Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Wacken Open Air 2017

Wacken Open Air 2017 - relacja

      

Strati: Dzień zerowy wszedł już na stałe do kanonu wielu festiwali, nic dziwnego, że stał się też częścią W:O:A. W tym roku na deskach sceny w namiocie w środę pojawili się między innymi Flotsam & Jetsam, Ugly Kid Joe i Annihilator. Ten pierwszy koncertował w kwietniu w Polsce, z dłuższą set listą, ale za to… bez efektownego przebrania. Zanim opadła kurtyna, już jakiś mężczyzna w stroju potwora z okładki pierwszej płyty paradował z przodu sceny. Jakie było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że to sam wokalista, Eric A.C.. Podczas samego występu zdjął maskę, ale zielone wdzianko zdobiło go przez cały koncert. Z „okładkowej” płyty zresztą zespół zagrał dwa utwory. Ponieważ starocie z „No Place for Disgrace” uzyskały nową świeżość z postaci ponownego nagrania, grupa nie obawiała się wypełnić nimi prawie połowy występu. Ja osobiście bardzo czekałam na… utwór z nowej płyty, „Iron Maiden”, który w bardzo błyskotliwy sposób wykorzystuje tytuł. Choć wcale nie opowiada o najsłynniejszym heavymetalowym zespole na ziemi, jego stylistyka czerpie z niego garściami. Zresztą przed wykonaniem „Iron Maiden” Eric A.C. dodał, że jest to dla niego najważniejszy zespół w życiu. Cóż, kawałek jest świetny, ale odrobinę „rozjechał się” chłopakom. Mimo to, ogólne wrażenia z koncertu mam bardzo pozytywne. Uf, Wacken bardzo dobrze rozpoczęte!

   

Marcin Książek: Gdy Ugly Kid Joe mieli swoje pięć minut, o ich poczynaniach czytałem w magazynach Bravo i Popcorn. Pamiętam, że najbardziej w tym wszystkim podobała mi się wtedy ich maskotka, noszona przez gitarzystę koszulka reprezentacji Niemiec oraz latające na koncertach dmuchane lalki. Ale, oczywiście, sama muzyka też była niczego sobie. Kolejne kasety gościły w moim magnetofonie na tyle regularnie, że choć z większością ich dorobku nie miałem styczności przynajmniej od 20 lat, niemal cały set Amerykanów, którego miałem okazję wysłuchać w przerwie pomiędzy występami Flotsam & Jetsam a Annihilator, brzmiał zaskakująco znajomo. Nie wiem, co było dla nich główną motywacją do powrotu (wrócili w 2010), ale gdyby ktoś próbował mnie przekonać, że chodziło wyłącznie o granie dla samego grania, po tym koncercie nawet byłbym skłonny w to uwierzyć. Była w tym energia, była radość, a z drugiej strony nie było choćby cienia desperackiej chęci powrotu do dawnego, gwiazdorskiego statusu. Zupełnie, jakby muzycy w pełni zdawali sobie sprawę z własnych ograniczeń i zamiast silić się na cokolwiek (jeden mini album w ciągu 7 lat to nie jest plan na ponowne zawojowanie świata), postanowili po prostu dzielić się tym, co mają najlepsze. Fanów im od tego na pewno nie przybędzie, ale że kilka rzeczy na początku lat 90. im wyszło (ze wskazaniem na „Everything About You” i cover „Cats in the Cradle”), jeszcze na kilka lat dobrej zabawy powinno wystarczyć.

    

3 sierpnia (czwartek)

   

Strati: Tradycyjnie oficjalnie festiwal otwiera coverband, zespół Skyline. Tym razem zresztą grający dwukrotnie, bo wystąpił też na małej scenie w późniejszym terminie. Choć staram się za każdym razem zobaczyć ten koncert, tym razem nie byłam na nim od początku. Będąc w namiocie prasowym słyszałam te same covery, które grupa gra niemal co roku. Pod sceną wywabił mnie nie grany wcześniej cover, a mianowicie „Gutter Ballet” Savatage zaśpiewany przez Henninga Basse. Spacer na koncert okazał się trafiony nie tylko z powodu zupełnie zgrabnie i z właściwą dla tego kawałka mocą odegranego coveru, ale też z powodu Doro, która pojawiła się zaraz po „Gutter Ballet” i zaśpiewała hymn Wacken „We are the Metalheads”, a zaraz potem, na koniec koncertu, „All we are”. Doro jest związana z festiwalem od lat. Niekiedy, jak w tym roku właśnie, pojawia się na nim jako gość, nie grając własnego występu. Dość wspomnieć, że zaraz po Wacken po Internecie zaczęła krążyć wspólna fotka Doro z Rolfem. Gwiazdy metalowej sceny też lubią sobie robić zdjęcia ze znanymi muzykami. ;)

Ciekawostką miał być dla mnie koncert Rossa the Bossa. Kiedy z zespołem śpiewał Mike Cotoina, dochodziły mnie słuchy, że koncerty ekipy Rossa sięgają wyżyn kultu Manowar, a głos Mike’a tak łudząco przypomina Erica Adamsa, że można się poczuć jak w wehikule czasu. Niestety nie dane mi było zobaczyć koncertu Rossa w tym zestawieniu, bo wokalista śpiewał z nim ledwie rok. Mimo to, Marc Lopes, choć absolutnie nie tak doskonały jak Eric Adams, solidnie wykonywał klasyki Manowar. Koncert faktycznie miał sentymentalny posmak. Takich przeżyć nie dostarczy niestety już i sam Manowar, głównie z dwóch względów. Po pierwsze setlista, co zrozumiałe, złożona była ze starych utworów, których ekipa DeMaio dziś już unika, po drugie, można było usłyszeć wiele fantastycznych kawałków z normalnie brzmiącym basem. To, jak DeMaio obecnie zniekształca wręcz groteskowo swoim graniem te świetne kawałki, woła czasem o pomstę do nieba. W czwartek wczesnym popołudniem na Wacken można była dostać namiastkę starego, dobrego Manowar. Dobrze zagranego, porządnie zaśpiewanego i okraszonego charakterystyczną gitarą Rossa. Można było rozkoszować się takimi eposami jak „Blood of my Enemies”, „Sign of the Hammer” czy „Battle Hymn” i bawić się na takich hitach jak „Hail and Kill”. Co ciekawe, ten klasyk został w początkowej partii ozdobiony bluesową solówką. Mi się takie swobodne podejście do coverów podoba, podejrzewam, że był to znak sygnalizujący dystans Rossa do całego przedsięwzięcia grania koncertów składających się z samych kawałków Manowar.  

    

Marcin Książek: Czwartkowy hard-rockowy akcent tym razem należał do Europe. Szanuję Szwedów za to, że wrócili z nowym pomysłem na siebie i w oparciu o ten pomysł sukcesywnie budują swoją nową pozycję. Pozycję zespołu dojrzałego, na swój sposób poważniejszego, ale też nieodcinającego się od własnych korzeni. Szanuję również za koncertową dyspozycję godną ikon hard rocka u szczytu formy, dzięki której każda kompozycja, niezależnie czy pochodząca z „Wings of Tomorrow”, czy z „Bag of Bones”, brzmi wybornie i nie wymaga szczególnej oprawy. Ten zespół to naprawdę znacznie więcej niż utwór „The Final Countdown”, którego nie boi się grać na żywo, mimo że aktualnie jest prawdopodobnie w takim samym stopniu ich błogosławieństwem jak i przekleństwem. I za to też ich szanuję. Chociaż dla mnie najjaśniejszym momentem ich występu był jak zwykle „Scream of Anger”.

   

Strati: Accept  daje znakomite koncerty. Pełne werwy i mocy. Na każdy z nich cieszę się jakbym miała zobaczyć Accept po raz pierwszy. Jedyną drobną wadą koncertów Niemców jest to, że za każdym razem… w zasadzie grają to samo. Tym razem była okazja zobaczyć coś innego. Accept wystąpił w bloku Wacken „A Night to Remember”, dlatego nie mógł przygotować tak po prostu czegoś zwykłego. Sytuację znakomicie wykorzystał Wolf Hoffmann, który rok temu wydał metalowo-symfoniczny album „Headbangers Symphony”, na którym klasyki muzyki poważnej zaaranżowane były nie tylko na orkiestrę, ale też na gitarę i perkusję.  Wolf Hoffmann nie mógł znaleźć lepszej okazji do zagrania ich na żywo. Koncert składał się zatem z trzech części. W pierwszej Accept zagrał zwykły set. W drugiej zszedł ze sceny, pozostawiając na niej jedynie Wolfa z Narodową Czeską Orkiestrą (ta już ma chyba metalowy etat, bo chwilę wcześniej widziałam ją przygrywającą do koncertu Sabaton na Masters of Rock). Klasyczne kompozycje wzbogacone o moc rockowego instrumentarium wypadły interesująco i mimo, że występ nie przewidywał wokali, te pół godziny nie zakrawały o nudę. Paradoksalnie najsłabsza była trzecia część koncertu. Choć zaserwowała nam bonus w postaci nieco innej niż zawsze kolejności utworów, niestety nie wykorzystała swoich możliwości. Po pierwsze, zespół mógł pokombinować i poszukać w swojej bogatej dyskografii kawałków, którym orkiestra doda mocy lub świetnie wyeksponuje partie instrumentalne. Niestety zespół Wolfa tak nie uczynił poprzestając na zestawie setlisty tradycyjnym dla ostatnich występów. Po drugie, aranżacje w wielu miejscach nie były trafione. Tam, gdzie mogły podkreślić masywność kompozycji (już uszyma duszy słyszę te basowe doły w „Teutonic Teror”!), wchodziły w górne, wysokie rejony snując własne melodie. Przecież aż się prosi, żeby za pomocą orkiestry podbijać to, co w Accept najbardziej charakterystyczne i wartościowe. Tymczasem smyczki grały melodie tam, gdzie w oryginalnym kawałku akurat walcowały proste riffy. Wiele utworów, jak choćby wspomniany „Teutonic Terror” czy „Metal Heart” było zwyczajnie nieudanych.  Wielu muzyków przyznaje, że zagranie koncertu z orkiestrą jest niezwykle trudne. Czasem myślę, że najlepiej uczynił kiedyś Rage i od początku zaaranżował płytę tak, żeby i smyczki znalazły swoje godne miejsce.

    

Po tej nie do końca udanej symfoniczno-metalowej uczcie poszłam do namiotu na wyziewy z „De Mysteriis Dom Sathanas” Mayhem. W namiocie panował straszliwy ścisk, a znalezienie miejsca na obejrzenie sceny graniczyło z cudem. W końcu jednak udało mi się podejść w nienajgorsze miejsce. Bardzo dobrze, bo dopiero z oprawą mogłam docenić to, co widzę i słyszę. Wynikało to z tego, że fonia zlewała się w jedną homogeniczną masę. Nie wiem czy jest to specyfika płyty, którą grał w całości zespół, czy raczej kwestia nagłośnienia. Dopiero wraz z teatrem, który odgrywał się na scenie mogłam dostrzec w tym występie coś interesującego – klimatycznego, obcego i nieco w stylu wehikułu czasu. Przyzwyczajona jestem, że na koncertach w największej mierze odbieram muzykę. Tutaj, zadadnie miałam dwukrotnie utrudnione (nieznajomość tematu plus nagłośnienie), dlatego moją wizytę na występie Mayhem odbieram po prostu jako intelektualną przygodę.

   

Marcin Książek: Death metal nigdy nie był mi szczególnie bliski. Odkąd jednak dwa lata temu, zupełnie niespodziewanie, koncertowo przekonali mnie do siebie Szwedzi z Unleashed, w sprzyjających okolicznościach staram się dawać szanse kolejnym ekipom. Mając w pamięci poruszenie, jakie w roku 1998 wywołał album „Amongst the Catacombs of Nephren-Ka”, tym razem postanowiłem zmierzyć się z Nile. Kompozycyjnie, wykonawczo, brzmieniowo, wszystko bez zarzutu, ale growl Karla Sandersa pozostaje dla mnie absolutnie nie do przeskoczenia. Dotrwać do połowy seta pomogli mi wspomagający go wokalnie, a brzmiący nieco bardziej przyjaźnie basista i drugi gitarzysta (odpowiednio Brad Parris i Brian Kingsland, tego ostatniego nawet mógłbym słuchać), ale na więcej nie miałem siły.

    

4 sierpnia (piątek)

    

Przykro patrzeć na Warrela Dane’a. Perspektywa dużej sceny sprawiła, że nie był to obraz tak druzgocący jak podczas ubiegłorocznej serii koncertów klubowych, ale i z odległości kilkudziesięciu metrów trudno było nie dostrzec jego nienajlepszej formy ogólnej czy niedostatków garderoby. Wokalnie było względnie przyzwoicie, a na pewno lepiej niż można było się spodziewać, nadal jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Warrel na scenie zwyczajnie się męczy. I męczyłem się razem z nim. Dlatego też, mimo pełnego zaangażowania ze strony Lenny’ego Rutledge’a i reszty zespołu oraz mimo tego, że ze sceny przemiennie z utworami z „The Year the Sun Died” wybrzmiewały takie klasyki jak „Die for My Sins”, „Taste Revenge” czy „Eden Lies Obscured”, sporą część koncertu spędziłem wpatrując się w zegarek i sprawdzając, jak długo jeszcze. Wracaj do formy, Warrel.

   

15 lat temu koncert Grave Digger oparty w całości na kompozycjach z albumów „Tunes of War”, „Knights of the Cross” i „Excalibur” byłby dla mnie jednym z głównych wydarzeń festiwalu. A.D. 2017, po całej serii przeciętnych albumów oraz kilku równie przeciętnych koncertach, szedłem pod scenę bez większych oczekiwań. Liczyłem jedynie, że będzie nieco lepiej niż ostatnio. Było znaczniej lepiej, choć zadziałał głównie repertuar. Oceniając obiektywnie Boltendhal i spółka nie zaprezentowali niczego ponad niemiecką poprawność. Oceniając subiektywnie, kupili mnie już przy drugim w secie „Killing Time” (zaczęli „nieśredniowiecznie”, bo od „Healed by Metal”) i dalej starałem się już czerpać pełną przyjemność z tego co dobre („Kinghts of the Cross”, „Lionheart”, „Rebellion”) oraz przymykać oko na to co nienajlepsze („The Ballad of Mary (Queen of Scots)”, dobór utworów z „Excalibur”, mocno odczuwalny brak drugiej gitary). Udało się na tyle, że wieńczący koncert „Heavy Metal Breakdown” pojawił się zaskakująco szybko.

   

Twórczość Sonata Arctica tak dawno wypadła z kręgu moich zainteresowań, że ich występ śledziłem z większej odległości, kręcąc się po terenie festiwalu. Plus taki, że miałem okazję posłuchać całkiem poprawnie odegranych „Full Moon” i „8th Commandment” z „Ecliptica” oraz „Black Sheep”i „Tallulah” z „Silence”. Minus, że słyszałem też całą resztę. W secie, z rzeczy wartych odnotowania, był jeszcze „Don’t Say a Word”, ale w tym czasie byłem już w drodze do namiotu na występ Grand Magus. A tam ciekawy obrazek – kataniarze czekający na Szwedów zmuszeni słuchać końcówki występu skaczącej po scenie ekipy Dog Eat Dog. Przetrwali.

   

Strati: Przeszłe koncerty Grand Magus nie napawały mnie tak wspaniałymi emocjami jak ten. Dlaczego? Pamiętam dawniejszą, nieco bardziej vintage’ową muzyczną stylizację Grand Magus, która nie do końca odpowiadała mojego gustowi muzycznemu. Obecnie panowie ze Sztokholmu coraz to mocniej celują w estetykę majestatycznego epic heavy metalu. Rzeczywiście, na Wacken, w namiocie zagrali same utwory od płyty „Iron Will” do współczesności. Mocarnie, masywnie, przejrzyście, z doskonale słyszalnym basem, który  „tworzył” muzykę. Z muzyką świetnie korespondowała wizualna strona i zachowania zespołu, a mocnego kolorytu koncertowi dodała publiczność. Absolutnie doskonała publiczność. Przybyła tłumie i śpiewała wszystko. Takiej kapitalnej interakcji na linii kapela-publika nie widziałam od czasu warszawskiego koncertu Manilla Road. Kończący koncert „Hammer of the North” programowo zaszczepił wśród ludzi chęć nucenia motywy przewodniego. Wychodziliśmy z koncertu i jeszcze przez kilkanaście minut dało się słyszeć gromkie „oooo ooo ooo ooo ooo oo oooo”.

Emperor dostał dużą scenę, świetny wieczorny czas i miał zagrać kultową płytę „Anthems to the Welkin at Dusk”. Okoliczności wydawały się widowiskowe. Tymczasem zespół prawie nie wykorzystał możliwości, bo prawdopodobnie postawił na motto „muzyka się obroni” rezygnując z scenografii i oprawy scenicznej, która tak bardzo pasowałaby do muzyki. Co więcej, Norwegowie kontynuują zapoczątkowane kilka lat temu występowanie bez makijaży, co wywołuje osobliwy efekt. Wygląda to tak, jakby schludny pan profesor biologii wyrykiwał potężne frazy w rytm epickich tonów na wielkiej scenie. Szkoda, że potencjał został zmarnowany, bo muzycznie koncert robił bardzo dobre wrażenie.

Marcin Książek: Do trzech razy sztuka. Po dwóch nieudanych podejściach do Megadeth w nowym składzie na Masters of Rock (mieli grać rok temu, ale występ odwołano w ostatniej chwili ze względu na uraz Ellefsona, mieli powrócić w tym, ale w kilka miesięcy później organizator tej deklaracji już nie pamiętał), udało się na W:O:A. Ostrzyłem sobie na ten koncert zęby jako na główne danie festiwalu i takie otrzymałem. Ogromne ekrany z wizualizacjami do poszczególnych kompozycji, spektakularne światła i „Hangar 18” poparte „Wake Up Dead” i „In My Darkest Hour” na dzień dobry. Po takim wstępie ten występ nie mógł się nie udać, nawet mimo nienajlepszej tego dnia dyspozycji wokalnej Mustaine’a. Nowości, w całkiem pokaźnej liczbie, bo świeżych kompozycji było aż sześć, wyłącznie z „Dystopia”, co mnie osobiście odpowiadało podwójnie. Raz, że album wyjątkowo udany, a dwa, że dzięki temu Kiko Loureirio mógł zaprezentować się w pełni również we własnym repertuarze, z popisowym, instrumentalnym „Conquer or Die!” włącznie. I o ile gitarzystą wybitnym był od dawna, tak w ciągu dwóch lat w Megadeth dodatkowo stał się również prawdziwym scenicznym zwierzęciem, którego ten zespół potrzebował. Kolejne utwory z „Dystopia” („The Threat Is Real”, „Lying in State”, „Poisonous Shadows”, „Fatal Illusion” oraz „Dystopia”) uzupełniały „Sweating Bullets”, „Trust” oraz „Tornado of Souls” (test sprawności dla każdego kolejnego gitarzysty Megadeth zdany celująco). Absolutny brak zgrzytów pomiędzy jednymi a drugim tylko potwierdził klasę nowego materiału. A dalej były jeszcze „Symphony of Destruction” (Megadeth! Megadeth! Aguante Megadeth!), „Mechanix”, tym razem bez jakichkolwiek uszczypliwości pod adresem kolegów z Metallica w zapowiedzi, „Peace Sells” z obowiązkowym udziałem Vica Rattleheada oraz już na bis „Holy Wars… The Punishment Due”. Wygląda nieźle? A brzmiało jeszcze lepiej. Tak się potwierdza status gwiazdy.

   

Strati: Podczas gdy większość zaciekawionych uczestników Wacken udała się na osobliwość w postaci Marlina Mansona (zresztą komentarze nie były pochlebne po jego występie), my udaliśmy się do namiotu, zobaczyć na małej scenie Candlemass. Miałam bardzo pozytywne nastawienie po ubiegłorocznym występie w Goleniowie na festiwalu Rock Hard Ride Free. Traf chciał, że kameralny, nastrojowy, powolny koncert Candlemass widziałam prosto (dosłownie było to jak zimny prysznic) po pełnym rozmachu, dynamicznym występie Megadeth na dużej scenie. Muszę przyznać, że ten szok kulturowy wpłynął na mój odbiór koncertu. Zwyczajnie nie mogłam się skoncentrować. A przecież zespół grał świetnie, Levén był w znakomitej formie wokalno-choreograficznej (już nie mówię o wizualnej, facet wygląda jakby odkrył eliksir młodości), a sam repertuar oparty był na legendarnej już płycie „Nightfall”. Na scenie wystąpił też sam Leif Edling, który ostatnio balansuje na granicy nieuczestniczenia z powodu psychologicznego i naduczestniczenia z powodu twórczego. ;)

 5 sierpnia (sobota)

   

Marcin Książek: Dzień świstaka. Pogoda, scena, set, wszystko niemal identyczne jak niespełna trzy tygodnie wcześniej na Masters of Rock. Uśmiech na twarzy po koncercie również, bo koncertowo Rage w obecnym składzie to absolutna ekstraklasa. Świetnie skrojony set płynący niczym dobrze przemyślany album, zachowujący właściwy balans pomiędzy klasykami z czasów „Black in Mind” i „End of All Days” a utworami z „The Devil Strikes Again” i „Seasons of the Black” oraz pełne zaangażowanie ze strony stale uśmiechniętych muzyków, to przepis na koncertowych sukces, który w przypadku Wagnera, Rodrigueza i Maniatopoulosa sprawdza się za każdym razem.Podobnie jak i za każdym razem sprawdza się „Higher than the Sky” z wplecionym w środek „Holy Diver” z wokalnym popisem Marcosa. Rage on!

   

Strati: Po występie trio udaliśmy się na ich konferencję prasową. Najbardziej entuzjastycznie do tworzenia nastawieni byli gitarzysta Marcos i gitarzysta Vassilios. Opowiadali o swoich nadziejach na przyszłość i o najnowszej trasie koncertowej na którą zawitają także do Australii, gdzie jeszcze Rage nie wywiało. Peavy przyglądał się ze spokojem temu, co opowiadają jego koledzy z zespołu, zupełnie jakby chciał dodać „noo… jak was do tego czasu nie wydalę z zespołu”. To oczywiście tylko moja luźna interpretacja. W rzeczywistości ogromnie cieszy mnie entuzjazm nowych muzyków Rage, bo odzwierciedla się on zarówno na koncertach jak i na płytach.

   

O występie Powerwolf mogłabym napisać w zasadzie to samo, co w zeszłych latach. Za każdym razem gdy widzę tę niemiecką (czy też niemiecko-rumuńską) ekipę, ubolewam nad utratą pierwszych, pompatycznych koncertów Powerwolf i poddanie się modzie na ludyczność i festyn. Co prawda klimatycznych, bądź klasycznie heavymetalowych, osadzonych na dobrych riffach kawałków na ostatnich płytach Niemców jak na lekarstwo, coś tam jednak może się znaleźć.  Niestety, nawet jak da się znaleźć, zespół nie kwapi się, żeby je przedstawić na koncercie. Wyjątkiem był „Let there be Night” z „Blessed and Possessed”. Tak, pośród skocznych kawałków w rodzaju “Dead Boys don’t Cry” czy “All we need is Blood” zaplątał się majestatyczny, odarty z biesiadnego sznytu utwór. Trzeba jednak przyznać, że Attila znakomicie czuje się wśród niemieckiej publiczności. Ma dużo lepszy kontakt i chętniej nawiązuje „dialog” z publiką u siebie niż kiedy gra w Polsce lub Czechach. Wynika to najprawdopodobniej z drobnej bariery językowej. Ja się staram odrzucić „brzemię ubolewania”, zaakceptować Powerwolf takim, jakim on jest (wiem, że nigdy już do korzeni zespół nie wróci, acz miałam cień nadziei, gdy wydawał reedycje pierwszych krążków) i po prostu dobrze się bawić. Cóż, niewątpliwie ludyczny charakter obecnego Powerwolf trafia w gusta festiwalowej publiki, bo ta, bawi się świetnie. Albo ma takie podejście jak ja. Ja też w końcu też postanowiłam zaaprobować to, co słyszę, żeby z koncertu wyciągnąć to co najlepsze, zamiast nie poddawać się marudzeniu.

Marcin Książek: Mimo stosunkowo wczesnej pory i ograniczonego czasu, Alice Cooper przywiózł ze sobą całe przedstawienie. Było więc odcinanie głowy, było monstrum Frankensteina, była mordowana tancerka i cała seria innych obowiązkowych atrakcji. Był też chyba największych ścisk pod sceną podczas całego festiwalu, a w trakcie „Poison” prawdopodobnie również największe zagęszczenie crowdsurferów na metr kwadratowy. Koncert zaczął się od mocnego uderzenia w postaci „Brutal Planet”, przechodząc płynnie w „No More Mr Nice Guy”. Na scenie starcie dwóch światów. W jednym klasa i adekwatne do wieku dostojeństwo w osobie lidera, w drugim rock’n’rollowe szaleństwo pod przewodnictwem Nity Strauss. Dziewczyna gra i wygląda tak, że naprawdę trudno oderwać wzrok, co, mam wrażenie, dodatkowo motywuję resztę zespołu, również walczącą o swoje 5 minut. Nową płytę w secie reprezentował wyłącznie „Paranoiac Personality”, a z największych hitów, oprócz wspomnianego „Poison”,usłyszeliśmy jeszcze m.in. „Feed My Frankenstein”, „Only Women Bleed” i „I’m Eighteen”. Nie zabrakło też, bo zabraknąć nie mogło, „School’s Out” z ładnie wplecionym fragmentem „Another Brick in the Wall”. Całości natomiast dopełnił odegrany w hołdzie Lemmy’emu cover, a jakże, „Ace of Spades”, odśpiewany, zgodnie ze zwyczajem, przez basistę. Uwagi? Następnym razem poproszę o to samo, ale po zmroku, z pełną oprawą świetlną. Może być bez „Ace of Spades”.

    

Strati: Amon Amarth jest obecnie jednym z najbardziej atrakcyjnych zespołów live. Mimo, że grają prosto kompozycyjnie i muzycznie, potrafią wykreować rewelacyjny show. U nich po prostu zapunktował sam pomysł na siebie. Dodatkowo, ostatnimi laty z melodyjnego death metalu skręcili mocno w kierunku heavy metalu z „ekstremalnymi” wokalami, co sprawiło, że ich muzyka mogła zatoczyć szersze kręgi popularności. To wszystko doskonale było widać na tegorocznym występie na Wacken. Koncert, podobnie jak ostatnie, był oparty na utworach z najnowszych płyt, dzięki czemu zyskał wręcz „przebojowy” charakter. W połączeniu z mocnym brzmieniem i efektowną scenografią dał – jak zwykle – spektakularny efekt. Jako, że ostatnio wikińskie klimaty cieszą się jeszcze większą popularnością niż kilkanaście lat temu,  zespół świetnie wpisał się w ten klimat. Była już kiedyś wielka łódź, była scena na grzbietach smoków… tym razem scenografia wydawała się w pierwszej chwili – jak na Amon Amarth –skromna. Dopiero z czasem rosła w siłę, żeby na końcu wackeńską scenę oplótł gigantyczny wąż Midgardu. W trakcie, przed ”Father of the Wolf” pojawił się na niej Loki, a przed „Twilight of the Thunder God” Johan Hegg tradycyjnie już uderzył wielkim młotem wywołując deszcz fajerwerków. Dodawszy do tego wszystkiego wigor muzyków i niemal nieustające uśmiech wokalisty, dostaliśmy świetny, mocny, witalny koncert. Próżno w nim poszukiwać riffowych łamańców. Ale energii i radości grania, niejeden band może Amonom pozazdrościć.

     

Marcin Książek: To miał być koncert wyjątkowy, bo ostatni w ramach trasy promującej album „Ghostlights”. Gdzieś tam pojawiały się nawet głosy, że być może ostatni w ogóle, ale tych chyba nikt nie traktował poważnie. Popularność projektu jest zbyt duża, a płynność składu daje zbyt duże możliwości, by nie dopisać do tej historii kolejnych rozdziałów. Rzeczonej wyjątkowości jednak nie zarejestrowałem. Pomijając większą gadatliwość Tobiasa Sammeta i przekomarzanie z fanami Kreator zgromadzonymi pod drugą sceną, miałem raczej wrażenie powtórki z Masters of Rock sprzed roku. I to w nieco gorszym wydaniu, bo bez Michaela Kiske. Najlepsze momenty? „The Scarecrow”, „Promised Land”, „Runaway Train” i „Let the Storm Descend Upon You” (Jorn Lande na żywo jest nie do pobicia!), „A Twisted Mind” (wyjątkowo udana interpretacja w wykonaniu Erica Martina) oraz „Seduction of Decay” (Geoff Tate w zaskakująco dobrej formie). Najgorsze? Położone przez Herbie’ego Langhansa „Reach Out for the Light” i „Shelter from the Rain” oraz okropne od początku do końca „Lost in Space”. Ale całość na plus. Granatowo-biały na czerwonym tle.

   

Strati: Pędząc na koncert British Lion udało mi się zobaczyć jeszcze końcówkę Primal Fear, który grał na sąsiedniej scenie w namiocie. Na koncert basisty Iron Maiden postanowiłam przyjść w miarę wcześnie, żeby skorzystać z możliwości zobaczenia legendy z bliska (nigdy nie udaje mi się to na Iron Maiden). Choć pomysł przyjścia wcześniej nie był konieczny (wbrew pozorom bez problemu można było podejść blisko barierki), efekt był piorunujący. O ile muzycznie  British Lion nie rzucił mnie na kolana, o tyle sposób grania i gesty Steve’a Harrisa były tak dlań charakterystyczne, że ich oglądanie zrekompensowało mi jakość samej muzyki. Dodatkowym atutem była ogromna radość z grania, która emanowała ze sceny. Nie tylko wokalista wkładał całe serce w wyśpiewywanie tekstów (przeżywanie widać było także po dynamicznej gestykulacji), ale też sam Harris bawił się znakomicie. Sam fakt, że muzyk tak znany, posiadający zapewne godne zaplecze finansowe ma ochotę, niczym nowicjusz, grać trasy w małych klubach. Scena na Wacken, którą dostał  British Lion, doskonale odpowiadała tym realiom.

   

Mówcie sobie co chcecie, ale mi ostatni Kreator bardzo przypadł do gustu. Heavymetalowa estetyka odpowiada mi bardziej, więc nie postrzegam Kreatora przez pryzmat bagażu przeszłości tylko cieszę się świetną płytą, na którą wkradł się zarówno Dissection jak i Running Wild. Nic dziwnego, że koncert trafił w moje gusta, wszak zespół grał utwory głównie z ostatnich płyt. Koncert na W:O:A okazał się w zasadzie cichszą (!) kopią koncertu na Masters of Rock 2017. Aż dziwne, że na festiwalu reklamującym się „faster, harder, lauder” pojawiło się tego rodzaju nagłośnienie, niemniej jednak nie było ono dla mnie problematyczne. Wręcz przeciwnie, po czterech dniach „hałasu” moje uszy cichszy koncert przyjęły z błogosławieństwem. Obecnie Kreator to koncertowa klasa sama w sobie. Doskonale gra, przestrzennie brzmi, świetnie wygląda, scenografia jest bogata i szalenie efektowna (rozstawione na scenie „witraże” okazują się ekranami, na których wyświetlane są obrazy związane z granym właśnie utworem).  Zaskakujące było jednak ominięcie nomen omen flagowego utworu „Flag of Hate” zarówno na W:O:A, jak i na wcześniej wspomnianym festiwalu. Być może treściowo przestał im pasować do koncepcji? Kreator zakończył nasz koncertowy maraton na Wacken. Rano wyjechaliśmy do Polski w samochodzie słuchając zakupionych płyt. Nawet po kilku dniach intensywnego słuchania koncertów, nie ma się dość  metalu.

    

Katarzyna „Strati” Mikosz

Marcin Książek 

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5059915
DzisiajDzisiaj1270
WczorajWczoraj3533
Ten tydzieńTen tydzień13394
Ten miesiącTen miesiąc63566
WszystkieWszystkie5059915
3.149.26.176