Grand Magus - Kraków - 2.11.2017
GRAND MAGUS - Klub Kwadrat - 2 listopada 2017
Muszę przyznać, że jestem grandmagusową neofitką. Szwedów widziałam kilkakrotnie, ale ogromnie wrażenie zrobili na mnie dopiero w tym roku, na koncercie na małej, namiotowej scenie na Wacken Open Air. Dlaczego? Mogę to zrzucić na karb „studyjnej” atmosfery lub na obecność samych zainteresowanych osób wśród publiki (wszak przy tej ilości scen na Wacken ludzie chodzą na występy w miarę przemyślanie). Myślę jednak, że prawdziwa przyczyna tkwi w repertuarze zespołu. Kiedy Grand Magus orbitował wokół metalu zaprawionego doomem, a nawet stonerem, budził moje mniejsze zainteresowanie. Od kiedy szala przeważyła się na rzecz heavy metalu i epickich naleciałości, skradł moje serce. Z takim zapałem wybrałam się więc na krakowski koncert. Względem tego na Wacken miał wielką zaletę – był dużo dłuższy. Zespół wciągu nieco ponad godziny zagrał 14 kawałków nie brnąc w przerywniki w postaci przerysowanych pogadanek z publiką, długiego oczekiwania po zejściu ze sceny pod koniec gigu czy długich solowych popisów.
To, co stanowiło o mocy koncertu Grand Magus to wyraziste, dobitne brzmienie basu. W utworach takich jak ”Iron Will” wręcz imitujące bitewne kotły zagrzewające do walki. Zespół tworzy jedynie trzech muzyków, ale energia i potęga jaka bije ze sceny jest porównywalna z siłą oddziaływania orkiestry. Siła i energia. Brzmienie i gęstość to inna sprawa. Dzięki temu, że tempa są średnie, a riffy niegęste taki koncert można znakomicie nagłośnić tak, że dokładnie słychać każdy instrument, a brzmienie nie pływa i nie chowa niektórych elementów. Wszystko było świetnie słyszalne, mocne i pełne tupetu. Tak, bas tworzył krakowski koncert. Energię podbijały wokale JB, który wycina skromne, wręcz ascetyczne riffy, czasem niewymyślne (skopiowane z Black Sabbat czy Manowar), ale układa takie linie melodyczne, które świetnie korespondują z siłą basu. Niestety JB nie miał tego dnia szczytowej formy, albo zwyczajnie się oszczędzał. Nie przeszkadzało to jednak wyśpiewać wszystkich hymnów tak, że przy prawie każdym wersie wtórowała mu publiczność. Jeden z niej, za swoje wokalne zaangażowanie został zauważony przez JB – celny wybór, okazał się bowiem wokalistą krakowskiego doom metalowego Monasterium. Jeśli chodzi o zaangażowanie publiki, brakowało mi jedynie znanego z Wacken śpiewania „oooo oooooo” na melodię z „Hammer of the North” już po zakończeniu koncertu. Na samym jednak utworze śpiewaliśmy na całe gardła.
Zespół zagrał same utwory z ostatnich pięciu płyt stawiając na estetykę wczesnego Manowar, a tytuł trasy „Sword Songs” odpowiadał raczej ogólnemu wyrazowi tego stylu niż stricte promowaniu trasy, bo wbrew pozorom, z ostatniej płyty Szwedów zagrano tylko trzy utwory, tyle samo co z innych krążków. Muzyce doskonale odpowiadał wizerunek kapeli. Niegdyś kojarzył mi się on odrobinę niechlujnie, ostatnio zespół prezentuje się na scenie lepiej, co na pewno trafniej koresponduje z tym, co gra.
Występ Grand Magus poprzedzony był koncertem dwóch kapel – belgijskiego speed metalowego Evil Invaders oraz australijskiego Elm Street, który gra rozszalały heavy metal z wrzaskliwymi, nieco nietypowymi dla tej stylistyki wokalami. Wiele osób podkreślało, że największe wrażenie zrobiła na nich jednak okładka ich drugiej płyty rozpięta jako banner – zrobiona przez kultowego twórcę okładek Manowar, Kena Kelly’ego. Oba występy nagłośnione były tak, że wiele elementów ginęło. Grały one jednak na tyle gęstą i szybką muzykę, że można było brać to pod uwagę. Niewątpliwie ich energia na scenie odciągała uwagę od nie do końca udanego brzmienia.
Katarzyna „Strati” Mikosz