Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

"Nowy rozdział" (Moonlight)

– Jesteśmy już na etapie, że nic nie musimy. Chcemy wyciskać z muzyki, to co w niej najlepsze i móc pokazać to innym. I chcemy też widzieć na koncertach jak słuchacze reagują na naszą muzykę, bo ta interakcja jest kluczowa – mówi Daniel Potasz. Lider Moonlight zdradza nam również szczegóły reaktywacji zespołu orz powstania jego najnwszej płyty „Nate”, wydanej po kilkunastu latach przerwy w aktywności szczecińskiej grupy:

    
HMP: Mogło wydawać się, że po niezwykle intensywnej działalności w latach 1996 – 2007 Moonlight nieodwołalnie już zakończył karierę, tymczasem przed dwoma laty wróciliście do gry – ciągnie wilka do lasu, czy jakoś tak?

Daniel Potasz: Ja nigdy nie przestałem pisać i komponować. Na co dzień realizuję się muzycznie, kompozytorsko czy realizatorsko w moim studio nagraniowym. Jednak w komercyjnych projektach nie jesteś w stanie zrobić tego wszystkiego co masz w głowie. Część rzeczy szła więc do szuflady. Nie był to z góry założony plan na tzw. powrót, ale gdzieś podskórnie czułem, że prędzej czy później coś z tym zrobimy. Las, który wspomniałeś, zaczął mnie w pewnym momencie wzywać.

Ponoć nie byłoby tej reaktywacji, gdyby nie przypadek, to jest spotkanie się po latach filarów grupy w sąsiedztwie na ulicy Grodzkiej?

To prawda. Po wielu latach wpadłem na kawę do Mai. Zaczęliśmy rozmawiać, wspominać i reszta potoczyła się szybko. Powstał pierwszy utwór, później zaproszenie na Castle Party w Bolkowie, a później rzuciłem temat nowej płyty. Nałożyło się to z kontaktem z Pawłem Gotłasem, wcześniejszym basistą z Moonlight, który wyraził ochotę i entuzjazm do projektu. Marka znałem od dawna, wiedziałem, że jest świetnym instrumentalistą. Zadzwoniłem, zgodził się i tak jesteśmy znowu. To był absolutnie naturalny i bezbolesny proces.

W końcowym okresie istnienia zespołu wystąpiły jakieś nieporozumienia, nieco wcześniej odszedłeś, ale to wszystko nie znaczy, że były między wami jakieś kwasy, wręcz nienawiść?

Nie będę usprawiedliwiać siebie ani nikogo innego, ale minęło tyle czasu, mamy wszyscy spory bagaż doświadczeń i dużą dawkę dorosłości w sobie, potrafimy stanąć dziś razem na scenie i to jest najważniejsze. Historie które się wydarzyły – dodajmy że to było w zasadzie w zeszłym tysiącleciu, to już przeszłość, piszemy nowy rozdział.

Nie było czasem tak, że to niezbyt korzystny kontrakt z waszym ówczesnym wydawcą Metal Mind był przyczyną wielu problemów, bo przecież nie da się nagrywać co roku dobrej płyty, tym bardziej, że ponoć każdorazowo miała ona trwać blisko godzinę?

Praca twórcza to coś abstrakcyjnego. Nie można jej wcisnąć w plan pracy na akord – piosenka dziennie. Ale tak jak wspomniałem, to już historia.  A w niej mamy też dużo ważnych wydarzeń, chociażby koncerty z Dickinsonem, Kingiem Diamondem, Megadeth, dwie Metalmanie. Do tego nominacja do Fryderyka dla „Candry”.

Dlaczego w takim razie nie szukaliście innego wydawcy? A jak już tak się stało, bo „Inermis” firmowało przecież Morbid Noizz, to po roku potulnie wróciliście do tego kieratu w MMP?

Dziś młodzi ludzie bez dużego budżetu nagrywają płyty w garażu, wrzucają numery na YouTube, na Facebook, kręcą telefonami teledyski. Przy zerowym budżecie korzystają też z opcji crowdfoundingu. Powstała masa małych wytwórni w Polsce, a wyszukanie i skontaktowanie się z wytwórnią za granicą to wyłącznie kwestia kilku kliknięć i oczywiście dobrego materiału. Jaki wybór miały wtedy kapele spoza mainstreamu? Kilka rodzinnych wytwórni domowych. Niektórzy próbowali szczęścia w Nuclear Blast, czy Mystic, ale to były wyjątki. Dużo kapel wtedy się rozpadło, a niektórych szkoda mi do dziś.

Teraz sami jesteście wydawcami swego powrotnego albumu „Nate”. To sytuacja nietypowa o tyle, że nawet w początkach kariery wasze demo znalazło zainteresowaną nim firmę i w sumie zdarza się po raz pierwszy w historii Moonlight – z jednej strony jest to jakiś znak czasów, z drugiej zaś pewne ułatwienie, bo decydujecie o wszystkim sami?

I ułatwienie i utrudnienie. Samo wydanie płyty dziś nie jest takim wyczynem jak w latach 90. Mam własne studio, więc ilość spędzonych w nim godzin nie przekłada się na koszty najmu. Ja sobie mogę pozwolić na komfort komponowania w dowolnym momencie, z chłopakami i Mają nagrywaliśmy kiedy mieliśmy wenę i tak długo jak chcieliśmy - nic nas nie ograniczało.

Trudniej jest w kwestii promocji, przebicia się do stacji radiowych, szczególnie tych dużych. Nie było nas kilkanaście lat. W tym okresie dużo się zmieniło, a teraz dla utrudnienia nie stoi za naszymi plecami jak dobry wujek duża wytwórnia, która wszystko załatwi, ogarnie. Jeśli nasze utwory będzie można usłyszeć w radio, to będziemy zadowoleni. Nie nagrywaliśmy jednak materiału pod konkretne gusta, choć po cichy liczymy, że się spodoba.

12 lat  nieobecności na rynku to kawał czasu. Ciężko pracowało się wam nad tym materiałem, odczuwaliście w związku z tym presję typu: „czy ktoś nas jeszcze pamięta i na nas czeka”, czy też zrobiliście to przede wszystkim dla siebie, a to co trafiło na „Nate” jest wiernym odzwierciedleniem waszych obecnych fascynacji muzycznych, bez oglądania się na kogokolwiek czy cokolwiek?

Presji nie było, bo zrobiliśmy sobie próbkę, grając koncert dla kilku tysięcy osób na Castle Party.
Jak zobaczyłem setki gardeł śpiewających „List z Raju”, zrozumiałem, że jest dla kogo grać. I nie mówię tu o starych fanach. Bardzo wielu młodych ludzi potrafiło ryczeć z nami pół koncertu. Odrobili zadanie domowe, choć poza kilkoma używanymi egzemplarzami naszych albumów na popularnym portalu aukcyjnym, nasze stare płyty są nie do kupienia. „Nate” jest trochę moją kontynuacją alternatywną Moonlight po płycie „Candra” - to wtedy opuściłem grupę. Zarysy dwóch utworów z „Nate” powstały już wtedy i miały być na nowy materiał, a część jest zupełnie świeża. Powiem, że bardzo dużo słucham ostatnio muzy i to zdziwiłbyś się jakiej. Od poważnej, przez rocka, elektronikę, trans, aż do muzyki filmowej. Nie jestem zamknięty tylko w rocku czy metalu. Przysłuchuję się też DJ-om, ludziom którzy kształtują barwy i brzmienie muzyki popularnej. Sam zacząłem tworzyć barwy z „niczego”, czyli warstwowo, aż do uzyskania danego efektu. Wiem, teraz jak ciężko się to robi i mam do nich szacunek, nawet jak grają muzykę, której z własnej woli sobie nie puszczę w samochodzie.

Goście na waszych płytach to żadna nowość, ale chyba nigdy nie mieliście ich tak wielu – czyżbyście zrekompensowali tu sobie w pewnym stopniu fakt, że Moonlight to obecnie kwartet?

Nie, dzięki nagrywaniu u siebie i poznawaniu wielu ciekawych osób, mogłem pozwolić sobie wreszcie, żeby niektóre utwory zabrzmiały wg. zamysłu a nie imitacji. Czyli jak miał być flet czy duduk, to był flet, duduk. Po prostu tworząc kawałek masz jego jakąś wizję i starasz się do niej dążyć. A jeżeli znam super flecistkę i chcę osiągnąć efekt żywego fletu, to czemu mam używać sampli?

Ubiegłoroczny występ  na festiwalu w Bolkowie był testem nowego składu z gitarzystą Markiem Pokornieckim – to wtedy uznaliście, że warto pociągnąć to dalej?

Po części odpowiedziałem wcześniej, ale tak. To chyba był moment, w którym wszyscy uwierzyli. Minęły chyba nam wszystkim wtedy wątpliwości, czy potrafimy zamknąć rozdział historyczny i razem pójść w przyszłość. Gdyby nie ten występ, mogłoby tej płyty nie być.

Szkoda tylko, że nie pomyśleliście o zaangażowaniu sesyjnego perkusisty,bo jednak żywe bębny to – chyba nie tylko dla mnie – podstawa w rocku, nawet najlepiej brzmiący i zaprogramowany automat to nie to...

A kto powiedział, że gramy rocka? Pozbyliśmy się archaicznego szufladkowania i gramy swoje. Zawsze mnie zastanawia, że pewnemu rodzajowi kapel nie zarzucają braku bębnów. Na przykład wątpię, żeby takiemu Dead Can Dance, (pomijam skalę kapeli) zarzucano ich brak, a nam tak, choć nie często. Ale na pocieszenie dla fanów perkusji zdradzę, że część bębnów zagrał żywy perkusista, tyle, że brzmieniami wypasionych sampli z absolutnego topu.

Instrumenty akustyczne jak skrzypce czy wiolonczela są często wykorzystywane w klimatycznym graniu, ale w „Sex” słyszymy duduk, na którym mało kto w Polsce gra – ja kojarzę tylko Kamila Radzimowskiego, a wy poprosiliście o pomoc Arama Arabachyna, pewnie Ormianina, dla którego ten instrument nie ma żadnych tajemnic?

Aram to mój stary kolega, znamy się z 15 lat. Już wieki temu zaraził mnie tym swoim dudukiem i wiedziałem, że gdzieś go wykorzystam wcześniej, czy później. Tematy na duduku przykładowo w „Gladiatorze” są strzałem w dziesiątkę. Ten instrument ma jakąś magię w sobie, chociaż to taki flet z moczonymi w wodzie ustnikami z patyczków. Dodam, że Aram skończył tą samą szkołę muzyczną, co człowiek grający partie solowe w soundtracku do „Gladiatora”.

Sięgaliście już na swych płytach po różne instrumenty, ale kontrabasu wśród nich sobie nie przypominam – uznaliście, że „Kołysanka” potrzebuje czegoś szlachetnie brzmiącego, a zarazem bardzo wyrazistego w tym ascetycznym podkładzie?

Tak i ciepłego w brzmieniu. A kontrabas ma taką usypiającą „miękkość”. Do tego sama osoba Jasia „Kanapy” Jędrzejewskiego jest niesamowita. Doświadczenie, spokój, pogoda ducha. Pełen profesjonalizm.

Najwyraźniej zagustowaliście też w męskim śpiewie, bo już na „Integrated In The System Of Guilt” śpiewał gościnnie Adam Sypuła, teraz udziela się aż dwóch wokalistów?

Tamtego okresu nie znam osobiście, teraz wykorzystaliśmy męskie głosy jako „niskie” wsparcie dla Mai w kawałkach, w których to było potrzebne. Łukasza Szulborskiego – Szurba znam z zespołu Curcuma, prywatnie - kolegujemy się. Znam jego potencjał, jest charakterny, ma melodykę rodem ze Seatle, takie fajne stare, dobre śpiewanie. Podobnie z Łukaszem Drapałą, znanym bliżej z Chemii, teraz Chevy. Fajna charyzma, osobowość. Chłopaki dodali nam trochę „ognia” na płycie.

Jak określacie tę powrotną płytę? Formalnie to wasz 11, wliczając nową wersję „Moonlight”, album studyjny, ale zastanawia mnie jego niejednorodny charakter, bo mamy tu przecież kilka nowych wersji starszych utworów, rozbudowane, koncertowe wykonanie „Meren Re dobranoc”, a do tego utwory premierowe? Odświeżyłem sobie stare wersje „Kiedy myśli mi oddasz”, „Col” i „Asuu” – dlaczego akurat te utwory nagraliście ponownie?

Na „Nate” chciałem zrealizować kilka swoich koncepcji, a jednocześnie zrobić jakieś zadośćuczynienie tym utworom. „Kiedy myśli mi oddasz” był totalnie zaniedbany. Utwór z ogromnym potencjałem, który niestety był jedynie zrobiony na klawiszach. Aż się prosił o taką wersję. „Col” i „Asuu” pochodzą z czasów współpracy z producentem. Te wersje na „Nate” są bardziej pierwotne, chciałem je po prostu pokazać.

Udostępniony jako pierwszy „2 Faces” został przyjęty niezbyt przychylnie przez waszych fanów – to dlatego nie ma go na płycie, mimo wcześniejszych zapowiedzi?

Nie będę ściamniał, nie obronił się. A do tego nie chciał się miksować, podchodziłem do niego kilkanaście razy, wreszcie odpuściłem. Chyba się w nim zagalopowałem. (śmiech)

Ale i tak już chyba do końca wydostaliście się z tej, gotycko-metalowej, szufladki, co wydaje mi się było waszym celem już od wczesnych lat dwutysięcznych?

Oby, bo ta łata zespołu czysto gotyckiego ciągnęła się wieki i do tej pory nie wiem czemu. Dlatego, że gramy na takim festiwalu jak Castle Party? Gramy tam dla cudownych ludzi w pięknym miejscu. Może to chodzi o dziennikarzy? Któryś walnął rock gotycki i BAH! Już tak zostało. Porównania wiecznego do Closterkeller też nie rozumiem. Zawsze była przepaść między nami. Nie w kategoriach lepsze-gorsze, tylko stylistyczna. Nawet teraz płyty, które wyszły od nich i od nas są diametralnie inne, proszę posłuchać.

Zaczęliście już „Nate tour” prapremierowym koncertem w Radio Szczecin 28 października, ale większą ilość koncertów planujecie pewnie po oficjalnej premierze „Nate”?

Planujemy zacząć grać pod koniec lutego.  Na pewno zagramy w Poznaniu, Warszawie, Gdańsku.  Mamy nadzieję trafić do Lublina, Białegostoku, Rzeszowa, Katowic.

Jakie nadzieje wiążecie z tym wydawnictwem? Macie już za sobą różne etapy kariery, w tym również sporej popularności, co więc interesuje was obecnie, jako lepszych muzyków i bardziej dojrzałych ludzi?

Na początek chciałbym w dniu premiery, która wypada w moje urodziny (19 stycznia), zabrać córkę do sklepu muzycznego i pokazać jej, czym zajmował się ojciec z kolegami przed jej pojawieniem się w naszym życiu. A na poważnie, chcemy chyba wszyscy się realizować w przyjaznym środowisku. Jesteśmy już na etapie, że nic nie musimy. Chcemy wyciskać z muzyki, to co w niej najlepsze i móc pokazać to innym. I chcemy też widzieć na koncertach jak słuchacze reagują na naszą muzykę, bo ta interakcja jest kluczowa.

Wojciech Chamryk

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5059792
DzisiajDzisiaj1147
WczorajWczoraj3533
Ten tydzieńTen tydzień13271
Ten miesiącTen miesiąc63443
WszystkieWszystkie5059792
3.147.65.65