę i złego managera, a na ile odzwierciedlenie relacji, jakie panują wokół zespołu Doro. Dzięki cierpliwości i wytrwałości kolegom z Metalside udało się złapać Doro chwilę później na szybkie selfie. Szkoda się było rozstawać z Doro, ale cóż... za jakiś czas czekał na nas koncert Megadeth. Nie traciliśmy więc wiatru w żaglach.

Zarówno Kreator, jak i Megadeth widziałam chwilę przed Wacken w Katowicach na Triple Thrash Triumph. O ile koncert Kreator różnił się nieznacznie (mała korekta setlisty, dużo efektów specjalnych), o tyle koncert Megadeth na Wacken był gratką nie lada. Węszyliśmy wokół tematu Marty'ego Friedmanna ostrożnie, Ma grać na Wacken dzień później, więc pewnie jest na miejscu i może pojawić się gościnnie. Ale nie, przecież jak miał występować z Mustainem w Japonii, to ogłaszano to z wielką pompą. Tak bez ogłoszenia, to nie ma szans. I bam! W drugiej połowie koncertu, zaraz po gremialnie odśpiewanym „A Tout le Monde” na scenie pojawia się Marty. My rozdziawiamy oczy, a on sobie gra. Potem „Tornado of Souls”. To jakieś czary! Marty jak gdyby nigdy nic sobie gra. Potem zostaje jeszcze na „Symphony of Destruction”, a Dave bez żadnych ceregieli macha ręką w kierunku gitarzysty i go przedstawia. Marty wychodzi, a koncert toczy się dalej. Wacken słynie z wielkich koncertów z gośćmi, ale zazwyczaj zapowiedzi grzmią już od dawna. Tutaj treść przerosła formę, doświadczenie było naprawdę jedyne w swoim rodzaju. Koncert był naprawdę kapitalny, zwłaszcza, że i setlista była przekrojowa. Co ciekawe, mimo tego, że koncert jest częścią trasy „The Sick..., the Dying... and the Dead!” z nowej płyty Megadeth gra tylko jeden kawałek, „We'll be Back”.

Magia Wacken: jednego wieczora Kreator, Megadeth i zaraz potem Iron Maiden. Co z tego, że był to ten sam koncert, co w Krakowie. Co z tego, że Maideni „odgrywają” koncert niczym aktorzy w teatrze. Co z tego, że widziałam ich wiele razy. Koncert był wspaniały! Mam takie samo odczucie, jak po trasie „The Book of Souls” - ten sam koncert oglądany na Wacken odbieram dużo lepiej, niż w hali czy na stadionie. Może to kwestia większej ilości telebimów albo większej przestrzeni, a zatem możliwości znalezienia dobrego punktu do obserwowania sceny na żywo. Lepiej widzę, mogę ogarnąć całościowo scenę, więc odbieram koncert o niebo lepiej. Kiedyś usłyszenie na żywo „Alexander the Great” było jakimś nierealnym marzeniem, w roku 2023 zobaczyłam ten utwór dwa razy. Myśl o usłyszeniu „Caught Somewhere in Time” i „Stranger in a Stranger Land” graniczyła z cudem. Nic dziwnego, że koncert odebrałam jako wielkie przeżycie. „Alexander the Great” na żywo to naprawdę prawdziwy majstersztyk. Sam Dickinson jest w kapitalnej formie wokalnej i fizycznej, co podbija energię koncertu (wtedy jeszcze żaden ptaszek nie ćwierkał tak wyraźnie o nowej solowej płycie). Jedyne klocki, które bym poprzestawiała, to skomponowanie setlisty. Na poprzedniej trasie kawałki z nowej płyty Maideni zagrali na początku, za przeproszeniem – odhaczyli. Można było delektować się „właściwym koncertem”. Wackeński koncert ratował jednak fakt, że rewelacyjna forma Bruce'a przekładała się także na lepsze, mocniejsze i bardziej ekspresyjne zaśpiewanie kawałków z nowej płyty, dzięki czemu były dla mnie lepiej przyswajalne. Pomysł z kończeniem setu optymistycznym „Wasted Years” wydaje się dziś jakimś manifestem czy dewizą Maidenów.  Mam wrażenie, że tym kawałkiem nakręcają samospełniającą się przepowiednię – dla nich każdy moment to właśnie ten właściwy czas. Ogromnie mnie to cieszy i mam nadzieję, że refren „Wasted Years” będzie im jeszcze przyświecał przez wiele lat.

Po największych gwiazdach robi się luźniej. Jest ciemno, a ludzi jest tyle, co na występach wczesnopopołudniowych. Ale koncerty toczą się dalej. I tak po bombie emocji, jaką już zgotował nam piątkowy wieczór, przyszedł czas na szamańską Vardrunę. Zespół, który gra metal bez metalu. Nie ma w nim ani grama metalowego instrumentarium, ale mrok, nastrój, swoista moc i narracja muzyką wydają się być blisko świata metalu, z którego zresztą wywodzą się muzycy. Pod sceną ludzie gadali, łazili, chichotali, zataczali się po zalanym dniu. A na scenie działa się totalna magia. Dekoracją były tylko taśmy z koronek i gra świateł. Tyle wystarczyło, żeby szamański folk inspirowany islandzkimi sagami hipnotyzował słuchaczy. Kiedy na scenie pojawiły się monumentalne lury, wydawało się, że rozstępują się niebiosa. Vardruna była jednym z niewielu zespołów, które na tym Wacken miałam okazję zobaczyć po raz pierwszy (oczywiście z tych, które chciałam obejrzeć, w przeciwnym razie lista byłaby arcydługa). Było to niesamowite wrażenie, bardzo chętnie zobaczę ich na samodzielnym koncercie.

Nie sądziłam, że dotrę na ten koncert. Kto to widział organizować koncert o 11 rano! Dotarłam przez morze błota. Podziwiam tych, którzy na Wacken nie noszą kaloszy. Bez nich każdy krok to walka o nieutonięcie, a w kaloszach można góry przenosić. Stojąc na koncercie obserwowałam gościa, któremu noga utknęła w błocie, wyjął ją z buta, chciał włożyć z powrotem, balansował tak, żeby nie wsadzić skarpety w błoto. Wsadził i mimo to poszedł dzielnie pod barierkę. Mam nadzieję, że Masterplan mu zrekompensował bolesną wyprawę. Zespół obchodził 20-lecie, więc zdecydowanie najwięcej kawałków zagrano z debiutu – i wspaniale, bo to naprawdę piękna płyta. Zaczęło się od zwiewnego „Enlighten me” (zawsze mi się ten kawałek wydawał taki... niosący w powietrzu), a pod koniec ze sceny popłynął świetny „Soulburn”. Poza innymi kawałkami z „Masterplan”, z każdej płyty (nie liczymy „Pumpkings”, nie?) Masterplan zagrał jakiś utwór – jak na świętowanie jubileuszu przystało. Rick Altzi nie jest tak magicznym wokalistą jak Jorn Lande, ale pociągnął koncert bardzo poprawnie i solidnie. W roli gościa na dwóch kawałkach wystąpił też ściągnięty z sąsiedztwa pewien grający kiedyś w Masterplan hamburczyk – Jan-Soren Eckert!

Mała scena, jedna z dwóch, które onegdaj były pod namiotem. Zdecydowanie było się na nie dostać i z nich korzystać, zwłaszcza, że pogoda dopisywała. Marty Friedman przyjechał ze swoją japońską ekipą, do której w przerwach zwracał się właśnie po japońsku. Muzyk od 20 lat mieszka w wyspiarskim kraju, ale płynny japoński w ustach Amerykanina u mnie naprawdę wciąż budzi wielki podziw. Koncert, jak na solową twórczość Friedmana przystało -  był głównie instrumentalny. Kiedy przedstawiał muzyków mikrofon na chwilę przejęła basistka śpiewając słodkim głosem refren „We will rock you”. Jej uroczy wokal zestawiony wraz z dziewczęcą aparycją sprawił, że – nie wiem jakbym się zapierała – przed oczami stanęła mi stereotypowa Japonka rozczytana w mangach.

Prawda taka, że występ Gitarzysty był tylko preludium do wyprawy na sąsiedni występ, jakim miał być Jag Panzer. Już na wstępie można się było poczuć jak w klubie na małym koncercie, bo z każdej strony otaczały mnie osoby odziane w katany z klasycznymi – starymi i zupełnie nowym zespołami. Zupełnie jakby wołały – „doceniam scenę NWoTHM, jesteśmy w tym razem”? Przede mną stał gościu, którego zestaw na katanie sprawiał, że wyglądał, jakby miał zalajkowany nasz profil na Facebooku. Koncert był świetny. Conklin śpiewa mocno, czysto i nie ma grama starości w strunach głosowych. Przeżywa każdy kawałek dodając do wokalu gesty i pozy. Stojący po lewej stronie Mark Briody w drugiej części koncertu zerwał się ze swojego statycznego posterunku i pojawił się z gitarą w fosie. Efekt witalności i klimat potęgowali też fani, którzy cały czas śpiewali i wznosili ręce. Pewnie entuzjazm byłby jeszcze większy, jakby set Jag Panzer był bardziej oldschoolowy (na wzór choćby warszawskiego koncertu z początku roku), w setliscie dominowały jednak głównie kawałki z ostatniej płyty, która była motywem przewodnim koncertu.

Zaraz po Jag Panzer niejako z ciekawości poszłam rzucić okiem na Burning Witches – z wewnętrzną obietnicą, że zostanę na dłużej, jeśli koncert tej żeńskiej ekipy mi się spodoba. Wystarczyły mi dwa kawałki, już pod koniec drugiego, „Wings of Steel” przestępowałam z nogi na nogę. Zespół ma świetną prezencję i moc energii na scenie, ale kawałki są pozbawione pomysłu i brakuje w nich dobrej ręki do kompozycji. Dla samej energii pewnie bym i została, gdyby nie był to Wacken. Festiwal, na którym można wybierać, przebierać i grymasić. Coś nie podeszło? Zaraz znajdziemy coś innego!

A coś innego, coś na co szczególnie czekałam miało zagrać tego samego dnia późnym popołudniem.  Dawniej Wacken był dla mnie taki festiwalem, na którym mogę nadrobić zaległości poznawcze i spełnić marzenia o zobaczeniu tego, czy innego zespołu. Obecnie mamy tak fajne czasy, że koncertów jest wiele, w tym wiele kapel, które właśnie mi wskoczyły do listy „nowych ulubionych” przyjeżdża albo do Polski, albo blisko naszej granicy. Wacken przestał być taką gratką, ale trafiła się perełka. Kilka miesięcy wcześniej wsiąkłam w The Night Eternal. O ile mój pierwszy duży magnes, Riot City znam od dawna i raz widziałam, o tyle The Night Eternal było moim niedawnym odkryciem. Za to takim, które od razu wezbrało we mnie zew koncertu. Ich druga płyta, „Fatale” to świetny heavy metal, z dużym wyczuciem „muzykalności”, klimatem i wysmakowaną dawką przebojowości. Ma jakąś niepokojącą nutę brytyjskiego gotyku, ale ona tylko dodaje mu smaku. Kiedy zachwycona „dwójką” sprawdziłam ich pierwszą płytę, okazało się, że już wiem, dlaczego nie poznałam ich wcześniej. Nawet jeśli „obili mi się o uszy”, to mogłam ich nie zauważyć. Gorzej zrealizowane wokale, mniej heavymetalowe brzmienie, jakaś nuta lat 70., za którą nie przepadam. Na koncercie zaś wszystko się pięknie skomasowało. Niemcy brzmieli świetnie i mimo że nie operowali taką awanturniczą prezencją, jak Riot City, odebrałam ich koncert na podobnym poziomie. Oni też grali całymi sobą, a muzyka rezonowała z publiką. Energia , wiarygodność, moc świeżego, młodego heavy metalu. Wokalista, Ricardo Baum, skradł nasze dusze charyzmą, śpiewał z pasją, kiedy nie śpiewał, wpadał w szał „szamańskich tańców”. Fajnie się też obserwowało perkusistę, który lubi uderzać dwoma pałeczkami naraz, co świetnie daje się wychwycić w muzyce The Night Eternal. Taka „ilustracja muzyki na żywo” tylko podbija walor koncertu. Ja bawiłam się świetnie, zwłaszcza – co zrozumiałe – na kawałkach, które znałam. Ich kawałki znali też inni zgromadzeni pod Wasteland Stage, a takie wspólne śpiewanie numerów mało znanego zespołu zawsze dodaje skrzydeł. Nie straszna była nam gigantyczna kałuża pod sceną. Przynajmniej świetnie było widać scenę, kiedy stało się na jej krawędzi.

Po bombie jaką był The Night Eternal rzuciłam okiem na Evergrey. Chwała wygodnie rozplanowanym scenom na Wacken! Kilkanaście lat temu koncert Szwedów byłby jednym z moich koncertowych celów. Tymczasem zespół tak przebudował swoje brzmienie, kompozycje i wizję zespołu, że nie jest to już „ten” Evergrey. Dla mnie to już inny zespół - Evergrey 2.0. Gdyby jeszcze ekipa Englunda grała na żywo stare kawałki – przynajmniej tak utrzymywałabym więź z Evergrey. Nie grają. Podczas koncertu na Wacken zagrali same kawałki z ostatnich płyt (czego nie widziałam, dopatrzyłam w setliście, którą momentalnie ktoś wrzucił do sieci), jedynie na koniec zagrali świetny, dynamiczny „A Touch of Blessing”. Przyszłam w dobrym momencie!

Po strzale energii z jaką pozostawiła mnie końcówka koncertu Evergrey, z dobrą myślą postanowiłam zobaczyć kawałek występu Voivod. Przyznaję, że w ogóle nie znam tego zespołu, ale że – z opowieści, recenzji czy innej wiedzy przyjmowanej drogą szeroko pojętej osmozy – grają thash/prog, uznałam, że będzie to na tyle ciekawe, że przynajmniej zobaczę. Już po pierwszym kawałku odniosłam wrażenie, że to zespół nie dla mnie. Zamiast przystępniejszej wersji Meshuggah (tak to sobie w swojej naiwności wyobrażałam) zobaczyłam jakiś cięższy zespół o prezencji Raven. Takim niedopasowanym do mojego gustu akcentem zakończyłam przygodę z 32. edycją Wacken Open Air.

Ogromnie się cieszę, że mieliśmy na tyle odwagi i pozytywnej lekkomyślności, że mimo obaw ruszyliśmy w drogę. Tegoroczna edycja obfitowała w wiele świetnych muzycznych przeżyć!

Katarzyna „Strati” Książek

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5061241
DzisiajDzisiaj2596
WczorajWczoraj3533
Ten tydzieńTen tydzień14720
Ten miesiącTen miesiąc64892
WszystkieWszystkie5061241
3.143.0.157