Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Testament, Annihilator, Death Angel - Warszawa - 15.11.2017

TESTAMENT, Annihilator, Death Angel - Progresja Music Zone - 15.11.2017

Połowa listopada, śniegu brak, a jednak do warszawskiej Progresji święty Mikołaj już zdecydował się przybyć. Przyniósł polskim fanom thrashu świetny prezent na zakończenie roku, a był nim koncert, co by nie mówić, jednej z ciekawszych grup wykonujących ten gatunek muzyczny. Próżno  szukać innego, większego od tego,  wydarzenia do końca grudnia w Polsce, więc kto się pospieszył, mógł oglądać  z bliska legendy, jakimi  z pewnością są Death Angel, Annihilator oraz Testament. Maruderzy, którzy odkładali kupno biletu do ostatniej chwili,  musieli obejść się smakiem, bo zarówno warszawski, jak i piątkowy koncert we Wrocławiu, zostały wyprzedane. Przy takim składzie, to nie było dziwne, jednak zawsze wcześniejszy brak wejściówek oznacza, że pod sceną będzie gorąco…

Dotarłem do Progresji przed godziną dziewiętnastą, co oznaczało, że miałem chwilę czasu, żeby rozejrzeć się, a raczej dopchać do stoiska z merchem. Dawno nie widziałem tylu ludzi w klubie, a był to dopiero początek wieczoru. Wzory koszulek nie były dla mnie na tyle przekonujące, że odpuściłem zakup, chociaż może bardziej to kwestia finansowa zmusiła mnie do wzięcia sprawy na chłodno. Tak czy owak, chętnych było sporo. Motywy głównie z nowych tras, płyt i standardowo u wszystkich kapel płyty oraz naszywki. Po zdaniu kurtki do szatni, by nie fundować sobie podwójnej sauny, udałem się na główną salę. Nie było wątpliwości,  kto miał być headlinerem, a kto będzie pełnił rolę rozgrzewacza – co prawda przykryta materiałem, ale na scenie była już przygotowana potężna scenografia Testementu. Nad sceną, wysoko, ustawiony zestaw perkusyjny zwracał uwagę. Jednak swoje pięć minut tego wieczoru miał mieć za momencik Death Angel. Chociaż rzut oka na rozpiskę czasową nie pozostawiał złudzeń, a chyba wiele  osób miało nadzieję, że Anioł Śmierci zagra trochę dłużej.

Chęć  dopchania  się pod scenę graniczyła z cudem. Wszędzie fani thrashu lub ogólnie pojętego metalu. Przy barze postacie przypominające czarne winogrona,  dosłownie człowiek na człowieku, a każdy próbował dostać upragniony napój. W końcu milknie muzyka z taśmy i zaczynamy! Nie jest zbyt głośno, w miarę selektywnie, mimo że stoję z lewej strony. Bardzo energetyczne granie. Szybkość. Pod sceną istne szaleństwo. Wokalista Mark Oseguenda co rusz rzuca pochwałami w stronę publiki. Zresztą dzisiejszego wieczoru nie tylko on będzie dawać wyraz wrażeniu, jakie wywierają na muzykach polscy fani thrashu. Czas goni jednak, więc panowie rzucają jak z rękawa to, na co większość czekała najbardziej. Najpierw skrócona wersja klasyka z pierwszej płyty „The Ultra-Violence”, a po chwili  „Mistress of Pain”. Szkoda, że zamiast grać, często Mark mówił – wyliczyłem, że zdążyliby upchać jeszcze jeden kawałek. Death Angel oparł swój króciutki set na nowościach, pojawili się reprezentanci „Relentless Retribution”, „The Dreams Call For Blood” i „The Evil Divide”. Mogło się jednak podobać i raczej podobało się, bo widziałem, jak bardzo mokrzy są ludzie idący spod sceny.

Szybka zmiana klimatu. Po bokach perkusji pojawiają się motywy z ostatniej płyty Annihilator „For The Demented”, a z tyłu –  logo kanadyjskiej formacji. ‘To będzie zupełnie inne podejście do grania’ myślę sobie, zajmując pozycję już na wprost sceny, gdzieś w okolicach, licząc na oko, szóstego rzędu. W końcu są i startują od „King Of The Kill”. Czasu również mało, ale to nie robi wrażenia na Jeffie Watersie. Zachęca ludzi do śpiewania, robi przystanki na solówki, dyryguje całym koncertem.  W końcu to szef Annihilator, który na sobie opiera tę kapelę. Technicznie bardzo dobry występ. Pod sceną zabawa nie gorętsza niż ta,  na poprzednim koncercie, mosh pit cały buzował energią mogącą zasilić w prąd małe miasteczko. Oczywiście najbardziej oczekiwanymi kawałkami były te z „Never, Neverland” („Phantasmagoria”) i „Alice In Hell” („Alison Hell” i „W.T.Y.D”). Ostatnią płytę reprezentował „Twisted Lobotomy”. Występ Annihilator, zupełnie różny od tego, co zaproponował Death Angel, jednak oba znalazły swoich zwolenników. Można powiedzieć, że każda z tych kapel porwała publikę spragnioną dobrych, thrashowych dźwięków i je dostała.

Nie można zapominać jednak, po co lub na kogo przyszła lwia część publiczności. Korzystając                        z długiej, bo aż półgodzinnej przerwy, spróbowałem dojść do łazienki. Gdybym był w dżungli, użyłbym w takiej sytuacji maczety. Odniosłem wrażenie, że przeciśnięcie się przez potężny tłum był podobnym, ale bezkrwawym wyczynem. Do występu  gwiazdy wieczoru było jeszcze dobrych kilkanaście minut, ale w momencie ponownego wejścia na salę zrozumiałem, że o byciu pod sceną mowy nie ma – prawdziwe morze głów. Techniczni krzątali się jeszcze po scenie, a ja podziwiałem potężną scenografię. Po bokach niby rzeźby z motywem „Legacy”, na środku wielki zestaw perkusyjny górujący nad wszystkim. Za nim wielki baner z wężem wzięty z ostatniej płyty „Brotherhood of the Snake”, którą Testament promuje. Na górze, obok perkusji, podesty, z których chętnie, miało się okazać, korzystali muzycy. Napięcie sięga zenitu, bardziej krzepcy spóźnialscy przeciskają się w kierunku barierek. Prawie punktualnie, około 21.30, gasną światła.

Zaczynają tytułowym kawałkiem z nowej płyty. Jest moc. Potęga. Głośno, bardzo głośno. Akustyk ma jeszcze sporo czasu, by poprawić brzmienie, ale pod sceną nikt się tym nie przejmuje. W końcu na scenie są oni – Testament! Nie ma wątpliwości, że umieją panować nad tłumem. Chuck Billy, uśmiechnięty, jak kapral rozdaje komendy. Początek występu oparty o nowości. „Rise Up” z poprzedniej płyty „Dark Roots Of Earth” napędza i tak już mającą odlecieć Progresję. Ja, co prawda, czekam na „ciemne korzenie thrashu”, czyli kawałki z wczesnych płyt, jednak trzeba oddać, że ostatnie kompozycje mają w sobie dość mocy, by zdmuchnąć tłum potężnych chłopów. W połowie koncertu pojawiają się starsze numery. Najpierw jednak solo na gitarze ma Alex Skolnick. Z tymi pasemkami, choć nosi je od dawna, wygląda jak  jazzowy wymiatacz. „Sings of Chaos” przechodzi w „Electric Crown”. Za jakiś czas swoje umiejętności pokazuje drugi z wioślarzy, Eric Peterson. Swoje „pięć” minut mają też tuzy metalu, sekcja rytmiczna potężna jak nosorożec, stanowiąca fundament nie do powalenia – perkusista Gene Hoglan oraz basista Steve DiGiorgio. Ten drugi pokazuje, jak można używać efektów brzmienia. Wszystko perfekcyjne. Można odnieść wrażenie, że wyuczone. Nie tak wyobrażam sobie thrash metal. Nie ma co jednak wybrzydzać, kiedy ze sceny lecą już klasyki w postaci „Eyes of Wrath”, „First Strike Is Deadly”, „Souls of Black” czy „Practice What You Preach”.

Nie wiem, ile dokładnie czasu spędzili na scenie. Wiem jednak, że zaprezentowali obecnym w Progresji świetny show. Mogę z pełną odpowiedzialnością użyć tego słowa, ponieważ tak właśnie było. W każdym calu przygotowane i odegrane z perfekcją co do minuty. Była moc, był ciężar, był thrash. Chociaż dla mnie jakby grany na kalkulatorze. Gdzieś uszły chyba emocje, chociaż Testament zagrał dobry koncert. Brakowało mi po prostu jakiejś dozy spontaniczności, chęci pozytywnego zniszczenia wszystkie dookoła. Cała ta produkcja, scenografia, światła, przypominają raczej spektakl, niż wściekłość. Przyznaję, że gdy w połowie koncertu zacząłem przenosić się pod scenę, to im  bliżej jej byłem, podobało mi się coraz bardziej. Chyba jednak tylko pierwsze rzędy czuły jakieś wibracje, które powodowały, że chciało się naprawdę dać porwać temu występowi. Muzycy zaprezentowali warsztat technicznie możliwie że niedostępny dla  niektórych zespołów z tego nurtu. Miałem jednak wrażenie, że popisy solowe miały wyraźnie na celu grę na czas, bo jednak Chuck Billy musi odpoczywać. Coś w tym jest i w odczuciu niektórych rzutować  może negatywnie na odbiór całości. Do końca koncertu brzmienie mogłoby być lepsze, bardziej selektywne, chociaż teraz to już nie ma znaczenia.

Występ przeszedł do historii, a opinii o tym wieczorze będzie pewnie tyle, ile osób było w Progresji, czyli mnóstwo. Zgodnie można stwierdzić, że wciąż jednak thrash metal, nieważne jaki jest, czy dziki, czy techniczny, przyciąga wielu amatorów takiego grania. Mimo wszystko czas spędzony z trzema legendami tej muzyki nie był dla nikogo, myślę, stracony. Pomijając  to, że fajnie by było dać Death Angel i Annihilator więcej czasu, to, ogólnie, wszyscy bohaterowie wieczoru stanęli na wysokości zadania i każdy z nich wykonał swoją robotę na najwyższych, dla siebie, obrotach.

Adam Widełka

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5055898
DzisiajDzisiaj786
WczorajWczoraj2645
Ten tydzieńTen tydzień9377
Ten miesiącTen miesiąc59549
WszystkieWszystkie5055898
3.145.186.6