DIE ENTWEIHUNG - Neverending Terrorism
(2015 Zombie)
Autor: Wojciech Chamryk
Tracklist:
1. Megalomania 02:44
2. Death is Primadonna 07:24
3. 9 11 - 24 7 08:36
4. Requiem for a Living 04:07
5. Longlife Suffering 03:03
6. God's Green Name 08:31
7. Smartphone Man 08:01
8. Sedation 01:56
2. Death is Primadonna 07:24
3. 9 11 - 24 7 08:36
4. Requiem for a Living 04:07
5. Longlife Suffering 03:03
6. God's Green Name 08:31
7. Smartphone Man 08:01
8. Sedation 01:56
Line-up:
Denis Tereschenko - wszystkie instrumenty, wokal
Brzmiąca z niemiecka nazwa, tytuł płyty angielski, ale ten założony przez – używającego niemieckiego pseudonimu Herr Entweiherr – Białorusina projekt ma bazę w Izraelu. Czyli niezły misz-masz, nie przełożyło się jednak na jakość ósmego już albumu Die Entweihung. Tych osiem numerów to bowiem niestety sztampowy, do bólu jednowymiarowy i bardzo przeciętny black. Denis co prawda stara się jak może, jednak w większości przypadków nic z tego nie wynika. Klimatyczne intro „Megalomania” jeszcze ujdzie, bo z syntezatorem i pianem nasz bohater jeszcze sobie jakoś radzi. Kiedy jednak bierze się za bary z dłuższą formą, bo „Death Is Prima Donna” to nie przelewki, czas 7:26, staje się jasne, że z tej mąki chleba nie będzie. Monotonny, powtarzany do znudzenia riff i takaż quasi solowa zagrywka, amatorska aranżacja – kiedy pomyślałem, że gorzej być już nie może, zaczął się jeszcze dłuższy „9/11 – 24/7”. Fakt, ciekawszy, dzięki wpleceniu w blackowe riffy iście romantycznej wstawki z fortepianem i czymś brzmiącym jak skrzypce, ale porywanie się na takie długie numery sprawdza się tylko wtedy, kiedy ma się wystarczającą ilość dobrych pomysłów na całość utworu, a nie 2-3 minuty z prawie dziewięciu. Być może Denis również do tego doszedł, bo następny w kolejności „Requiem For A Living” trwa niewiele ponad cztery minuty, będąc połączeniem miarowego, niezbyt mocnego riffowania z klawiszami naśladującymi jakieś piszczałki na folkową modłę, a jeszcze krótszy instrumental „Lifelong Suffering” to już, wypisz wymaluj, klimaty folkowe i muzyki dawnej w akustycznej oprawie. Po czym z podziwu godną konsekwencją pan Entweiherr zapodaje dwa ośmiominutowe gnioty: „God’s Green Name” i „Smartphone Man”. Mimo tego, że słychać w nich niekiedy jakieś ciekawsze rozwiązania, jak choćby mroczna melodeklamacja w klimatycznym zwolnieniu pierwszego z nich czy melodyjne partie gitar w drugim, to jednak całość jest tak amatorska i nudna, że końcową akustyczną miniaturę „Sedation” powitałem z prawdziwą ulgą. Tylko dla twardzieli i zwolenników SKRAJNIE uproszczonego blacku.
(2/6)
Wojciech Chamryk