Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

THRESHOLD - Legends of the Shires

 

(2017 Nuclear Blast Records)
Autor: Włodek Kucharek
 
threshold-legends-of-the-shires m
Tracklist:
CD1:
1. The Shire (Part 1) (2:03)
2. Small Dark Lines (5:24)
3. The Man Who Saw Through Time (11:51)
4. Trust The Process (8:44)
5. Stars And Satellites (7:20)
6. On The Edge (5:20)
           
CD2:
7. The Shire (Part 2) (5:24)
8. Snowblind (7:03)
9. Subliminal Freeways (4:51)
10. State Of Independence (3:37)
11. Superior Machine (5:01)
12. The Shire (Part 3) (1:22)
13. Lost In Translation (10:20)
14. Swallowed (3:54)
             
Lineup:
Karl Groom (gitary/ wokal)
Richard West (instr. klawiszowe/ wokal)
Glynn Morgan (wokal)
Johanne James (perkusja/ wokal)
Steve Anderson (bas/ wokal)
Jon Jeary (wokal, track 12)
                 
Konstanta to zgodnie z definicją Słownika Języka Polskiego „element trwały, zachowujący swą niezmienność wśród elementów zmiennych”. Po takim wstępie rodzi się natychmiast pytanie, co wspólnego z rockowym albumem może mieć cenione wydawnictwo zajmujące się zgłębianiem tajemnic naszego języka ojczystego. Już wyjaśniam. Biorąc pod uwagę całokształt twórczości Threshold jest ona specyficzną konstantą, ponieważ zawsze można polegać na jakości i poziomie artystycznym muzyki z pieczątką Threshold. Wokół świat zmienia się pod każdym względem, w muzyce nie tylko rockowej odnotowujemy spektakularne sukcesy i bolesne upadki, wykonawcom przybywa latek, siwych włosów, ci, którzy jeszcze niedawno uważani byli za młodych- perspektywicznych stali się rutyniarzami, ci jeszcze starsi powoli zbliżają się do momentu wygaszania swojej twórczej aktywności. A Threshold w znakomitej kondycji trwa, choć czas naciera ustawicznie, próbując zakłócić wenę twórczą. I co? Nic! Muzycy, jak dobre wino, im starsi, tym lepsi, a muzyka coraz bardziej szlachetna. Zespół nagrywa od wielu, konkretnie od blisko 25 lat i analizując ten dorobek fonograficzny nic nie ryzykuję stwierdzając, że nigdy do tej pory ich longplay nie stał się przyczyną rozczarowania słuchaczy na całym świecie. Współcześnie kwintet, począwszy od debiutu „Wounded Land” „wyśrubował” standardy profesjonalizmu i muzycznej jakości do poziomu nieosiągalnego dla wielu innych wykonawców z kręgu szeroko rozumianego rocka  czy metalu progresywnego. Także najnowsze dzieło Karla Grooma i Kolegów bez wahania zaliczyć można do „galerii rockowych delikatesów”, chociaż materiał powstawał w niesprzyjających dla procesu twórczego okolicznościach. Zmiany personalne rzadko stają się siłą napędową pobudzającą kreatywność, ale taka teza nie dotyczy w żadnym wypadku „Legends of the Shires”, przepięknej muzycznej opowieści, poruszającej do głębi wspaniałym, odrobinę baśniowym klimatem, kapitalnymi melodiami i idealnym balansem pomiędzy brzmieniem elektrycznym a dźwiękami akustycznymi. Ten rockowy monument przeznaczony jest raczej dla wszystkich tych słuchaczy, dla których wysłuchanie w jednym podejściu ponad 80 minut muzyki nie stanowi żadnego wyzwania, lecz wiąże się z wielką przyjemnością i mega wydarzeniem poruszającym poczucie estetyki. A innego sposobu postępowania, jak potraktowanie tej złożonej materii całościowo, także w kwestii tak banalnej, jak jego dokładne przesłuchanie, jest obowiązkiem. Przeskakiwanie po fragmentach poszczególnych rozdziałów tego rockowego monumentu skazane jest od samego początku na totalne niepowodzenie, więc jeżeli ktoś ma zamiar wybrać właśnie taką metodę poznawania rezultatów kreatywnej pracy kwintetu, ten powinien dać sobie tzw. „święty spokój” z duchową konsumpcją tej rozbudowanej muzyki, usiąść w kapciach w fotelu i zająć się mniej absorbującymi sprawami. Ale spróbujmy dokonać analizy zawartości albumu „Legends of the Shires” w bardziej uporządkowany sposób, aniżeli garść przytoczonych powyżej i podyktowanych emocjami informacji. A więc do pracy!
Jako architektów powstania formacji Threshold, u schyłku lat 80-tych, wskazuje się między innymi gitarzystę Karla Grooma i basistę/ wokalistę Jona Jeary. Ten drugi wymyślił nazwę zespołu, która odzwierciedlała jego ówczesne zainteresowania twórczością ikony rocka The Moody Blues. Threshold to nazwa wytwórni założonej przez członków The Moody Blues krótko po ukazaniu się ich czwartego albumu zatytułowanego „On The Threshold Of A Dream” (1969). Coraz liczniejsze występy spowodowały, że Jeary miał coraz większe trudności z łączeniem partii gitary basowej z działalnością wokalną, dlatego przy nadarzającej się okazji zapadła kolegialna decyzja, że miejsce przy mikrofonie zajmie Damian Wilson. Grupa działająca wtedy już w sile sekstetu dosyć szybko uporała się pod egidą wytwórni GEP (Giant Electric Pea) z rejestracją debiutanckiego albumu, któremu nadano tytuł „Wounded Land”, a który ujrzał światło dzienne dokładnie 1 września 1993 roku. Od tego momentu rozpoczęła się kariera międzynarodowa zespołu, potwierdzona mocnym akcentem w postaci drugiego longplaya- bardzo często album numer dwa posiada siłę niekiedy brutalnie weryfikującą klasę danego składu rockowego, ale Threshold zdał ten egzamin na przysłowiową piątkę- „Psychedelicatessen”, wydanego rok po debiucie, który do tej pory należy do najbardziej cenionych dzieł grupy i, który zdefiniował i ugruntował szerokie spektrum stylistyczne bandu. Twórczość Thereshold upychana jest współcześnie często w szufladzie z napisem „metal progresywny”, ale w licznych wywiadach muzycy składu zarzekają się, że kierunek ich artystycznych eksploracji jest działaniem złożonym i wymyka się jednoznacznym i prostym parametrom klasyfikacyjnym . Powyższą opinię potwierdził także osobiście Karl Groom w wywiadzie udzielonym niedawno wysłannikowi HMP. Nie trzeba być orłem matematycznym, żeby policzyć, że w przyszłym roku grupa świętować będzie jubileusz 25- lecia obecności w annałach fonograficznych światowego rocka. I trudno sobie wyobrazić lepsze ukoronowanie działalności artystycznej, jak wydanie longplaya ze znakiem jakości, a piątce rockmanów taki zamiar powiódł się w pełni, bo bez wątpienia „Legends Of the Shires” zasługuje na miano muzycznej perły. Niejako przy okazji wzmiankowany album spełnia także pod wieloma względami kryteria przełomowego, co będę starał się w dalszej części tekstu udowodnić.
Na czym polega przełomowość wydawnictwa „Legends of the Shires”? Na kilku z realizacją tego materiału związanych zdarzeniach.
Po pierwsze, zespół zdecydował się promować nowe kompozycje singlem, prezentującym jeden z utworów albumu, „Lost in Translation”, o tyle nietypowym, że trwającym grubo ponad 10 minut!!! Odważna decyzja, gdyż rozmiar czasowy muzyki, jej brzmienie, złożony charakter kompozycji, wielowątkowość, zmienność rytmiczna stanowią dla słuchacza nie lada wyzwanie. Zwolennicy krótkich, zwięzłych form fonograficznej autoprezentacji będą niepocieszeni, radiowcy rwać będą włosy z głowy, bo jak tutaj wcisnąć w tzw. czas antenowy, taki moloch z rockowymi dźwiękami, który teoretycznie powinien się zmieścić pomiędzy reklamą środka na przeczyszczenie a promocją kolejnej instytucji innowacyjności bankowej. A przeciętny słuchacz? Ten obyty z tak rozbudowanymi formami zatrze ręce z zadowolenia i wysłucha w spokoju i skupieniu tych ponad dziesięciu minut „zaproszenia” do „przeczytania” księgi „Legend..”, natomiast każdy fan form piosenkowych, wypełniających najczęściej single, z deficytem cierpliwości w zgłębianiu tajników kompozycji, powinien najzwyczajniej w świecie dać sobie święty spokój z próbą zrozumienia intencji autorów tego przekazu. Na mnie utwór zrobił piorunujące wrażenie od pierwszych taktów świetnym wejściem gitary Karla Grooma, zabójczą melodyką, połamanym rytmem i różnorodnością elementów struktury kompozycyjnej. I pomimo upływu czasu od pierwszego przesłuchania pozostaję przy własnym zdaniu, że to kawałek doskonale „skrojonej” muzy. Fani wszelkich wariantów progresywności poczuli się zapewne od samego początku ukontentowani poziomem artystycznym tego muzycznego posłańca Threshold. Po zapoznaniu się z zawartością całego konceptu bez wahania można powiedzieć, że oczekiwania nie okazały się sztucznie nadymanym balonem, którego życie w krótkim czasie rozwaliło się z hukiem. Przeciwnie, singlowa awangarda albumu „Legends of the Shires” zapowiada magiczny wieczór z wysmakowaną sztuką muzyczną i te nadzieje spełniają się od początku do końca.
Po drugie, zespołu nie ominęły zawirowania personalne w dosyć ważnych dla brzmienia punktach. Mniej waży absencja drugiego gitarzysty Pete Mortena, który kilka lat wspierał gitarowo Karla Grooma. Ale jeżeli komuś przez myśl przeszła wątpliwość, czy Threshold dalej potrafi utrzymać moc gitarowych partii bez drugiego „wiosła”, to szybko powinien odrzucić jakiekolwiek znaki zapytania w tym względzie. Karl Groom to muzyk kompletny, gitarzysta wybitny, dlatego trudno mówić o uszczerbku w strukturze brzmienia bądź spadku potencjału energetycznego elektrycznych strun. Po prostu grupa funkcjonuje obecnie z jednym gitarzystą i basta! Najnowsza pozycja fonograficzna grupy udowadnia, że wszechstronność Grooma wypełni każdą lukę, czy to w progmetalowych partiach nasyconych energią i mocą, czy też w tych fragmentach delikatniejszych, których lekkość i kruchość charakteru podkreśla przepięknie, krystalicznie czysta akustyka. Znacznie większych perturbacji można się było spodziewać po drugiej zmianie, tej przed mikrofonem, ponieważ po wielu latach współpracy swoje „Goodbye” powiedział trochę niespodziewanie Damian Wilson, wokalista o uznanej klasie i rozpoznawalnej barwie głosu, więc może stać się i tak, że niektórym słuchaczom przyzwyczajonym do charyzmy Wilsona, wydłużą się miny ze zdziwienia na poprawną i dobrą jakość „nowych” partii wokalnych. Głowy nie urywa, ale nie jest także katastroficznie źle, tak jak obwieszczały wszem i wobec niektóre media zajmujące się profesjonalnie muzyką rozrywkową, w tym także rockową. Zresztą Glynn Morgan to nie jakiś tam  „wygrzebany z pieczary”, anonimowy osobnik, lecz doświadczony artysta, którego come back po latach to szczęśliwy dla grupy splot pozytywnych okoliczności. Niebawem w magazynie HMP ukaże się obszerny wywiad z Karlem Groomem (chyba już się ukazał!!), który przedstawi kulisy zmiany frontmana oraz swoją opinię w tej kwestii. Dlatego nie będę próbował się wymądrzać i wychodzić przed szereg analizując pewne fakty. Wystarczy uzbroić się trochę w cierpliwość i wyjaśnienie przeczytać będzie mógł każdy z najlepszego możliwego źródła.
Po trzecie, wręcz niewiarygodnym wydaje się fakt, że tak doświadczona grupa artystów dopiero po ponad dwóch dekadach dojrzała do decyzji dotyczącej stworzenia i opublikowania  albumu tzw. podwójnego. W tym sensie „Legends of the Shires” to debiut. Słuchacze otrzymują ponad 80 minut znakomitej, świeżej, urozmaiconej muzyki podzielonej na 14 części
Po czwarte, album ten należy do kategorii tzw. „konceptów” czyli płyt, w których wątki tematyczne materiału muzycznego powiązane zostały w jeden, homogeniczny organizm. Dlatego słuchanie wyrwanych z kontekstu fragmentów mija się z celem i praktycznie odbiera całą przyjemność konsumowania tego konglomeratu dźwięków. Ściśle z koncepcją dzieła związany jest także tytuł wydawnictwa „Legends of the Shires”, który wielu przyjaciół muzyki Threshold prowadzi na tzw. manowce, gdyż na pierwszy rzut oka sugeruje związki z baśniową literaturą Tolkiena, wprowadzając tym samym w błąd. Historia opowiada o narodzie, który próbuje znaleźć swoje miejsce w świecie, a słowo „shire” pochodzi od starogermańskiego „scira”, oznaczającego „opiekę lub oficjalną władzę”, dlatego poszczególne rozdziały albumu należy interpretować jako historię kogoś, kto dba o coś, co zostało mu powierzone.
Minęło kilka miesięcy od premiery albumu „Legends of the Shire”, słucham tej muzyki dosyć regularnie, choć zapewniam, że płyty „nie katuję” codziennie, ale zdążyłem nabrać już pewnego dystansu, który niekiedy jest niezbędny, żeby otrząsnąć się z początkowej fascynacji. Czas wpływa konstruktywnie na obiektywizm oceny, tłumi nieco emocje, pozwala dostrzec uchybienia, leczy z bezkrytycyzmu. Ale w przypadku nowego wydawnictwa Threshold euforia nie ustąpiła, słabości nie stały się „kotwicą” artystycznych wypowiedzi Grooma i jego kolegów, przeciwnie, czas potwierdził wcześniejsze przekonanie, że mamy do czynienia z jednym z najlepszych longplayów w historii fonograficznej kwintetu. A zatem czego można oczekiwać po najnowszej płycie Threshold muzycznie? Samych pozytywów! Muzycy prezentują wielogatunkowy rock, z wysmakowanymi, emocjonalnymi partiami instrumentalnymi, w których artystyczna dusza w połączeniu z profesjonalizmem i biegłością techniczną wykonawców tworzą urokliwą mozaikę o fascynującej melodyce. Opowieść uderza siłą witalną, świeżością i naturalnością brzmienia, poruszając się po często krętych i technicznie trudnych drogach rytmicznych, uciekając skutecznie od prostoty i schlebiania tanim gustom, wywołując podziw swoją dojrzałością, zwartą konstrukcją, w której każdy, nawet najdrobniejszy element pasuje precyzyjnie do całości struktury. Może nieobecność drugiego gitarzysty spowodowała mniej gitarowego ognia w partiach instrumentalnych, ale to rzecz niewymierna i obarczona błędem subiektywizmu. Taka teza powinna spotkać na swojej drodze wielki znak zapytania, po słowie „Może” ! Przepiękne wątki melodyczne przyspieszające co rusz bicie rockowego serca, megawaty pozytywnej energii, swoboda przekraczania stylistycznych granic, rewelacyjne partie solowe, z mistrzowską gitarą Karla Grooma na czele, wzbudzają całe stada mrówek do wędrówki po ciele, wywołując wzruszenie, stając się impulsem dla wyobraźni. Fragmenty dynamiki i brzmieniowej potęgi graniczą z genialnie melodyjnymi partiami akustyki, świetne harmonie wokalne, kręte ścieżki rytmiczne, monumentalizm i pompatyczna wyniosłość „studzone” dla równowagi skromnością i lekkością pasaży fortepianu, szeptem strun pozbawionych chwilowo prądu. Przejrzyste, selektywne brzmienie, zmienność instrumentalno- wokalnych fraz powodują, że słuchacz zostaje dosłownie „przyklejony” do słuchawek czy głośników, oczekując tego co nadejdzie przy następnej sekwencji dźwięków. Proszę mi wierzyć, wiem co mówię, o pardon, piszę, bo przy n-tym przesłuchaniu ta ciekawość, co wydarzy się za moment, wcale nie słabnie. Wyróżnianie jakiegokolwiek akapitu z tej potężnej księgi byłoby szaleństwem, a ocenianie ich, wyizolowanych od pozostałej części opowieści to krok ku recenzji samobójczej. Bo jak zmierzyć piękno akustycznie subtelnych trzech części „The Shire” z bizantyjską potęgą i ogromem 12- minutowego „The Man Who Saw Through Time”? Jak okiełznać wielowymiarowość „Lost In Translation” czy „Trust The Process”, we wnętrzu których dźwięki, ryzykanckie przełomy, intensywność brzmienia dosłownie się „kotłują”? Jak ustawić bieguny emocji dla tak przeciwstawnych fragmentów jak romantyczny, beztroski, genialnie spokojny i rewelacyjnie melodyjny utwór zamykający koncept „Swallowed” z potężnym, metalowo mocarnym riffem i kapitalnie melodyjnym „Small Dark Lines”? Jak znaleźć kompromis pomiędzy zjawiskowo pięknymi pasażami klawiszy a morderczymi ciosami rytmu wymierzanymi przez „atomowy” duet perkusja- bas? Nie wiecie? Nic trudnego, wystarczy „odpalić” „Legends of the Shire”!
Za grosz nie wierzcie malkontentom, kręcącym nosem, a to, że Damian Wilson, to doskonały wokalista, a Glynn  Morgan trochę mniej (jak ktoś mi powie, że wymiana gości przed mikrofonem zdołowała poziom artystyczny całego materiału, to proponuję wizytę u najlepszego psychiatry, a jako kogoś nie stać, to zorganizujemy akcję crowdfundingową) ,że brak drugiej gitary oznacza mniejszy  potencjał energii i obniżenie potencjału dynamiki, że w programie znalazły się długie utwory (serio, słyszałem taki zarzut!). Dajcie spokój! Nie kompromitujcie się!
„Legends of the Shire” ścisła czołówka listy najlepszych albumów rockowych roku 2017. Jedno z najlepszych dokonań Threshold! Po wysłuchaniu całości, człowiek jest dumny, że słucha takiej muzy, że kondycja ukochanej muzyki jest tak dobra, że są artyści, którzy zamiast odcinać kupony od sławy nie tracą weny twórczej, zachwycając nowymi pomysłami.
Rewelacyjny album! Dla każdego odbiorcy muzyki, który ceni sobie kunszt estetyczny linii melodycznych, precyzję, emocjonalność i inteligencję solowych partii instrumentalnych, techniczne parametry brzmienia, różnorodność form wypowiedzi, ich zmienność. Z jednym zastrzeżeniem! Prawie 90 minut muzyki należy zaakceptować i „łyknąć” całościowo, dzielenie szkodzi, a w przypadku muzyki Threshold będzie bolesne dla duszy prawdziwego rockowego fana.
(5.5/ 6)
Włodek Kucharek

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5056913
DzisiajDzisiaj1801
WczorajWczoraj2645
Ten tydzieńTen tydzień10392
Ten miesiącTen miesiąc60564
WszystkieWszystkie5056913
3.17.203.68