Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

THE GASOLINE BAND - The Gasoline Band

 

(1972 Cube Records; Remaster 2014 Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek
thegasolinebnd-gasolineband
 

Tracklist:

1.The Bitch

2.Can’t You See Me

3.Find It In You

4.Ein Grosses

5.Folk Song

6.Schrapnel

7.Loafers End

8.Road

9.World What You Gonna Do

10.Now’s The Time

 

Skład:

Fred Schwartz (instr. klawiszowe)

William Goffigan (perkusja)

Brian Bevan (gitara/ wokal)

Jerome Johnson (puzon)

Major Wilburn Jr. (saksofon)

Charles Bowen Jr. (saksofon)

Jim Dvorak (trąbka)

Ronald Phillips (trąbka)

Jose Oge (konga)

George “Bert” Thompson Jr. (bas)

 

            Prezentowany na łamach HMP album należy do rzadkich okazów fonograficznych, choć dzięki inicjatywie Esoteric Recordings ma szansę „wypłynąć” na szersze „wody”. Muzyka uwieczniona najpierw na rowkach, a aktualnie na dysku kompaktowym powstała dawno temu, bo w roku 1969, ale dopiero trzy lata później zapadła decyzja o nadaniu temu zbiorowi dźwięków formy płyty długogrającej. Jednak pomimo wysiłku autorów i przy znaczącym wsparciu znanej osobowości telewizyjnej tamtych lat, prezenterowi Bobowi Harrisowi płyta The Gasoline Band nie odniosła żadnego sukcesu. Współcześnie, każdy kto jest zainteresowany, może po wysłuchaniu oczyszczonej technicznie muzyki sam sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak się stało. O tym i o innych aspektach powstania grupy i ich debiutanckiego materiału w tekście poniżej.

            Inicjatywa stworzenia projektu muzycznego wyszła od dwóch Amerykanów, Nowojorczyka, kompozytora i pianisty Freda Schwartza oraz jazzowego trębacza Larry „Fish” Browna Juniora. Obaj panowie w West Berlin Recording Studio zarejestrowali w 1969 roku demo z udziałem grupy topowych muzyków sesyjnych reprezentujących dwa kontynenty, Amerykę Północną i Europę. Zespół rozpoczął swoją działalność w klubie JAZZ Galerie w Berlinie, który powstał w latach 60-tych 20 wieku, założony przez Herba Gellera. Klub był jednym z ważniejszych i jest takim po dziś dzień, punktów na mapie przybytków berlińskiej kultury. Idea nagrania płyty długogrającej zakiełkowała w świadomości Freda Schwartza w trakcie jednej wieczornej koncertowej wizyty, gdy na scenie klubu wystąpiło kilku bardzo dobrych trębaczy, prezentujących swoje gigantyczne umiejętności w kilku występach solowych, wśród nich między innymi Carmell Jones i Leo Wright. Ta dwójka nie miała specjalnej ochoty na udział w sesji, ale zarekomendowała Larry Browna, swojego przyjaciela trębacza w The 298 US Army Band (orkiestra wojskowa). To spotkanie stało się inspiracją do wykonania kilku wspólnych kompozycji. Na początku roku 1971 dziesięcioosobowe towarzystwo muzyków amerykańskich wzięło udział w licznych koncertach na terenie całych Niemiec. Po tym wydarzeniu zrodziła się szansa na podpisanie kontraktu płytowego w Wielkiej Brytanii, co stało się impulsem do rozłamu w zespole, gdyż jego współzałożyciel Larry Brown optował za pozostaniem i artystycznym rozwojem na scenach berlińskich, jednak w rezultacie negocjacji grupa przeprowadziła się do Londynu bez Browna, a jego zastępcą został trębacz Ron Phillips. O jeszcze jednej zmianie należy wspomnieć, mianowicie na stanowisku basisty. Od początku działalności bandu grał Neville Whitehead, jednak jego obecność i wkład w powstanie muzyki nie zostały zaznaczone w materiałach informacyjnych winylowej edycji płyty, która ukazała się pod szyldem Cube Records, a formacja, która wcześniej używała nazwy Children Of Fools, zdecydowała się na zmianę przyjmując miano The Gasoline Band.

            Grupa ta należy do nieoficjalnej kategorii „One Album Group”, jakich pełno pojawiło się w świecie muzyki rockowej na przełomie lat 60-tych i 70-tych ubiegłego wieku. Skład instrumentarium The Gasoline Band nie pozostawia złudzeń, że otrzymujemy produkt kultury muzycznej zdominowany stylistyką jazzową, z akcentami rocka, także bluesa, a nawet wstawkami etnicznymi, głównie za sprawą afro- perkusisty Jose Oge, oraz elementami nurtu bossa nova, o czym będzie poniżej. Trzeba przyznać, że karkołomne to połączenie, ale zespół wyszedł z „afery” obronną ręką i potrafił spoić całość w dźwiękowy monolit. W promocji płyty pomóc miało wsparcie wzmiankowanego nieco wyżej Boba Harrisa, który oprócz tego, że zaangażował się w pracę nad formą szaty graficznej okładki, to był także moderatorem audycji muzycznej emitowanej w programie drugim brytyjskiej telewizji BBC, zatytułowanej The Old Grey Whistle Test, w latach 1971- 1987, w formule której dominowali wykonawcy muzyki rockowej. Ale Harris jako promotor sztuki muzycznej czynił niekiedy wyłom w tych przyzwyczajeniach i tak właśnie należy traktować pojawienie się w programie nagrań The Gasoline Band. Należy zdawać sobie sprawę z faktu, że sam wystrój TV- studia jak i atmosfera programu tworzyły istne misterium, w czym zasługa samego prowadzącego. Jednak ze względu na bardzo ograniczony budżet występujący tam artyści grali „na żywo” w niezwykle spartańskich warunkach, w pomieszczeniu na tle ściany wykonanej z prostych desek podłogowych. Nieodłącznym punktem programu były także wywiady z muzykami, w czasie których całe towarzystwo zasiadało na prymitywnych stołkach barowych, a gaża przeznaczona dla poszczególnych wykonawców była symboliczna. Pomimo tych utrudnień magazyn muzyczny cieszył się dużym powodzeniem, a z czasem nabrał wręcz kultowego charakteru, a sama tylko obecność wśród zaproszonych gości stawała się miarodajną przepustką do startu muzycznej kariery. Wystarczy wspomnieć, że Harris gościł w BBC studio między innymi takie osobowości jak Mick Jagger, Robert Plant, John Lennon, Billy Joel, cały skład grupy Yes, Elton John, U2, Dire Straits, David Bowie, Bob Marley, The Police, Ultravox, Judas Priest i dziesiątki innych, nie mniej znanych i cenionych. Pomimo prestiżu The Old Grey Whistle Test combo The Gasoline Band po swoim występie nie zdobyło wielkiej publiczności i zniknęło z pola widzenia na zawsze po edycji debiutanckiego longplaya. Trudno znaleźć wyjaśnienie tego niepowodzenia, ale gdybym miał wskazać jedną przyczynę to zaznaczyłbym specyficzny styl grupy z jazzem na pierwszym planie. W tamtych latach słuchacze akceptowali wiele różnorodności muzycznych, ale dominatorem był jednak rozwijający się w szalonym tempie rock, w zasięgu którego nowe bandy powstawały jak przysłowiowe „grzyby po deszczu”. A muzyka formacji Freda Schwartza nie traktowała rocka jako bezwzględnego priorytetu, flirtując przede wszystkim z jazzem, oraz w mniejszym wymiarze z bluesem, a ten koktajl był niełatwy w percepcji. Ale to wyłącznie moja interpretacja, być może zupełnie chybiona.

            Na debiutanckim winylu, z precyzją odnowionym przez speców z Cherry Red Records zespół zaprezentował dziesięć kompozycji o umiarkowanej długości, nieznacznie przekraczających łącznie 40 minut.. Nadmienić należy, że materiał z płyty uznawany był przez fanów za trudno dostępny, a jedynym sprawdzonym nośnikiem był przyzwoity, stary czarny krążek. Dlatego jeszcze raz podkreślić należy pozytywną rolę Esoteric Recordings w promowaniu i upowszechnianiu tak rzadkich i wymagających nagrań.

Płyta startuje od kawałka „The Bitch” z wyeksponowaną od pierwszych dźwięków sekcją instrumentów dętych, prowadzącą ciekawy temat melodyczny. Z czasem z gęstego, intensywnego brzmienia przebijają się pojedyncze akordy jazzującej gitary. Styl wykazuje moim zdaniem pewne podobieństwa do innego przedstawiciela nurtu jazz rocka, zasłużonej formacji Chicago (założona w roku 1967). W bardzo urozmaiconej palecie dźwięków wyróżniają się specyficznie punktujący bas, akcenty fortepianowe oraz partia solowa gitary, prowadzona według najlepszych wzorców jazz rockowych, w których poszczególni instrumentaliści przekazują sobie kierowanie kolejnymi partiami kompozycji. Na drugim planie uwagę zwracają afrykańskie wariacje instrumentów perkusyjnych. Zróżnicowane podziały rytmiczne, jazzowa maniera wokalna Briana Bevana i płynne przejścia od fragmentów rockowych do fraz dęciaków czynią z tego utworu prawdziwie progresywny „teatr”. Współcześnie taki konglomerat tonów z przenikającymi się brzmieniami jazzowymi i rockowymi może budzić zdziwienie, ale w epoce lat 70-tych taka strategia była dla wielu bandów artystyczną normalnością. Pozycję z numerem dwa na liście tracków zajmuje „Can’t You See Me”, także zaczynający się od zmasowanego ataku trąbek i saksofonów. Powolny, wyczuwalny uroczysty nastrój, zgrabnie ułożona współpraca pięknie „wycinającej” swoje solowe popisy gitary w konfrontacji z dęciakami, wokal wywołujący miejscami asocjacje z dokonaniami Chrisa Farlowe z genialnej kapeli Colosseum, o charakterystycznej bluesowej genezie, spełnia swoje zadanie również w tym utworze, nadając mu szlachetności i progresywności, słyszalnej w symbiozie tak różnych stylów jak rock, jazz i blues. „Trójka” to „Find It In You”, kontrastuje zdecydowanie z poprzednikiem, piosenka utrzymana w warstwie instrumentalnej raczej w manierze klasycznego big bandu np. Glenna Millera. Miłe dla ucha, łagodne i melodyjne przeżycie estetyczne. Po nim na „scenie” melduje się „Ein Grosses”, ze swoim niemieckim tytułem. Wiąże się z nim zabawna historia. Autorem tej kompozycji jest gitarzysta Brian Bevan, a pomysł na jej kształt wpadł mu do głowy, gdy w berlińskim pubie „Hofbrau Haus” wraz z „Fishem” Brownem raczył się piwem marki „Schultheiss”, produktem pochodzącym ze starego, przedwojennego berlińskiego browaru. Osobom, które nie znają języka niemieckiego podpowiem, że „Ein Grosses” to zawołanie do kelnera w knajpie, oznaczające dosłownie „Jedno duże!”. Ile tych dużych piw wypił wówczas Bevan kroniki milczą, ale ten znakomity kawałek nie ma nic wspólnego ze zwidami pijanego muzyka, lecz jest świetnym popisem biegłości Bevana jako gitarzysty, niezwykle energetycznym, z popisowymi partiami współzawodniczącego z koalicją saksofonów wspieraną przez trębacza, swobodnie grającego, nawet improwizującego na gitarze elektrycznej. Surowe, ostre brzmienie gitary, wręcz momentami hałaśliwej w zderzeniu z siłą sekcji instrumentów dętych daje znakomity rezultat. Obraz tej instrumentalnej kompozycji uzupełnia świetne wyczucie i dyktowanie rytmu przez duet George Thompson Jr. bas- William Goffigan perkusja. Energia dosłownie bucha z tych nieco ponad pięciu minut.

„Folk Song” ma tyle wspólnego z folkiem, co Janusz Palikot z papieżem Franciszkiem. Piękna piosenka, łagodna, kameralna, z delikatną linią wokalną, subtelnie swingująca perkusja, chórki i dbający o wyrazisty kontur motywu melodycznego duet gitara elektryczna (ktoś wyrwał jej chyba obecne w poprzednim utworze pazurki)- fortepian. Sielska atmosfera tej bardzo cichej, intymnej muzyki utrzymuje się do drugiej minuty (początkowo myślałem, że coś nie tak z parametrami dynamiki, taka cisza unosi się nad ścieżkami płyty). Jednak później następuje sekwencja wypadków muzycznych dziwnych. Pierwszy to gwałtowne uderzenie mocy wszystkich instrumentów, coś w rodzaju burzy dźwięków, a po kilkunastu sekundach do dzieła przystępuje saksofon we free jazzowej improwizacji, a utwór kończy niesamowita partia chóralna zbliżona klimatem do muzyki sakralnej. Tylko cztery i pół minuty, a dochodzi do tak karkołomnych zwrotów, że nie do wiary. Po tej niespodziance, kolejny po „Ein Grosses” tytuł niemieckojęzyczny „Schrapnel”. Pojęcie pochodzi z terminologii militarnej, oznacza nazwę pocisku artyleryjskiego, używanego do rażenia ludzi, a nazwa wywodzi się od nazwiska wynalazcy, angielskiego generała Henry Shrapnela. Ciekawe, czy utwór będzie miał podobną siłę rażenia dźwiękami? Przez pierwsze półtorej minuty panuje chaos, jak na polu działań wojennych. Jakieś zawodzące trąbki, afrykańskie bębny etniczne, jednostajny rytm. Dopiero w części drugiej zachodzą powolne zmiany. Najpierw notujemy kakofoniczne wejście trąbek, a brzmienie perkusyjnych talerzy zagęszcza przestrzeń, dopiero po 3:30, w momencie wejścia wokalu, zaczyna rozwijać się silnie zaznaczony dęciakami fragment jazzowy. Całość zawiera pewien potencjał rozwiązań awangardowych, dysharmonicznych, szczególnie w improwizatorskich zagrywkach instrumentalnych, zwraca uwagę brak melodii i trudny do sprecyzowania podział struktury rytmicznej. Następna „muzyczna fotka” z albumu nosi tytuł „Loafers End”, a kompozycję nazwałbym jazzową balladą, o bardzo powolnym „biegu”, z wyróżniającym się saksofonem i wibrafonem, z niezwykłym, ilustracyjnym klimatem. „Road” to piosenka z sympatycznymi w odbiorze wielogłosami i rytmem, który zbliża się do…..bossa novy autorstwa najwybitniejszego jej przedstawiciela, brazylijskiego artysty Antonio Jobima. W stu procentach nie jestem przekonany, czy porównanie jest trafne, bo w kręgach bossa novy poruszałem się rzadko, ale wokal wskazuje na pewne powiązania z manierą wykonawczą i trochę usypiającym, rozmarzonym wokalem zapomnianej współcześnie wokalistki muzyki fusion i właśnie bossa novy Flory Purim. Może ktoś uznać to porównanie za brednie, ale zachowałem jeszcze na przedpotopowych kasetach fragmenty muzyki reprezentatywne dla tego stylu i po odsłuchaniu wydaje mi się, że się nie mylę. Ale tylko wydaje mi się. Z równym powodzeniem mogą to być omamy słuchowe skołowanego staruszka. Przedostatni odcinek „World What You Gonna Do”, powrót do big bandowych odniesień w zakresie wykorzystania „siły przekonywania” zespołu instrumentów dętych, z kilkoma partiami solowymi, m.in. saksofonu i gitary. Pewnym novum jest występ miłych dla ucha organów. Zwieńczeniem wydawnictwa jest numer „Now’s The Time”, niejako ukoronowanie albumu, ze stylowym wstępem orkiestrowym, z aranżacjami smyczkowymi wskazującymi raczej na koncert muzyki poważnej aniżeli rozrywkowej. Dopiero później kompozycja nabiera rozpędu, definiując istotę fusion, z dynamicznym wejściem gitary połączonym ze stabilnymi, zintegrowanymi partiami instrumentów dętych.

            Gdy zacząłem „ścibolić” ten tekst, to zastanawiałem się, co ja tutaj robię. Rzut oka na liczne grono wykonawców to mały pikuś w konfrontacji z moją reakcją na skład instrumentarium. Z jednej strony króluje jazz z kwintetem, dwa saksofony plus dwie trąbki i puzon jako bonus. Po drugiej stronie typowo rockowe towarzystwo, to znaczy jak „Bóg przykazał” gitara elektryczna prowadząca, perkusja i bas. A na linii demarkacyjnej klawisze z fortepianem w roli głównej, który jak chce dopasuje się do obu „zwaśnionych oddziałów”, czyli raz zagra na jazzowo, by za moment chwalić rocka. Oczywiście takie zachowanie nie będzie możliwe bez kapitału umiejętności pianisty. Jednak autorzy projektu i wykonawcy znaleźli znakomity sposób na kompromis, czyli usadowili się na fotelu z napisem „fusion”. Udało im znaleźć „wspólny język” pomiędzy tak różnymi formami stylu, że aż niewiarygodne. Nie jest to muzyka łatwa do zaakceptowania, raczej wymagająca pewnej otwartości i szerokich horyzontów zainteresowań, o sporej zawartości pierwiastków innowacyjnych, bez cienia komercji. I to chyba główny powód, który przyczynił się do komercyjnej porażki albumu, choć artystycznie to pierwsza klasa. Jednak nie chciałbym za te pochwały zostać powieszony na „suchej gałęzi”, więc lojalnie ostrzegam, że poszukiwacze rocka w czystej, nieskażonej innymi wpływami postaci powinni podejść do dzieła The Gasoline Band ostrożnie i czujnie. Dlaczego, przekonają się ci, którzy wykażą pewną dozę odwagi. Co nie zmienia faktu, że album to udany, świetnie zagrany, z całym kłębowiskiem zaskakujących pomysłów, mieszczący w swoim wnętrzu środowisko dzisiaj nazywane multi- kulti. Album The Gasoline Band pomimo upływu całych dekad nie stracił nic ze swojej ekstrawagancji.

Ocena 4.5/ 6

Włodek Kucharek

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5057753
DzisiajDzisiaj2641
WczorajWczoraj2645
Ten tydzieńTen tydzień11232
Ten miesiącTen miesiąc61404
WszystkieWszystkie5057753
3.129.70.157