Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

SKY - Sky 3

 

(1981 Music Club; Remaster 2015 Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)

Autor: Włodek Kucharek

 

 

sky-sky3

Tracklist:
CD 1
1.The Grace
2.Chiropodie 1
3.Westwind
4.Sarabande
5.Connecting Rooms
6.Moonroof
7.Sister Rose
8.Hello
9.Dance Of The Big Fairies
10.Meheecco
11.Keep Me Safe And Keep Me Warm, Shelter Me From Darkness
 
DVD
Sky Live At Westminster Abbey, London, 24 luty 1981
1.The Grace
2.Chiropodie 1
3.Sarabande
4.Sahara
5.Recuerdos De La Alhambra
6.Dance Of The Little Fairies
7.Fifo
8.The Swan
9.The Whale
10.Scipio
11.Hello
12.Hotta
13.Keep Me Safe And Keep Me Warm, Shelter Me From Darkness
14.Toccata
 
Skład:
John Williams (gitary)
Steve Gray (fortepian/ syntezator/ klawinet/ klawesyn)
Herbie Flowers (bas/ kontrabas/ tuba)
Tristan Fry (perkusja/ marimba/ wibrafon/ waterphone)
Kevin Peek (gitary)
 
            Album “Sky 3” to kolejny dokument fonograficzny prezentujący twórczość zespołu Sky, którego apogeum popularności przypadło na lata 80-te. Kto nie zdążył poznać muzyki kwintetu Sky, ten powinien wiedzieć, że można toczyć spory i dyskusje do jakiej kategorii muzycznej zaliczyć kompozycje tej grupy, czy jest to rock, czy może zmodyfikowana klasyka, albo muzyka stricte rozrywkowa, bądź „szuflada” z adaptacjami dzieł klasycznych. Odpowiedź na te wątpliwości może mieć charakter kompromisu, gdy stwierdzimy, że tak naprawdę w utworach Sky, w zależności od albumu, znajdziemy wszystkiego po trochu z wymienionych nurtów stylistycznych. Sky nigdy nie zdobył oszałamiającej popularności, chociaż przez krótki okres od debiutu wyraźnie zaznaczył swoją obecność na scenie muzycznej. Twórczość grupy bazowała częściowo na kompozycjach własnych, częściowo na opracowaniach dzieł muzyki klasycznej. Wykształcenie muzyczne członków zespołu, wszechstronność predestynowały artystów do tworzenia dźwięków nietuzinkowych, dosyć dalekich od komercji czy przebojowego blichtru. Trudno jednak nie zauważyć, że niektóre z ich płyt wspięły się dosyć wysoko wszelkich zestawień notujących najpopularniejsze albumy lat 80-tych, szczególnie na Wyspach. Skład instrumentarium tworzył specyficzne brzmienie, które nie każdemu mogło przypaść do gustu. Duet gitar, elektrycznej i klasycznej, tradycyjna perkusja i gitara basowa, nie stanowią jakiegoś ewenementu, ale już udział w kreowaniu dźwięków tuby, klawesynu czy kontrabasu nie należał do rockowej codzienności. Artyści w jednej dyscyplinie byli prawdziwymi mistrzami, mianowicie w poszukiwaniu dawno zapomnianych utworów, których źródłem był przykładowo folklor różnych krajów , albo częściowo przez nich rekonstruowane, na podstawie częściowo zachowanych zapisów nutowych, utwory muzyki dawnej, mające swoją genezę przed pięcioma wiekami. Muzyka Sky nie miała nigdy charakteru przeboju, chociaż utworom nie można odmówić wyrazistej melodyjności, najczęściej łagodnej rytmiki, bez ekstrawagancji typu mocne riffowanie lub dynamiczna pulsacja sekcji rytmicznej. Takich elementów na próżno szukać na ścieżkach kilku spektakularnych longplayów Sky. Sympatycy grupy zdążyli także przywyknąć do systematycznie wprowadzanych do struktury instrumentalnych kompozycji innowacji w postaci partii tuby, obecności instrumentów dawnych takich jak klawinet czy klawesyn. Dlatego nie budzi większego zdziwienia kolejny eksperyment brzmieniowy na albumie z numerem „Trzy” z wykorzystaniem instrumentu „waterphone”. Znalezienie odpowiednika w języku polskim mija się z celem („wodafon”???), chyba że wśród osób czytających ten tekst znajdzie się muzykolog znający fachowy termin w naszym ojczystym języku. Ten atonalny instrument muzyczny wynalazł i opatentował w roku 1967 Richard Waters. Łączy on zasady działania tybetańskiego „water drum” (bębna na wodę), afrykańskiego „lamellophone” (blaszki umocowane na skrzynce rezonansowej, szarpane palcami) oraz „nail violin” (skrzypce gwoździowe , skonstruowane w Niemczech w XVIII wieku). Jak to brzmi, można posłuchać na dysku „Sky 3”, precyzyjniej rozdział nazwany „Meheecco”. Przed rejestracją 11 nagrań składających się na program płyty doszło do znaczącej roszady personalnej, dotychczasowego klawiszowca, znakomitego muzyka Francisa Monkmana , znanego między innymi ze składu znakomitej progowej kapeli Curved Air czy współpracownika Renaissance, zastąpił Steve Gray, znany wcześniej z powiązań ze światem jazzu i wspólnych projektów z takimi tuzami jak Quincy Jones, Michel Legrand czy Peggy Lee.
            Nowa edycja albumu „Sky 3” pod auspicjami Esoteric Recordings/ Cherry Red Records obejmuje nie tylko zremasterowaną, studyjną wersję dysku audio, ale do wydawnictwa załączono drugi dysk, tym razem wizyjny, z rejestracją koncertu Sky z Westminster Abbey, z 24 lutego 1981, występu przed publicznością, który był formą promocji nowego longplaya, opublikowanego miesiąc wcześniej. Oczywiście występ „na żywo” prezentuje szerokie spektrum twórczości artystów, ich indywidualnych zainteresowań, oraz bajecznych umiejętności instrumentalnych. Na program koncertu złożyły się zarówno utwory z premierowego longplaya „Sky 3”, jak też sporo fragmentów z płyty drugiej, wydanej rok wcześniej. Bardzo dobra jakość nagrań wynika między innymi ze świetnej akustyki ponad tysiącletniej Kolegiaty w Westminsterze. Przestrzenne brzmienie, specyfika tak starych, historycznych wnętrz oraz charakter muzyki Sky, w której każdy nawet pozornie „niewinny”, pojedynczy dźwięk ma swoją wagę wydatnie przyczyniły się do jakości pierwszej klasy. Ale ten pozytywny komentarz dotyczy wyłącznie technicznych aspektów spektaklu audio, natomiast w kwestii obrazu nie da się napisać nic pochlebnego. Nie mam pojęcia, czy materiał wyjściowy, który już kiedyś „krążył” na kasetach VHS nie nadawał się do obróbki cyfrowej, czy zaistniały inne przeszkody, w każdym bądź razie odbiór transmisji koncertu, delikatnie mówiąc nie pozostawia po sobie najlepszych wrażeń. Jako ciekawostkę dodam, że był to pierwszy koncert rockowy, który zorganizowano w szacownych wnętrzach katedry westminsterskiej, nagrany na zlecenie telewizji BBC. Koncert był wydarzeniem specjalnym, ponieważ stanowił część obchodów dwudziestolecia powszechnie znanej organizacji Amnesty International. Pod tym kątem zapis koncertu to rarytas dla kolekcjonerów.
Ale wracając do płyty podstawowej, należy zauważyć, że tym razem strategia działania muzyków oparła się w przeważającej części na pomysłach własnych. Wyłom w tej tezie stanowi utwór „Sarabande”. Po motyw melodyczny z tego tańca dworskiego sięgnął w przeszłości klawiszowiec Deep Purple, śp. Jon Lord, który przygotował własną parafrazę i umieścił ją na wspaniałej płycie solowej z roku 1976, pod tym samym tytułem. Taniec „sarabanda” pochodzi prawdopodobnie z Persji, a w Europie rozpowszechniony został najpierw w Hiszpanii, od początku XVI wieku. Sarabanda jest integralną, najwolniejszą częścią suity barokowej, spotykaną również w twórczości Bacha i Händla (Georg Friedrich Händel, niemiecki kompozytor późnego baroku), oraz kompozytorów nowszych czasów (Claude Debussy). Pozostałe części składowe dysku stanowią pomysły autorskie członków grupy, a najwięcej w tej mierze miał do powiedzenia Herbie Flowers, który „kolaborował” przy komponowaniu połowy przedstawionych nagrań. Inspiracje i genezę powstania tych kompozycji nakreślili muzycy w zwięzłych tekstach zamieszczonych w „książeczce”
Album inauguruje „The Grace”, 30- sekundowa impresja, znakomite wprowadzenie w aurę świata dźwięków kreowanych przez kwintet. Jest to powolna, niezwykle spokojna akustyczna miniatura na gitarę. Epilog albumu to utwór o bardzo długim tytule, z tego też względu  nie będę go cytował, natomiast pragnę „donieść”, że jest to ten sam temat co w „The Grace”, ale kompletnie inaczej zaaranżowany. W pierwszej linii wykonawcy porzucili minimalizm prologu, w wyniku tego ten niespełna minutowy fragment nabrał niesamowitego patosu, a sekwencje dźwięku na gitary, perkusję i klawisze nabrały potęgi i monumentalizmu. Jednym słowem, bogatsza wersja ze wstępu. „Chiropodie No.1”, tytuł luźno nawiązuje do trzech kompozycji Erica Satie na fortepian, opublikowanych w Paryżu w roku 1888. Ich istotą jest nastrój, a współcześnie bywają postrzegane jako zapowiedź….ambientu. W oryginale muzyka jest niezwykle delikatna, ale duet Peek- Flowers dokonał wolty aranżacyjnej i przetworzył instrumentalnie pierwszy komponent tego mini cyklu na utwór gitarowy.  Zaskakująco dużo w tym utworze elektrycznego brzmienia gitary, uwagę przykuwa śliczna linia melodyczna i spora dawka energii i żywiołowości. „Westwind”, grubo ponad sześć minut, bardzo urozmaicony akapit albumu, o rewelacyjnej melodii, z kapitalnymi przejściami w inne motywy melodyczne, z dominującą rolą gitar współzawodniczących z fortepianem, subtelną sekcją rytmiczną (perkusista Tristan Fry wykorzystuje w pierwszej części utworu głównie miotełki na perkusyjnych talerzach). Kilka sekund przed trzecią minutą- śmiem tak twierdzić- kompozycja wkracza na terytorium rocka progresywnego. Zanika wiodący temat melodyczny, a instrumentaliści w nieregularnej strukturze „reklamują” swoje talenty w grze na jazzującym fortepianie, gitarze z efektami korygującymi barwę dźwięku, dotychczas niewykorzystywaną marimbą, oraz tonami akustycznymi. Dosyć radykalnie zmienia się także nastrojowość, z  beztroskiej, łagodnej na mroczną i tajemniczą. Z tych inklinacji improwizatorskich dopiero około 4:30 powraca znany ze wstępu motyw melodyczny, a klimat ulega „oczyszczeniu”, tak jakby bure dźwiękowe chmurzyska ustąpiły miejsca słonecznym odcieniom brzmienia. W sumie bardzo ciekawa kompozycja, jak na wcześniejsze wzorce przedstawiane przez Sky dosyć strukturalnie złożona, wyraźnie podzielona na trzy fazy, różniące się od siebie, jednak trafnie zintegrowane w monolit. O „Sarabande” było już wyżej. Wykorzystanie tego samego motywu muzycznego skłoniło mnie do porównań adaptacji Jona Lorda i interpretacji Sky. Czynnik, który kontrastuje zupełnie te dwie wersje, to aranżacja. J.Lord porzucił oryginalny minimalizm i zbudował na kanwie klasyka prawdziwie symfoniczne dzieło, eksponując genialną melodię, a im bliżej zakończenia, tym bardziej rośnie bogactwo dźwięków i potęga ich prezentacji. Muzycy Sky zastosowali inną receptę, mianowicie w części pierwszej (około półtorej minuty) jednoznacznie odnoszą się do muzyki barokowej, w której klawesyn pełnił często funkcję podstawową w muzyce kameralnej. I pierwsza połowa utworu ma charakter wybitnie kameralny, Łagodne dźwięki klawesynu, któremu akompaniuje gitara akustyczna nawiązują do muzyki dworskiej, dawnej. Dopiero po 1:30 do tego duetu dołączają subtelne organy, ale erupcja następuje dokładnie w punkcie 2:25, a sygnał do epickiego wejścia dają monumentalne bębny, a profil brzmieniowy wytyczają gitara elektryczna i klawisze z akcentem na znakomitą partię organową. Najdłuższym rozdziałem longplaya jest kawałek „Connecting Rooms” trwający ponad siedem minut. Jego konstrukcja składa się z trzech odmiennych fragmentów, początkowy i końcowy to dosyć ascetyczne, skromne instrumentalnie kreacje dźwiękowe, natomiast część środkowa to zupełnie inna bajka. Rozbuchany, energetyczny i żywiołowy akapit z fortepianem i gitarą prowadzącą w rolach głównych, choć swoje „dopowiada” też klawinet. Ten okres ożywienia nie trwa zbyt długo i ponownie słuchaczy otaczać zaczyna mgła nostalgii, z wspaniale wysublimowanych partiami fortepianu i super delikatnych elektrycznych strun. Niezwykle intymny to fragment, prowokujący do rozmyślań, raczej w późnowieczornej ciemności z śladowymi błyskami światła. Relaksujący, wręcz zmysłowy utwór, skłaniający do medytacyjnego odprężenia. Ale żeby się ludziom we „łbach” nie poprzewracało kwintet serwuje „Moonroof”, dynamiczny, rytmiczny, lekko jazzujący, z chwytliwym tematem melodycznym. Zaryzykuję twierdzenie, że jest to numer przebojowy, do potupania „nóżką”, pokiwania głową, zanucenia. Przyznać trzeba, że dosyć szokowe przejście od romantyczności, nocnej liryczności poprzednika w pełne światła słonecznego dnia. Ale nie razi i nie przeszkadza. A to najważniejsze. „Sister Rose” po kilkudziesięciu sekundach wyłaniania się z ciszy „rajcuje” nieco jazz-rockowym obliczem, na które pracuje Herbie Flowers i jego bas, oraz fortepianowe kaskady. Ale nie chciałbym, żeby powstało fałszywe wrażenie o ukształtowaniu profilu brzmienia, więc dodam, że równie dużo do powiedzenia w prowadzeniu partii instrumentalnych, co wymienieni „udziałowcy” ma również gitarzysta Kevin Peek, choć kompozytorem całości jest nowy w tym gronie, klawiszowiec Steve Gray. Podobnie jak utworu „Hello”, który od pierwszych taktów sprawia wrażenie, że mamy do czynienia z etiudą na gitarę akustyczną, a to przekonanie nie ulega korekcie także w momencie, gdy instrumentalnego wparcia udziela coraz dosadniej fortepian. Słuchacz zagłębiony w programowej melancholii kompozycji ma prawo czuć się zaskoczonym , gdy dokładnie w 2:45 dochodzi do salwy perkusji i mocarnego wejścia gitary elektrycznej. Stan taki utrzymuje się przez niecałą minutę wracając pod koniec do nieco rozmazanych pasaży akustyki. Niespodzianką jest „Dance Of The Big Fairies”, ze względu na skład instrumentalny, bo głównymi aktorami są tutaj klawesyn i …tuba. Lata świetlne od muzyki rockowej, ale dowcipny przerywnik, demonstrujący wszechstronność artystów. Pomimo dominacji tak nietanecznych „producentów dźwięków” jak tuba i klawesyn (później dochodzi gitara i perkusja), to dyktowany rytm wręcz prowokuje do tańca, raczej folklorystycznego niż towarzyskiego. No i docieramy do opus magnum albumu, numeru „Meheecco”. To w tym utworze twórcy wykorzystali dziwny „twór” nazwany „waterphone”, o którym kilka uwag przytoczyłem powyżej. Kompozycja rodzi się powolnie i przez pierwsze dwie minuty odbiorca powinien „postawić uszy na baczność”, bo dźwięki sączą się leniwie i bardzo cicho. Jednak wraz z biegiem czasu karawana nabiera mocy, gdzieś około trzeciej minuty ster przejmuje anonsowany w rubryce „skład”, kontrabas. Coraz odważniej poczyna sobie fortepian w jazzowej manierze. A akustyka gitary i perkusjonalia  wytwarzają atmosferę muzycznej sztuki flamenco. Im bliżej finału, tym większy rozmach. Delikatna sugestia z mojej strony, uważam, że można by trochę rozwinąć pod koniec utworu już „rozbrykane” partie instrumentalne, które w apogeum intensywności zostają dosyć gwałtownie ucięte. Ale to moja subiektywna opinia słuchacza.
„Trójka” formacji Sky ugruntowuje pozycję  grupy w dziedzinie rozrywkowej muzyki instrumentalnej. O klasie wykonawczej nie wspomnę, bo mnie laikowi zwyczajnie nie wypada jej oceniać, żeby się nie zbłaźnić, bo cała piątka to przecież fachowcy „całą gębą”. Repertuar ich umiejętności onieśmiela w kwestii prowadzenia na ten temat jakiejkolwiek dyskusji. Natomiast zarejestrowana muzyka mieści się w kategorii pastelowej, stonowanej muzyki rockowej, bez epatowania nadmiarem decybeli, bez spektakularnych riffów, ponadprzeciętnie melodyjnej, z inspiracjami z nurtu muzyki klasycznej. Ale o tym było wiadomo, gdy Sky ogłosił swój „programowy manifest artystyczny”, dlatego w tym zakresie trudno mówić o zaskoczeniu. Dodam, że rozpiętość indywidualnych opinii słuchaczy może wywoływać kontrowersje, ale jedno nie podlega dyskusji, uniwersalność tej muzyki tak samo dobrze sprawdzającej się na forum rockowym, jak też w sali filharmonicznej.
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5057021
DzisiajDzisiaj1909
WczorajWczoraj2645
Ten tydzieńTen tydzień10500
Ten miesiącTen miesiąc60672
WszystkieWszystkie5057021
18.224.149.242