Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Helicon Metal Festival III - Warszawa - 25.03.2023

Helicon Metal Festival III - Klub Remont, Warszawa - 25 marca 2023

Była magia!

Kto był i śpiewał z Evangelist „Halleluiah!”, z Kodex „Sol, sol invictus!”, kto wmieszał się w zahipnotyzowany tłum maniaków, ten naprawdę doświadczył magii. Doczekaliśmy się w Polsce festiwalu, na jaki zwykle trzeba było wybierać się za granicę. Trzecia edycja Helicon była kilkukrotnie przekładana z powodu pandemii, ale... warto było czekać! Zdarzały i zdarzają się u nas festiwale czy wielozespołowe koncerty – jedne są skierowane do szerokiego grona metalowych odbiorców, nakierowane na bardziej znane czy tzw. „komercyjne” zespoły. Inne to męczenie buły z jednym headlinerem i grupą mniej lub bardziej ciekawych „zapychaczy”. Helicon III okazał się festiwalem dokładnie wycelowanym w nas. Czytelnicy i pismacy Heavy Metal Pages to dokładnie te osoby, którym na widok składu Helicon mogły zaświecić się oczy. Nie był to festiwal ani duży, ani z szeroko rozpoznawanymi nazwami, ale za to z nazwami, które w naszym kręgu budzą ogromne emocje. Każdy z zespołów coś znaczył: powrót Mayhayron, rzadko grający Gutter Sirens, rozpoznawalny w zagranicznych epic metalowych kręgach Evangelist, 100% heavy metalu w Venator, intrygujący Smoulder i doskonały Atlantean Kodex.

Sobotni wieczór rozpoczął się od występu krakowskiej kapeli Mayhayron. Kilkanaście lat temu o bandzie tym było dość głośno. Niektórzy widzieli w nich nawet potencjał na stanie się prawdziwą gwiazdą heavy metalu mającą szansę zaistnieć nawet za granicą. Niestety, życie napisało inny scenariusz i w pewnym momencie kariera Mayhayron stanęła w miejscu. Dobrze, że ostatnio powrócili do regularnego koncertowania. Co do samego występu, od razu było widać, że nie mamy do czynienia z nowicjuszami. Mimo że, otwieranie tego typu festiwalu, to rola dość niewdzięczna (eksperymentalne nagłośnienie, garstka ludzi pod sceną itd.), udało się im świetnie odnaleźć w całej tej sytuacji. Chłopaki wypadli nadspodziewanie dobrze i co ciekawe sądząc po koszulkach oraz liczbie ludzi znających na pamięć ich teksty, mają całkiem sporą liczbę zwolenników. Wszystko wskazuje na to, że ich potencjał nie jest jeszcze całkowicie zmarnowany i można coś jeszcze z niego wycisnąć.

Gutter Sirens to kolejny niemłody już zespół, który w swej karierze miał niestety kilka zastojów. Prawdopodobnie gdyby nie to, podobnie jak Mayhayron mogli być w innym miejscu. Miło jednak, że chłopaki z Białej Podlaskiej wciąż są koncertowo aktywni. Podczas koncertu mogliśmy usłyszeć głównie utwory z ostatniego okresu ich działalności, w którym zwrócili się w stronę zdecydowanie bardziej progresywnego grania. Zaprezentowali też dwa nowe, nienagrane jeszcze utwory oraz cover Savatage „Edge of Thorns”. Sam koncert był zagrany z niezwykłym polotem oraz widoczną pasją. Doman doskonale udowodnił, że jest osobą, która potrafi złapać naprawdę świetny kontakt z publicznością (coraz liczniejszą zresztą). Żałuję jedynie, że nie zagrali żadnego numeru z pierwszego swojego oficjalnego albumu „Memory Analisys”, który, był zdecydowanie mniej progresywny niż ich późniejsze nagrania, natomiast zawierał bardzo ciekawie zaaranżowany power metal w stylu Stratovarius i innych podobny „post-helloweenowych” tworów. Szkoda, bo w tym roku wypada dwudziestolecie jego premiery. Okazja zatem była doskonała.

Evangelist to nasze dobro narodowe. Dobro, które zna co prawda garstka Krajanów, ale za to garstka, która doskonale wie, o co w tym zespole chodzi. Co więcej, owa garstka czci często też Atlantean Kodex, więc zaproszenie tego mało koncertującego polskiego rarytasu na Helicon III okazało się totalnym strzałem w dziesiątkę. Co więcej, okazuje się, że dla wielu odbiorców było głównym magnesem, który przyciągnął ich do Warszawy... zza granicy. Ma to sens, bo Evangelist, choć studyjnie co jakiś czas dostarcza nam wydawnictw, o tyle z racji logistycznych koncertuje niezwykle rzadko. Być może to jest kolejny klucz do tak fenomenalnego odbioru koncertu. To, co zaprezentowali nam mnisi, to było istne misterium opatrzone odpowiednią powagą i nastrojem. Muzycy odziani w habity, wokalista z czaszką w ręku i wierni pod sceną wznoszący pięści i gromko śpiewający „Memento homo mori!”, „Halleluiah!” czy „Quia Sanctus Dominus!” to coś naprawdę mistycznego, czego naprawdę warto było doświadczyć. Komentarze po koncercie nie milkły – nawet ci, którzy przyszli zobaczyć Evangelist „przy okazji”, zbierali szczęki z podłogi. Juz sam fakt, że na koncert przyszła spora grupa osób w koszulkach Evangelist jest kapitalny. Ale jeszcze lepsze jest to, że wyszła z niego kolejna spora grupa – zespół sprzedał prawie cały swój merch. A naprawdę nikt ze sceny nie mówił nieśmiertelnych słów:„wpadajcie na nasze stoisko, mamy płytki, koszulki...”

Z Venator mam ciekawe doświadczenie. Widziałam ich w zeszłym roku w Pisku na Heavy Metal Thunder Festival (co ciekawe, też grali z Atlantean Kodex) i odniosłam wrażenie – super klimat, 100% heavy metalu od muzyki po adidasy, ale chyba też trochę za dużo procentów z ich strony, bo na scenie panował muzycznie lekki chaos. Minęły miesiące, posłuchałam płyty, zachwyciłam się płytą, poznałam płytę na pamięć i z nowymi emocjami i nadzieją ruszyłam na Venator na Heliconie. Nadzieje nie okazały się płonne, bo zespół był w dużo lepszej formie, a i ja byłam dużo lepiej przygotowana na to, co usłyszę ze sceny. I choć ani wokalista nie jest demonem głosu, ani nagłośnienie nie wyeksponowało odpowiednio gitar (a więc i riffów będących kanwą dla kawałków Venator), całość brzmiała bardzo dobrze, energetycznie i porywająco. Co kawałek to hicior, więc skandowanie z wokalistą „The Seventh Seal”, czy śpiewanie hardrockowego refrenu w „Streets of Gold” nie przysparzało publice problemu. Venator to skończona całość, od muzyki, przez studyjne brzmienie, okładkę po wizerunek, którego nie mogło zabraknąć i na koncercie. Ten zespół to wcielona w życie grupa rekonstrukcyjna. Chłopaki wyglądają, jakby urwali się z połowy lat 80. i trafili na scenę. Ich inspiracje oczywiście wyszły od heavy metalu, ale chyba u niektórych z czasem zaczęły żyć swoim życiem, czego wyrazem jest choćby image perkusisty, który wyglądał tego wieczoru jak Pan Tik Tak w koszulce z firanki z PKP. Drugim wyrazem jest oczywiście wszechobecny wąs, od którego dyspensę dostał tylko basista.

Smoulder wpisywał się stylistycznie w epic doomową estetykę festiwalu, możliwości obejrzenia młodych Kanadyjczyków potraktowałam jako niezłą ciekawostkę. Zwłaszcza że bardzo lubię dwa pierwsze kawałki z ich debiutanckiej płyty. Jak się okazało, nie tylko, ja. Wydaje się, że cała sala czekała na „Ilian of Garathorm”. Jak jeden mąż ludzie śpiewali z Sarą „Fate calls! Of Champion! Warrior! If many forms!”. Pewnie dla części publiki był to po prostu hicior Smoulderów. Dla mnie najjaśniejszy punkt koncertu, bo przyznam, pozostała część ich występu nieco mnie wyczerpała. Ekspresja wokalna Sary na płytach jest charakterystyczna, ale za to na koncercie wydawała się nadnaturalna, na tyle, że dla mnie okazała się męcząca. Co ciekawe, ta wokalna ekspresja szła w parze z prezencją sceniczną. Widać, że zespół nie przyjechał tutaj „odbębnić” występu. Sarah śpiewając, dawała z siebie wszystko, wiła się na scenie, demonicznie wbijała wzrok w publiczność, a niektóre elementy jej choreografii kojarzyły mi się z mistycznymi zespołami lat 70.

Atlantean Kodex to zespół jedyny w swoim rodzaju. Połączenie tego, co najlepsze w Bathory i Manowar okraszone magicznym wokalem, pełnymi erudycji tekstami i otoczką sprawia, że jak ktoś jest podatny na tego typu klimat, wpada w Kodex, jak w studnię bez dna. Ten zespół nie ma „zwykłych fanów”. Ten zespół albo ma absolutnych maniaków, albo nie budzi żadnych emocji. Jakby ktoś mi dziesięć lat temu powiedział, że będę miała kolejny zespół w gronie ulubionych i nie będę w tym sama, zrobiłabym wielkie oczy (może nawet takie, jak wokalista Smoulder na swoim koncercie). Podczas gdy naszym heavymetalowym światku to kult absolutny, wystarczy wychylić się odrobinę za bram tego światka, żeby zorientować się, jak kompletnie niszowe jest nasze podejście. W latach 80. byłam jeszcze dzieckiem, więc tylko mogę wyobrazić sobie, że takie wspólne emocje, jakie budzi dziś Kodex, budziły dziś już stare i klasyczne zespoły heavymetalowe. Dzięki Kodexowi możemy mieć namiastkę tego klimatu – młody zespół, a na naszych oczach dzieje się jego historia. Rozpisuję się o odbiorze Bawarczyków, bo niemal zawsze o tym, jak dobry był koncert, świadczy reakcja ludzi pod sceną. O ile nagłośnienie zbyt mocno eksponowało basy na rzecz gitar, o tyle reakcja publiki zbliżała się niemal do oddawania czci. Ludzie znali wszystkie teksty, śpiewali wszystkie serwowane przez Kodexów hymny, a w momentach instrumentalnych po prostu wyrzucali z siebie melodie w postaci gromkiego „ooo”. Nie widziałam ich przed dołączeniem Coralie, ale z opowieści wiem, że zespół prezencją i charyzmą sceniczną onegdaj nie grzeszył. Aż wierzyć się nie chce, że takie były koncertowe początki tego genialnego studyjnie zespołu. To, co działo się na helikońskiej scenie i pod sceną kompletnie nie pasuje mi do mrocznych opowieści z początków kariery Bawarczyków. Markus jest nie tylko doskonałym wokalistą (choć wprawne ucho zauważało, że w kilku momentach nie domagał – rzecz jasna kompletnie można mu to wybaczyć), ale wyrósł na prawdziwego frontmana wiodącego lud na epic metalowe barykady. Poza tym zespół opracował „scenariusz” koncertu już na etapie samej setlisty, którą otwierał i zamykał wątek „The Course of Empire”. I choć ta płyta była motywem przewodnim koncertu, nie zabrakło hymnicznego „Twelve Stars and and an Azur Gown”, podczas którego ktoś z fanów wyjął niebieską flagę usianą dwunastoma gwiazdami, czy „A Prophet in the Forest” z debiutu. Co ciekawe, kawałki z debiutu w zestawieniu z tymi z kolejnych płyt według mnie dobrze pokazują, jak świetnie Kodex z upływem lat się rozwinął.

Całodzienny festiwal minął szybko. Nie było żadnych przestojów, zespoły wychodziły na scenę niemal jak w zegarku. Przerwy między koncertami na ustawienie się kolejnych kapel, były w sam raz, żeby choć na chwilę spotkać się ze znajomymi. A tych, w mniejszej lub większej ilości, chyba spotkał każdy, W pewnym momencie odniosłam wrażenie, że odbiorcy Heliconu, czy fani powyższych kapel to jakaś jedna wielka rodzina, czy klan, w którym członkowie wzajemnie się znają. Atmosfera rzeczywiście była kapitalna. Wielkie podziękowania dla Helicon Metal Promotions, który robi tak wspaniałą robotę wspierając heavy metal i dostarczając nam takich przeżyć!

Strati & Bartek Kuczach

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5058933
DzisiajDzisiaj288
WczorajWczoraj3533
Ten tydzieńTen tydzień12412
Ten miesiącTen miesiąc62584
WszystkieWszystkie5058933
3.14.15.94