Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

CIRCUS MAXIMUS - Havoc

 

(2016 Frontiers)
Autor: Włodek Kucharek
 
circusmaximushavoc m
Tracklist:
1.The Weight
2. Highest Bitter
3. Havoc
4. Pages
5. Flames
6. Loved Ones
7. After The Fire
8. Remember
9. Chivalry
     
Lineup:
Michael Eriksen (wokal)
Mats Haugen (gitara/ wokal)
Truls Haugen (perkusja/ wokal)
Lasse Finbraten (instr. klawiszowe)
Glen Cato Mollen (bas)
    
Circus Maximus, największy cyrk starożytnego Rzymu, początki powstania to VI wiek p.n.e., wielokrotnie przebudowywany, ostatecznie mieścił 250 000 osób, a rozgrywano w nim przede wszystkim wyścigi rydwanów.
Piszę o tym historycznym fakcie, ponieważ nazwę tej potężnej budowli wykorzystał do nazwania zespołu rockowego, band pochodzący ze stolicy Norwegii, założony przed osiemnastu laty. Kwintet z Oslo znany jest głównie z działalności muzycznej na polu rocka klasyfikowanego jako metal progresywny, a grupa posiada w swoim dorobku pięć pełnowymiarowych albumów, z których „Havoc” jest ostatnim studyjnym, a jego premiera miała miejsce w roku 2016. Program płyty prezentowany był także często na wielu festiwalach i opublikowany rok później w wersji koncertowej pod tytułem „Havoc in Oslo”.
Circus Maximus, powołany do życia przez wokalistę Michaela Eriksena i braci Haugen, gitarzystę Matsa i perkusistę Trulsa, występował początkowo w roli cover bandu, ze szczególna pasją interpretując utwory Dream Theater i Symphony X. Już na tej podstawie słuchacze, którzy nie zdążyli jeszcze poznać stylu muzycznego norweskich rockmanów, mogą wyrobić sobie bliską prawdy opinię na temat ich preferencji stylistycznych. W roku 2008 spełniło się w pewnym sensie życzenie członków zespołu, ponieważ otrzymali szansę udziału w tournée „Paradise Lost 2008” z drugą z wymienionych formacji. Pięć lat trwał okres, w którym muzycy nabierali przekonania, że są w stanie samodzielnie stworzyć autorski program debiutanckiego albumu, zatytułowanego „ The 1st Chapter”, którego premiera miała miejsce w maju 2005 roku pod egidą amerykańskiej wytwórni Sensory Records. Udało się stworzyć materiał prezentujący bardzo wysoki poziom i ,który nieźle zamieszał na progmetalowym poletku. To na tym longplayu pojawiły się nie tylko zarysy, lecz wyraziste cechy stylistyczne, które później determinowały kolejne etapy rozwoju artystycznego bandu, wśród nich świetna melodyka, bogate i pomysłowe aranżacje, precyzja w kształtowaniu profilu brzmieniowego, szeroka paleta niuansów technicznych, przyciągający uwagę słuchaczy podniosły, monumentalny klimat, który stanowi dobre uzasadnienie epickiej nazwy Circus Maximus. Z muzyki płynie szeroki strumień energii, dynamika i zróżnicowana struktura kompozycji nie pozwalają wpaść w monotonię, a odbiorca co rusz zaskakiwany jest niebanalnymi rozwiązaniami rytmicznymi, oraz umiejętnością łączenia kilku różnych motywów w jeden spójny organizm. Walorem dodatkowym jest barwa i moc głosu wokalisty Michaela Eriksena, sekcja rytmiczna, która stroni od jednostronnego nabijania rytmu, wspierając linie melodyczne, a także biegłość techniczna i wyczucie gitarzysty Matsa Haugena. Jak nakreślony obraz uzupełnimy partiami klawiszowymi Espena Storo, otrzymamy urozmaicony przekaz zgodny z nietuzinkowymi ambicjami skandynawskiego kwintetu.
Album „1st Chapter” odbił się szerokim echem w środowisku fanów mocniejszych odmian rocka, także o dobrą prasę Circus Maximus nie musiał się martwić. Powyższe czynniki skutkowały licznymi zaproszeniami na cykle prestiżowych festiwali na kilku kontynentach, a żartując sobie odrobinę, wspomnieć można, że Norwegowie nie zdążyli zagrać chyba tylko na Antarktydzie. Jednak pierwsze kroki po publikacji fonograficznego debiutu skierowali, realizując niejako swoje obowiązki, do siedziby Sensory Records, a wytwórnia zabukowała pierwszy większy koncert w amerykańskiej Atlancie, na cenionej imprezie rockowej ProgPower USA. Po udanym debiucie keyboarder Espen Storo zdecydował z powodów rodzinnych opuścić szeregi formacji, a jego miejsce za klawiaturami krótko po edycji „The 1st Chapter” zajął Lasse Finbraten. Od tego wydarzenia minęło trzynaście lat, Circus Maximus działa w stabilnym składzie kwintetu, ominęły go burze personalne, a stabilizacja  sprzyja komponowaniu kolejnych pozycji repertuaru grupy, dlatego następne studyjne albumy norweskiego kolektywu były tylko kwestią czasu. Na każdym albumie potomkowie Wikingów dostarczają solidną dawkę dźwięków, zaprojektowanych dojrzale, wypełniających koncepcyjną zawartość kolejnych utworów, z których wiele dysponuje złożoną i rozbudowaną konstrukcją, przekraczając niekiedy dwucyfrową granicę czasu.
W roku 2015 muzycy przystąpili do pracy nad swoim czwartym studyjnym wydawnictwem, które otrzymało tytuł „Havoc” (w tłumaczeniu na j. polski: spustoszenie, dewastacja, demolka), które opublikowano oficjalnie w marcu 2016. Pomimo proroczego tytułu norwescy progmetalowcy nie zdemolowali ani swojego dotychczasowego wizerunku artystycznego, ani priorytetów swojego stylu, ani nie zaburzyli dosyć przejrzystej struktury swoich kompozycji, które w dalszym ciągu opierają się na filarach charakterystycznych dla progresywnego metalu, progrocka, nieraz hard & heavy. Płyta „Havoc” wydana została przez doskonale znany label Frontiers Records, zawiera dziewięć utworów, jak na dotychczasowe standardy Circus Maximus dosyć zwięzłych, bo tylko dwa z nich przekraczają osiem minut. Oczywiście fakt ten nie świadczy praktycznie o niczym, gdyż długość piosenek nie decyduje w najmniejszym stopniu o jakości bądź zróżnicowaniu stylistycznym.
„Havoc” różni się w kilku punktach w porównaniu do charakteru dotychczasowego dorobku norweskiego bandu, chociaż zmiany określić można raczej w kategorii stylistycznej korekty, a nie transformacji. Zespołowi przez te wszystkie lata działalności, taki był cel tworzenia, udało się skonstruować stabilny fundament, który okrzepł, dlatego wydaje się, że kolejnym posunięciem będzie dostrzegalna ewolucja, którą przyniesie być może już następny album studyjny. Zastrzegam, że jest to mój bardzo subiektywny pogląd, wynikający z dosyć pobieżnej mojej znajomości dyskografii Circus Maximus, ukształtowany jednakże po kilkukrotnym przesłuchaniu całości materiału zgromadzonego na wyżej wymienionym albumie. Mam wrażenie, że brzmienie kwintetu złagodniało na tyle, że jest to przemiana zauważalna. Przybyło także melodyjności, która nieco skomercjalizowała progmetalowy wizerunek Norwegów, chociaż osobiście uważam, że ten akurat element trudno krytykować, przeciwnie, tematy melodyczne zawarte w kompozycjach longplaya „Havoc”, z drobnymi wyjątkami, poprawiają estetykę utworów, łagodzą ciężar brzmienia, sprawiają każdemu odbiorcy przyjemność, pozostając na jakiś czas w pamięci. W niektórych fragmentach spotkamy naturalnie riffowe tąpnięcia, przykładowo w „After The Fire” (po bardzo subtelnym, łagodnym akapicie w części środkowej, tak około 5 minuty), ale występują one raczej epizodycznie, chociaż takich akcentów metalowo podrasowanych występuje trochę więcej, jednakże rozproszone po całym materiale albumu, nie rzucają się tak „w uszy”, marginalnie kształtując osobowość artystyczną poszczególnych utworów. Zresztą ta, najczęściej gitarowa moc dosyć szybko neutralizowana jest partiami klawiszowymi, z dominującym w niektórych z nich fortepianem. To ten właśnie instrument zajmuje sporo miejsca w strukturze muzyki, niekiedy nawet solo, czyniąc ją inną w konfrontacji z poprzednikami fonograficznymi. Inną nie znaczy gorszą, choć nie da się ukryć, że obecność partii fortepianu odbiera muzyce rockowego czadu, dodaje natomiast symfonicznej powagi. Być może manewr powyższy stanowi zapowiedź zwrotu na stylistycznej drodze Circus Maximus. Powracając jeszcze na chwilę do wątków o zabarwieniu heavy metalowym, to próby ich wprowadzenia na dosyć wąską skalę spotkamy jeszcze w utworze tytułowym, choć ten jako całość to chyba artystyczne nieporozumienie, z toporną strukturą, dosyć prymitywnym motywem melodycznym, a chóralne pseudo zaśpiewy w refrenie na kilometr pachną stadionowym kibolstwem. Nie wiem, co za diabeł podpowiedział autorom, żeby ten krótki kawałek wykorzystać do promocji albumu. To raczej rodzaj antypromocji! Na szczęście łojenie bez ładu i składu pod tytułem „Havoc” trwa niespełna trzy i pół minuty i nie demoluje całościowego wizerunku jakościowego albumu. Kontrowersje budzić mogą także zapędy wykonawców w kierunku mainstreamu i muzyki spod szyldu pop rock. Nie mnie oceniać słuszność takiego postępowania, ale fragmenty „The Weight”, „Pages” czy „Flames” wykazują się pewnym potencjałem przebojowości, którą można zaakceptować bądź odrzucić, a wszystko zależy od indywidualnych preferencji odbiorców. Zresztą w wymienionych punktach programu o brzmieniu bardziej decydują instrumenty klawiszowe, spychające swoimi ekspansywnymi partiami sól rocka, czyli gitary, na drugi plan. Wszyscy ci słuchacze, przyzwyczajeni w przeszłości do tego, że koalicja bas-gitara-perkusja potrafi przywalić solidnie, podnosząc poziom decybeli muzyki grupy, muszą skorygować swoją opinię, gdyż na albumie „Havoc” panuje bardziej „prog” aniżeli „metal”. Dobrze czy źle, pozostawiam do oceny słuchaczom.
Chciałbym zgłosić jeszcze jedną uwagę, być może mało znaczącą, ale moje ucho wytyczyło na longplayu „Havoc” umowną, niewidzialną granicę, pomiędzy takim rockowym nudziarstwem i pewną wtórnością, powielaniem swoich wcześniejszych pomysłów, a klasycznym progmetalem, różnobarwnym, wielowymiarowym, tym, którym kwintet oczarował publiczność debiutując dużą płytą „The 1st Chapter”, a linia ta przebiega pomiędzy „Havoc” a utworem „Pages”. Może się mylę, ale gorszego wejścia jak trzy pierwsze kawałki formacja nie mogła sobie wykoncypować. Trzy pierwsze pozycje są naturalnie także do posłuchania- człowiek jako istota i jego receptory mogą zdzierżyć wiele- ale pod przymusem, lub w rezultacie niewiedzy, co też go czeka po „odpaleniu” dysku w odtwarzaczu. Gorzkie to słowa w moim wydaniu, ale nie widzę powodu, żeby koloryzować i wciskać „ciemnotę”, że jest inaczej. Pierwszy kwadrans to były dla mnie tortury, dopiero premiera  „Pages” złagodziła ostrość spojrzenia. Razi mnie wręcz momentami plagiatowanie progmetalowych wzorców, brak kreatywności, bezkrytyczne zapatrzenie we wcześniej opublikowany koncept Dream Theater „The Astonishing”, bezrefleksyjne naśladowanie pewnych patentów, charakterystycznych dla sławniejszych, amerykańskich kolegów. Może takie porównanie to błąd z mojej strony, niesprawiedliwość oceny, ale jak znajdzie się ktoś, kto potrafi wykazać, że się mylę, to całą moją krytykę  „odszczekam”. Wiem, jestem świadom, że nie jestem muzykologiem, można założyć, że moje analizy zawierają pierwiastek amatorszczyzny, ale z drugiej strony wysłuchałem w swoim długim już życiu tysiące płyt, a ucho mam dosyć wyczulone na „powtórkę z rozrywki”, dlatego wydaje mi się, że wiele sekwencji na płycie „Havoc” powstało „pod wpływem”. Ale przestanę walić w czambuł cały materiał albumu, bo na to nie zasługuje. W jego części drugiej, począwszy od „Pages” znajdziemy sporo pozytywów, wciągających pomysłów melodycznych, instrumentalnego profesjonalizmu, różnorodności rytmicznych, gdy po odcinkach dynamicznego grania pojawiają się chwile uspokojenia, średniego tempa, nierzadko całkowitego spowolnienia i dźwięków na granicy ciszy, żeby za sekund kilkadziesiąt gwałtownie popędzić w dal. Ta przemienność tempa, rytmu, wymienność partii instrumentalnych, bardzo przypomina katalog zasad kształtowania kompozycyjnych form rocka progresywnego, bez etykietki „metal”, a taki sposób oddziaływania bezpośrednio kreuje nastrojowość, która przechodzi przez różne fazy, od rockowej surowizny, przez art rockowe pasaże, po podniosłe epickie tony. Przykładami realizacji takiej koncepcji mogą być utwory „Flames” (w okolicach 2:10), czy całe odcinki słyszalne w tych najbardziej rozbudowanych hymnach, „Loved Ones” (klawiszowe orkiestracje), wzmiankowany już w tekście „After The Fire:”, czy w zamykającym album „Chivalry”, którego intensywność rośnie sukcesywnie wraz z upływającymi sekundami jego muzycznego życia, a wnętrze zawiera liczne urozmaicenia, różnorodne wpływy, od typowego progresywnego metalu, przez rock symfoniczny, do klasycznej progresji. Wśród pozostałych rozdziałów wyróżnić można bardzo piosenkowy, lekki, skoczny, zarażający optymizmem i chwytliwą melodią „Flames”, oraz spełniający kryteria rockowej ballady „Remember”, powoli rozwijający się melodycznie i pięknie ułożony instrumentalnie poprzez duet gitary z energetycznym fortepianem.
Podsumowując dochodzę do niezbyt zadowalającego wniosku, że Norwegowie z Circus Maximus, publikując „Havoc” zanotowali obniżkę, mam nadzieję, że chwilową, formy twórczej, wpadając na tory przeciętności . Dopiero publikacja następnego albumu odpowie na pytanie, czy to tylko chwilowy brak formy, czy trwała tendencja w działalności grupy. Kto zna twórczość Circus Maximus, ten zapewne przyzna mi rację, że start do kariery norweskiego kwintetu był oszałamiający, bo „The 1st Chapter” muzycznie powala. Później longplay „Isolate” ugruntował pozycję Norwegów w progrockowym światku, ale kolejne pozycje dyskograficzne, moim zdaniem, oznaczają zjazd po równi pochyłej poziomu artystycznego. Panowie, czas zatrzymać ten niekorzystny trend i stworzyć materiał, który podobnie jak debiut powali muzyczne środowisko na kolana świeżością pomysłów, instrumentalną brawurą i przekraczaniem muzycznych granic.  
(3/6)
Włodek Kucharek

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5059924
DzisiajDzisiaj1279
WczorajWczoraj3533
Ten tydzieńTen tydzień13403
Ten miesiącTen miesiąc63575
WszystkieWszystkie5059924
18.117.165.66