SOUL SECRET - 4
(2015 GoldenCore Records)
Autor: Włodek Kucharek
Tracklist:
1.On The Ledge (8:36)
2.Our Horizon (7:01)
3.K (5:43)
4.As I Close My Eyes (2:01)
5.Traces On The Seaside (4:48)
6.Turning The Back Page (6:51)
7.Silence (5:21)
8.In A Frame (3:48)
9.My Lighthouse (6:36)
10.Downfall (5:06)
11.The White Stairs (16:44)
Skład:
Lino Di Pietrantonio (wokal)
Antonio Vittozzi (gitary)
Luca Di Gennaro (instr. klawiszowe)
Claudio Casaburi (bas)
Antonio Mocerino (perkusja)
Czy kwintet Soul Secret to reprezentant camorry czyli mafii neapolitańskiej? Oczywiście, że nie, a ja chcąc już na wstępie zluzować atmosferę powagi tekstu „jaja” sobie robię, a moje pytanie potraktować proszę naturalnie w kategoriach żartu. Ale w tak sformułowanej wątpliwości tkwi ziarenko prawdy, gdyż bohater moich rozważań i jego czwarte dzieło, rockowa trupa Soul Secret pochodzi z Neapolu, położonego przepięknie w Zatoce Neapolitańskiej. Po raz pierwszy postanowiłem do recenzji załączyć zdjęcie wspaniale ukazujące piękno miasta, ponieważ ta doskonała miejska panorama wyjaśnia być może, skąd wzięło się piękno artystycznego chaosu zarejestrowane dźwiękami na dysku oznaczonym skromnie numerem „4”. Czarowników należało by zapytać, czy „Czwórka” to jedna z tych liczb, która kryje jakąś magię i przesłanie, czy należy do grona cyfr neutralnych. Chociaż wróżki twierdzą, że w numerologii „4” oznacza dystans, powściągliwość i szeroko rozumianą ostrożność, ale także solidność i sumienność. I można się w tym miejscu podśmiechiwać z mojego pseudo wywodu, ale sądzę, że dwie na końcu wymienione cechy doskonale oddają charakter najnowszego albumu piątki Neapolitańczyków, ponieważ ich muzyka jest w wielu kwestiach solidnie i z dbałością o szczegóły zarówno te techniczne, jak też stricte muzyczne, przygotowana. Trudno też muzykom z Soul Secret zarzucić twórcze lenistwo, bo jak już „odpalili” swój kompaktowy dysk to od razu zmieścili na nim prawie 73 minuty muzyki. Dla jednych słuchaczy to wada, bo tak długie ukierunkowanie uwagi osłabia z upływem czasu koncentrację, dla innych zaleta, bo otrzymują w prezencie cały „wór” dźwięków bardzo dobrze zagranych i inteligentnie, logicznie ułożonych, których genezą może być momentami rock progresywny bądź jego metalowa odmiana, ale także sporo tutaj tonów o właściwościach „heavy”, także pewna doza fascynacji jazz- rockowych i jazzowych, które bez trudu zidentyfikujemy, głównie w partiach fortepianu. A jak skrupulatnie poszukać, to odkryjemy także wpływy z szuflady z etykietą „retroprog” sąsiadujące z symfonicznym metalem. Taką charakterystykę zawartości dysku „4” Soul Secret mogę zaproponować na dobry początek, zanim „rzucę” się w wir bardziej szczegółowej analizy.
Zanim jednak ruszymy zgłębiać sekrety tego albumu, nie mogę się oprzeć pokusie, żeby zaprezentować piękną fotkę z miejsca na Ziemi, gdzie tworzą i żyją Panowie z tego włoskiego bandu. Urok tego miejsca w konfrontacji z urodą muzyki ich autorstwa tworzy doskonałą kompilację i być może wpływa na wenę twórczą italiańskich rockmanów.
„Można o tym wszystkim mówić i opowiadać, można malować, ale to, co się widzi, przekracza wszelkie wyobrażenia. Brzegi, zatoki, Wezuwiusz, miasta, przedmieścia, zamki, wille! Wybaczam wszystkim, którzy w Neapolu odchodzą od zmysłów”. Te słowa wypowiedział wielki poeta niemiecki, Johann Wolfgang Goethe po swojej wizycie w Neapolu w roku 1787. Czy trudno się dziwić zachwytowi człowieka mającego przed oczami taką panoramę włoskiego zakątka?
Podziwiając ją łatwiej chyba wpaść na pomysł takiego ułożenia dźwięków, żeby przynajmniej częściowo oddać czarodziejską atmosferę tego miejsca.
Soul Secret nie należy do grona debiutantów na rockowej scenie. Każdy z członków dysponuje pokaźnym zasobem umiejętności sprawdzonych „w boju” czyli przy realizacji poprzednich albumów. Start do kariery wyznacza rok założenia 2004, w którym ustabilizował się pięcioosobowy skład grupy. Podjęto także pierwsze próby „przetransferowania” idei twórczych na zapis zero- jedynkowy dysku kompaktowego, najpierw demo, a trzy lata później oficjalna edycja płyty „Flowing Portraits” pod egidą zasłużonej wytwórni Progrock Records. Już pierwszy longplay spotkał się z zainteresowaniem tzw. środowiska oraz z przychylnością słuchaczy. Zyskał także sporo życzliwych ocen branżowej prasy. Już na debiucie widoczne stały się preferowane przez rockowy kolektyw trendy, na przykład inklinacje do tworzenia dosyć złożonych, wielowątkowych struktur, projektowanych w ramach rozbudowanych kompozycji, także o suitowej konstrukcji, bo punktem kulminacyjnym debiutu jest na pewno kończący album rockowy poemat „Tears Of Kalliroe”, trwający blisko 17 minut. Zresztą z takich rozbudowanych form Włosi uczynili swój znak rozpoznawczy. Wiem, co piszę, bo znam wszystkie ich albumy, z wyjątkiem demo i na każdym z nich w programie znajdziemy kilkunastominutowe monstra. Naturalnie nie jest to jakiś ewenement, ale potwierdza umiejętności kwintetu w kreowaniu nietuzinkowych, rozlanych w przestrzeni sekwencji dźwiękowych, których rozsądne ułożenie wymaga talentu i pewnej dozy strategicznego myślenia. A jak dodam, że te epopeje zawierają multum różnorodnych komponentów, radykalnych przejść, wariackich przyspieszeń i zaskakujących spowolnień, to obraz dorobku twórczego jest prawie kompletny. Zauważyłem jeszcze, że muzycy bawią się układaniem niesamowitych puzzli na mapie brzmienia, ponieważ z upodobaniem prowokują najpierw śliczne melodycznie frazy, proporcjonalne, a gdy słuchacz „utonie” w ich nastroju, wchodzą nagle w ostry zakręt, wprowadzając karkołomne przemiany bazujące na fragmentach improwizowanych i „gwałcąc” ustalony wcześniej porządek. Wszystko w ramach jednego utworu. Te „porąbane” zwroty akcji notujemy także na „Czwórce”, „obijające” się od licznych odłamów stylistycznych. Nierzadko zdarza się, że słuchacz chwilowo „błądzi” po usymfonicznionym terytorium w nastroju powagi, spokoju, aby za moment oberwać ni stąd ni zowąd po uszach salwą metalowych gitar wspieranych gęstym brzmieniem bębnów. Daleko nie trzeba szukać, wystarczy „odpalić” pierwszy track „On The Ledge”, w którym aż roi się od zmienności. Piękne frazy melodyczne, jazzowo brzmiąca gitara a’la Pat Metheny, delikatny fortepian, a za mgnienie oka ryczący wokal ( w niektórych kawałkach podejmowane są próby growlingu) i potęga gitarowych riffów. I całość podana w podziałach rytmicznych wywołujących palpitację serca, ze względu na szaleńcze zwroty muzycznej akcji. Dla przykładu można wsłuchać się w partię fortepianu w stylu naszego Leszka Możdżera (6:30), aby za kilkanaście sekund zostać poczęstowanym ciosem gitarowej, brutalnej, agresywnej salwy. Przyznam, że bywają takie fragmenty, że od natłoku różnorodnych impulsów zaczynam odczuwać zmęczenie, śledząc z uwagą przebieg wypadków. A tak zdarza się praktycznie w każdym z utworów. Ta tendencja mieszania atrybutów wielu stylów utrudnia wydatnie klasyfikację kompozycji, ponieważ w ich wnętrzu nieustannie się gotuje od pozytywnych zagrywek. Dużo satysfakcji mieć będą zwolennicy odrobiny rockowego szaleństwa, sympatycy łamania stereotypów i przyzwyczajeń, gdyż Soul Secret swobodnie płynie w przestrzeń kompletnie ignorując wyznaczniki stylistyczne. Ma to swoje złe i dobre strony. Plusem jest fakt, że słuchacz w żadnym wypadku nie może „przysnąć”, bo za sekundy traci orientację. Minusem bywa wrażenie wkradającego się chaosu, a niekiedy zbiory dźwięków balansują wręcz na cienkiej granicy kakofonii i niekontrolowanej atonalności, choć łamanie schematów stało się chyba specjalnością Włochów, a czynią to wyśmienicie i z premedytacją.
Pomimo tego, że zjadliwi krytycy niektórych rockowych zjawisk nazywają formację Soul Secret epigonem, czyli naśladowcą Dream Theater, ale jest to moim zdaniem niedbała i powierzchowna ocena ich poczynań. Ponieważ Włosi budzą szacunek swoją kreatywnością, inwencją twórczą , dbałością o detale w partiach instrumentalnych, wyczuciem chwili, w której należy zwolnić tempo, żeby nie przytłoczyć odbiorcy. Potrafią także grać bardzo precyzyjnie, nie bazując na przypadkowości rozwiązań, wszystkie frazy, aranżacje są przemyślane do najdrobniejszego szczegółu, doskonale ze sobą zespolone tak, aby tworzyły spójny organizm. Zespół dryfuje również po polach, które nie zawsze są rockmanom przyjazne, a mam tutaj na myśli pewne wstawki muzyki funk, jazz- rocka, fusion, flamenco (!!!), a na drugim biegunie akcenty hardcore w partiach wokalnych. Wydaje się absurdalne połączenie tak wielu, pozornie wykluczających się nurtów, ale w przypadku Soul Secret tak kaskaderskie podejście zdaje egzamin. Żeby nie być „gołosłownym” wskażę, że te „ryczące” wokale spotkamy w rozdziale nazwanym „K”. Słuchając całego materiału słuchaczom towarzyszą świetne melodie, niekiedy wyłaniające się niespodziewanie z gęstego jak syrop, intensywnego brzmienia. Lubię też słuchać instrumentalnego kawałka „Silence”, który niewiele wspólnego ma z tytułową „Ciszą”, ale prawidłowo kojarzy się z czystym, jazzowym feelingiem. Nie potrzeba wielkiej wiedzy i wyobraźni, żeby zaliczyć tę partię do jazzowych, nawet swingujących popisów fortepianowych. Z tym, że miraż trwa niespełna 30 sekund, zniszczony kaskadą gitarowych akordów i rozciągającymi się w tle klawiszowymi pasażami, uzupełnionymi brzmieniem syntezatora. Do wspaniałej, wyciszonej, intymnej wersji fortepianowej wracamy po drugiej minucie, ale jest to powrót ledwo na kilkanaście sekund. Później dominują zdecydowanie elektryczne struny i dosadne, mocarne uderzenia perkusji. W kolejnej fazie dochodzi znów do złagodzenia brzmienia, aby je pobudzić motorycznym riffem.
Pisząc o muzyce nie wolno pominąć fabuły albumu, z którą wiąże się zdjęcie widoczne na okładce płyty. Ten facet stojący na dachu wysokiego budynku, bo tyle widać, spoglądający na rozświetlone miasto (Neapol?), to wcale nie przypadek. „4” opowiada historię Adama, którego życie jak w filmie „przewija” się w jego świadomości, gdy ten stoi na krawędzi dachu wieżowca („Close To The Edge” Yes?, chociaż tam była przepaść). W kolejnych jedenastu utworach odtwarzana jest chronologia życiowych przeżyć. Żeby dodać do następnych scen życiowego realizmu pojawiają się role niemuzyczne, spiker odczytujący wiadomości, głos automatycznej sekretarki i odgłosy ze szpitala (sygnał karetki, krzątanina ekipy medycznej), oraz inne efekty specjalne jak kroki na posadzce, oddechy, szumy. Wszystkie wymienione niuanse powodują, że jak słuchacz przymknie oczy, to wydaje mu się, że ogląda film akcji a nie słucha muzycznej płyty. Soul Secret w pigułce pojawia się w akcie ostatnim „The White Stairs”, z zawadiackimi galopadami gitar, elektronicznym soundem klawiszy, niezmordowanym fortepianem. W tak długiej kompozycji muszą „wyskoczyć” niespodzianki. Pierwsza to punkt czasowy 4:44, ze znakomitym solo fortepianu z akompaniamentem gitary i jazzującą partią basu. Po 5:35 z kolei zjawiają się rytmy latynoskie, a po nich w wykonaniu fortepianu na front wkracza czyściutka gitarka. Całość wyhamowuje ostro w okolicy 10:40. Osamotnione, pojedyncze uderzenia w klawiaturę fortepianu, a wokół cisza. Po głębszym oddechu „naciera” w ataku nowe rytmiczne „rozdanie” i premierowy temat melodyczny, wyróżniający się nostalgicznym „posmakiem” i melancholią. Po dwunastej minucie gitara daje sygnał do ostrego, energetycznego riffowania. Natomiast finał odznacza się kameralną nastrojowością, niezwykle subtelnym brzmieniem i spokojnym dialogiem filmowych bohaterów na drugim planie.
Reasumując można bez wahania zarekomendować Szanownym Czytelnikom nowy album włoskiej kapeli Soul Secret „4”. Obiecuje wiele fajnych przeżyć estetycznych w otoczce chwytliwych motywów melodycznych, mnogości partii instrumentalnych, a wszystko to świadczy o dojrzałości kwintetu, który mieszając w stylistycznym „kotle” osiąga bardzo dobre rezultaty, ku zadowoleniu słuchaczy. „Ameryki” zespół nie odkrywa, raczej dąży do perfekcji w wielu kwestiach , wykorzystując swoje 10- letnie doświadczenie. Rzecz godna uwagi.
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek